Recenzja, ponieważ osoba, która doświadczała objawień przedstawiła je w formie powieści. A w każdym razie właśnie o tym książka ta jest. „7 km od Jerozolimy”, to niekonwencjonalne świadectwo wiary – z wytrawnym pisarstwem i w zasadzie bluźnierczym czerpaniem z tego korzyści materialnych od sprzedaży. Aż lekturę zaczyna się od baranienia, z czym ma się do czynienia. W każdym razie ja z pierwszym rozdziałem zdębiałam tak, że wróciłam do przeczytania wprowadzenia w zwolnionym tempie i we zmożonym skupieniu, czy dobrze rozumiem, jak ja mam to czytać. Wyszło na to, że tylko tak, iż nie przekonani, mogą zostać nieprzekonanymi.
Tym sposobem przez całą treść przeszłam z czujką analityczną, czy autor kpi, czy o drogę pyta. Naigrawa z wiary w Jezusa, czy uczestniczy w dziele ewangelizacji?
Narrator powieści i zarazem główny bohater nie ma imienia pisarza, jakby autor celowo odciął się od niego, świadomy konsekwencji z analizy osoby własnej lub rzeczywiście wykazał się jedynie fantazją pisarską uwiarygodnienia postaci wstępem o przesłaniu książki – co komu po drodze i łatwiej zaakceptować.
Język lekki, a postać najpierw bardzo łatwa do lubienia, nasuwająca dużo skojarzeń z porażkami dotyczącymi masy ludzi, rozterkami doświadczanymi w życiu, i dopiero im dalej w las, nabierająca silnego charakteru bez didaskaliów z czytelniczych retrospektyw. Niereformowalnie sceptyczna i racjonalizująca. Pod prąd wszelkiej akcji dziejącej w książce i przenosząca przekonywanie do wiary na czytelnika/świat - weź mnie przekonaj, że Jezus istnieje i ma sens, bo mi wszystkich dowodów za mało i za mało, i za mało.
Każdy by z kimś takim dał sobie spokój, ale oczywiście nie Jezus, który też ma swoją sprawę do załatwienia - „błąd”, wskutek którego słów Jezusa w świecie jest mniej, niż bełkotu, a jest już taki czas, że powinno być odwrotnie.
Aleksander, to doktor architektury i wzięty twórca kampanii reklamowych, czasem zajmujący się lansowaniem osób publicznych, chociaż poznajemy go jako wrażliwego rozbitka życiowego, przekonanego o braku szansy na pracę/zlecenia, który z jakiś powodów ma rozwalone małżeństwo. A na samotnym spacerze w obcym kraju spotyka Jezusa, na którym wyładowuje swoje humory i którym jeszcze długo wcale się nie wzrusza, ani Go lubić umie, tylko żąda pokazania cudów, że ma do czynienia z Bogiem. Wpada na pomysł, że powinno to być przywrócenie do życia zmarłej w jego dzieciństwie matki. Kiedy jednak dostaje spotkanie z matką, przeżywa rozczarowanie jej emocjonalnością i jest przeświadczony o jej niedoli, a więc dalej jest wściekły, że z Boga nic dobrego ludzie nie mają nawet po śmierci.
Przechodząc do krótkiej retrospekcji, skąd się wziął na drodze do Jerozolimy, albo jakimi to nadzwyczajnymi przymiotami się odznacza, żeby Jezus miał powód z nim rozmawiać, dowiadujemy się o bohaterze, że od jakiegoś czasu jest uczestnikiem samych cudów i niezwykłych zbiegów okoliczności. Zaczynając od potrącenia przez 8-tonowy samochód, czego nawet nie zauważył; bezrefleksyjnego nastawienia czyjeś głowy wyrwanej z kręgosłupa, od czego denatka ożyła; czy magicznej przemiany kupionej książki, dzięki której wygrał bilet do Jerozolimy. Po takich danych, można się spodziewać nawet takiego zwrotu, że cała akcje okaże się dziać po śmierci Aleksandra. Ale nie.
