Jak naśladować Boga, który umie bluźnić przeciwko sobie? Nie tylko obmywaniem nóg uczniom. Bo w zasadzie wszystkim, przyglądając się Jezusowi i wsłuchując w Jego słowa.
Czym innym, jak nie takim bluźnierstwem pomniejszania Boskości jest na przykład dopuszczenie ludzi do wspólnego stołu z odejmowaniem sobie od ust? Cóż to innego wyraża, niż - miejcie udział w tym, co moje? Zjedzcie to, co mógłbym sam, ale przez wzgląd na was, wezmę tylko tyle, co każdy.
Jak to inaczej, niż u ludzi, którym tak trudno powtórzyć odejmowanie ze spodziewanej sytości na rzecz kogokolwiek. Inaczej, niż u ludzi, ponieważ oni czują się do tego zbyt istotni, ważni, pierwszoplanowi. I nie tylko, co do pokarmów i napojów, jest to dla ludzi wyczynem ponad naturę, bo nie tylko żywność ludzie liczą jako pozyskaną swoją krwawicą – czasem życia. A więc jako świętość do dyspozycji własnej mają, co każdy ma w obowiązku widzieć i rozumieć. O tym uczyć się.
Przy tym człowiek nawet kiedy co odejmuje sobie, to od razu rachunek od tego prowadzi, kalkuluje jakby mu dane dobro wrócić mogło, lub w co korzystnego zechciało zamienić, pamięta co dobrego zadał i pamiętania oczekuje, wypomina, bo na wzajemność liczy, albo jeszcze gorzej – w niczym dostatecznej nagrody za swój wysiłek nie uznaje. Tym nikogo nie ma za równego własnemu poświęceniu.
Nie żebym za wyjątek się miała, co obok zdołał stanąć, tylko tak pewna małości człowieka wobec Boga jestem. Podobnie wszystkiego, co tworzyć człowiek umie, każdego porządku.
Z prawa własności ludzie wywodzą kary, mierzą jej naruszenia. Nawet wówczas, gdy mienia nie dotyczą wszystkich, a wręcz tym bardziej, ponieważ ani z własności przenoszonej na władców, ani na organizacje, nie rodzą się rozporządzenia inne, niż ludzkie. Ludzkie mnożeniem posiadania, pilnowaniem własności, a nie zbywania.
Człowiek nie potrafiłby wymyślić prawa, że ręce biorącej nie wolno nic wiedzieć o ręce dającej. Nie wolno prowadzić ksiąg przychodów i rozchodów na własne uczynki, ich wartościowanie. Człowiek nie miałby wglądu w definicję świętości. A jako miarę tego, co podziwu godne, opisałby samego siebie. Omijając tym wysiłek spełnienia opisanej miary. Gorzej nawet, bo zapewne i samego siebie by opisać zgodnie z prawdą nie potrafił, błąkając wyobrażeniami po bezdrożach swej mniemanej doskonałości, więc prawo nawet do niego jednego doprowadzić by nie mogło, nie służąc niczemu poza uciskiem. Nie służąc nikomu.
Jak to u ludzi w normie, że zadowoleni z kształtu prawa nie istnieją, a jedynie wyobraźnia podpowiada im, że gdzieś taka pozycja się kryje. W takiej, czy innej roli społecznej, zawodzie, wykształceniu, stanie rodzinnym, zasobie posiadania, miejscu zamieszkania, zasięgu władania .itp. I póki dążeń do tych imaginacji o służebności ludzkiego prawa, a przynajmniej optymalizacji korzyści z niego, póty dobrze się ono ma i nikomu służyć nie musi.
Ale też nie do wychodzenia ze świata namawiam, a tylko tak pewna jestem małości prawa ludzkiego do Boskiego.
Czym jednak jest podziw dla tego, co wielkie, i ta biegłość widzenia ułomności, gdy Bóg nie wzdrygał się przed korzeniem wobec tego, co ułomne, czemu ludzie są poddawani? Wydał się na ludzki sąd, zdając sobie sprawę, że sprawiedliwości z niego mieć nie będzie żadnej; na zapłacenie podatku cudu nie pożałował i próżne prośby za zdrowiem własnym spełniał, jakby to On komu służbę był winny.
Ileż bluźnierstwa przeciwko sobie, że już więcej zdaje się być niemożliwością, a zatem dziełem w tej mierze skończonym.
A jednak wszystko mi mówi, że Bóg nie przestał bluźnić przeciwko sobie na rzecz człowieka i dalej zjednuje serca swą służebnością i brataniem. Tyle widzę z patrzenia na ludzi, którzy szczerzy mi się wydają w swoim mówieniu o Jezusie Chrystusie - jak o wzorze, wsparciu, kumplu i pociesze.