Wszystko wraca do czasu bieżącego, który coraz wyraźniej odróżnia osoby świata nadprzyrodzonego od zwyczajnych ludzi, więc nie ma mowy, żeby płaszczyzna ta składała się z samych umarlaków, czy widziadeł. Współpasażerka lotu - staruszka, to chorobliwa materialistka, która urządza sobie pielgrzymkę w intencji nieodwrócenia się bogactwa od jej rodu, nawet chętna oddać za to swe życie, a nie tylko klejnoty wydębione na wotum ofiarne od członków rodziny. Występuje też autostopowicz zakonnik, który po swoich słowach: „Pan z tobą” do Aleksandra jako kierowcy, zauważa, że jego pasażerem jest Jezus i zawstydza się, że miał na myśli siebie samego - ucieka z samochodu. Pojawia się zakonspirowany Łukasz ewangelista starający zmiękczyć zatwardziałość Aleksandra wobec Jezusa, zmuszeniem do wydobycia z pamięci fragmentu ewangelii. Jakiś męski anioł korzystający ze skłonności bohatera do słuchania poleceń każdego napotkanego w życiu człowieka.
Spotkania z Jezusem stają się codziennością wycieczki Aleksandra. I zdają się skupiać na wspominaniu najbardziej znaczących osób z całego życia bohatera - które z nich Jezus ocenia inaczej, a które tak samo. Postacie o znamionach na wskroś rzeczywistych, powiązane z osobami publicznie znanymi jak Wisława Szymborska, czy politycy danego okresu.
W ten sposób bohater daje się poznać niemal lepiej, niż w spotkaniu osobistym. Czytelnik ma przedstawione wszystkie jego przekonania. Stosunek do ludzi, kogo w swoim życiu miał za głupca, kogo za mędrca, czy szuję, kogo uważał za słuszne wspierać, a kogo gnębić, czy tylko skrytykować, kogo okłamać, że jest ojcem, kogo namawiać do zdrady własnej żony itp.
No i oczywiście mamy też o tym, czy coś zmienia Jezus w jego życiu. Na oko nic, skoro Aleksander życzy komuś tysiąca lat czyśćca za krzywoprzysięstwo na Boga, czy wręcz chcąc tak tą znajomość spożytkować, niczym dziecko nakazujące swojej mamie wymierzyć karę maluchom z piaskownicy, co łopatką się nie podzieliły, gdy sam nie ustaje w wątpieniu, co widzi i zadawaniu Bogu pytania: „Kim jesteś?”. A nawet, kiedy już myśli o Jezusie jak o przyjacielu, nie umie powstrzymać się od objaśniania Mu, jak należy widzieć Jego nauczanie sprzed ukrzyżowania, w kontekście fachowości lansowania się, niczym mistrz w jakiejś ważniejszej dziedzinie, który musi mieć zdanie nadrzędne. Urządza nawet rachunek sumienia Jezusowi z emocji wobec poszczególnych ludzi, z poczucia straty i litowania nad sobą. Co wprawdzie przepłaca stanami lękowymi, bólowymi i koszmarami, ale do brania ich do siebie jest jak najdalszy i nic mu one nie mówią.
Aleksander jakby nie zmienia się pod wpływem Jezusa i po powrocie do domu. I sam tak uważa, chociaż wszystko wskazuje na to, że pośród różnych cudów trafiło mu się nawet być wskrzeszonym po postrzale. Dopiero ze spełnieniem wszystkich powierzonych mu przez Jezusa misji odczuwa, że stał się obserwatorem ludzkich zagrożeń przy własnym bezpieczeństwie. Ale i od tego nie przestał być pasjonatem nakręcania ludziom potrzeb komercyjnych i wrócił do swojej branży.
Czy przy tym wszystkim uważam, że pisarz zrelacjonował swoje objawienia, a nie stworzył fikcję literacką? O tak – objawienia. Przecież miałam wybór odczytać tą książkę jak chcę.
Myślicie, że mogła być aż tak „dobra”, żebym dała się nabrać, albo że jestem zbyt łatwowierna wobec ludzi?
Inne tematy w dziale Kultura