Co nie znaczy, że wszyscy mówiący o Jezusie robią na mnie wrażenie szczerych, czy mówiących o tym samym Bogu. Szczególnie, że serca ludzi proste do przeniknięcia nie są. Ale tylko dla mnie. Bo wyobrażam sobie, że On potrafi do nich docierać na tyle sposobów i takimi słowami, albo i bez słów, ilu ludzi na świecie. Bez barier z murów i rytów, czy dniem, czy nocą, na jawie, czy we śnie. Tylko niech mnie nikt nie pyta, czy widzialnego Kościoła jestem równie pewna, jak niewidzialnego, w którego istnienie nie wątpię; albo który z którego wynika lub czy się wykluczają. Niech nie pyta, bo jak czegoś nie wiem, to nie wiem. Ani potępiać nie muszę, ani wspierać, gdy w duchu prawdy zdolność odsiewania tkwi, a nie w moim osądzie, na ułomnym rozeznaniu opartym. Bo co do tego, że ułomnym, to z kolei najmniejszej wątpliwości nie mam, przez całe życie uczona i mająca się czego uczyć.
Albo starczy mi wspomnieć młodzieńcze zawierzenie, że kochana przez człowieka jestem, jak sama kochać umiem, żeby swoje rozeznanie mieć za fatalne, a nie zdatne do opierania na nim duszy. Bo ilekroć połączenie ludzi okazuje się jedynie wyobrażane, to nie ma znaczenia, czy zdrada objawia się pocałunkiem, czy jego brakiem lub jakkolwiek ujawniającym się nie byciem wspólnotą, tylko - czy dusza zdoła wytrzymać swą samotność i się z nią pogodzić.
Mój ruch w stronę zatwierdzenia samotności wykoleił mnie z życia czasem bieżącym od razu, kiedy znajomość zerwałam. Ponieważ, gdzie zaczyna się samokontrola uczuć, to żadnej zdolności do przeżywania chwili już nie ma. Zostaje tylko jej wyrozumowywanie i odtwarzanie emocji z pamięci. A takiej duszy bez miłości, chociaż jeszcze kołacze, bardzo trudno powody do życia wypatrywać i łatwo ją stracić przez samo pożądanie nieistnienia dnia następnego.
Mnie wówczas przed dojściem do takich pragnień uchronił zwykły sen. Czy wręcz przeciwnie – bardzo niezwykły. Dlatego uważam, że dla Jezusa nie ma przeszkód do komunikacji z ludźmi. A niewątpliwie komunikacji, skoro ze skutkiem wsparcia na duchu i pociechy. Bo po czym lepszą, czy prawdziwszą poznać?
Ani ja w mszach w tym okresie nie uczestniczyłam, ani się nie modliłam, a może nawet i zapomniałam, że Bóg istnieje, gdyż nie w głowie mi był. A Jezus przyśnił mi się z najbardziej paradoksalnym i nieoczekiwanym wyrzutem, jakim bym mogła do tej sytuacji wymyślić. Cały On ze swoim występowaniem przeciwko sobie i dzieleniem swego udziału z tymi, którzy tego nie pojmują. Powiedział obrażonym tonem: „Zbawiasz tych, na których nawet ja nie mogę patrzeć.”. A to zrównanie mnie do bliżej niezidentyfikowanej zespołowej misji, tylko mnie wzruszyło do żywego i dało pomyśleć, że nic lepszego zrobić nie mogłam, skoro tak przyjemnie kochać Jezusa - patrzeć na niego i słyszeć Jego głos, więc może się o to obrażać, ile chce. Po przebudzeniu byłam jednakowo głupia - co konkretnie udało mi się zrobić poza zerwaniem z chłopakiem, którego Jezus określił tak bezosobowo. Za to byłam już zadowolona z siebie, i moje poczucie straty odeszło jak ręką odjął.
Co jest komu nagrodą ponad słowami, jest nagrodą, a co jest karą pomimo słów, jest karą.
Co do słów - po stokroć nikogo nie zbawiam i dzieła takiego znaleźć bym nie umiała, już z samej grozy, ileż to męki od ludzi znieść by trzeba, żeby Jezusowej dorównała, która końca zdaje się nie mieć. Na cóż więc Bogu jeszcze i to bluźnierstwo przeciwko sobie? Jakiej miary ono dopełnia i co zrodzić może? Czy dla zwykłego uśmiechu dziewczyny czynić je warto, niczym spojenia winem nieopłaconym? Dla rozczulenia kogokolwiek nad Bogiem bliższym, niż cały rozum objąć umie?
Bo cóż by to znaczyć mogło, jeśli słowa za pewnik mieć, a nie za zużyty klucz, który tylko czyjeś zdychające serce otworzył? Że ludzie w mocy zbawiania wzajemnego się znajdują i ani ich kto zna z takich urzędów, ani widzi w takich misjach, gdyż i samych siebie z tego nie znają, kiedy dusze ratują?
Może i pięknie by tak było, ale bajki to jakieś nad bajkami...
Inne tematy w dziale Społeczeństwo