Wielcy w zabijaniu, mali w umieraniu... Kto? Nikt szczególny. Myślę o tym jak sposób wartościowania np. czym jest bohaterstwo, wpływa na lęk przed śmiercią. Ale może żadnego związku tu nie ma, no bo jeżeli taki lęk jest zgodny z naturą każdego zwierza, to jak miałaby go wzmacniać lub osłabiać kultura gloryfikująca zabijanie. Póki natury w człowieku, póty lęku.
Jednak w samym fakcie chętnego nadstawiania przez ludzi uszu na podpowiedzi, kogo zabić, żeby żyło nam się zdrowiej, lepiej, dostatniej, albo w ogóle żeby nas śmierć omijała i nic nie stanęło na przeszkodzie, lub żeby istnieć przynajmniej jutro, jest coś zupełnie innego, niż instynkt zwierzęcy. Zapobiegliwość z wyobrażania sobie zagrożeń. A i sposób podniecania się takimi wskazówkami, lub wymysłami własnymi, jest tak specyficzny, że trudno mu znaleźć odpowiednik w świecie zwierząt. Co w tym przypadku nie stanowi powodu do dumy żadnego, ponieważ stan taki jest po prostu szaleństwem. Wpędzającym w euforię o ile przeżywanym w grupie, ale w obłęd, gdy zostaje się z tym samemu.
Dlatego w zapobiegliwości nikt sam być nie chce. Potrzebuje uszytego na jego miarę ubranka z prawa, żeby dało się z tego czerpać radość, iż wszyscy, których ono obejmuje, są w tym umoczeni po uszy, bo nawet jeśli widać jakieś wyłomki od reguły, niezainteresowane układaniem sobie przyszłości na tępieniu kogoś tam, to nie zagrażają obaleniu takowego prawa. Do tego potrzeba całkiem czegoś/kogoś innego, o ile w ogóle jest to możliwe, żeby pokonać zabieganie o siebie na świecie. Grzech?
Celowo nie używam w opisywaniu zapobiegliwości pojęcia grzechu, jako odnoszącego się do podobania lub niepodobania Bogu. Bo, czy to nie kolejny pretekst, pod który możliwe jest podstawianie dowolnych wrogów dla czczenia własnej przeżywalności, wybraństwa na tle zasługujących na umieranie? Przeszkody do takiego mówienia o grzechu nie widać na oko wcale. Z tego powodu nie dziwi mnie nikt, kto alergicznie podchodzi do pojęcia grzechu w obawie o takie właśnie jego stosowanie lub tłumaczenia wszelkie, w które zawsze może się wedrzeć nastawianie człowieka przeciwko człowiekowi. Takich ludzi rozumiem, nawet jeśli nie rozumiem, co mówią słowami. Umiem o nich myśleć jak o sobie.
Bo co do istoty, to tylko z odmiennych rodzajów zmartwień nie powstaje ten sam język - gdyż odmienne cele mówienia, dają też odmienne słyszenia - że przy całej zbieżności leksykalnej jeden drugiego nie ma powodu zrozumieć. Natomiast burzenie rozumienia się ludzi w drugą stronę, czyli przez mieszanie im słów do komunikacji, możliwe nie jest. Nie w tym sensie, żeby przestali się identyfikować, czytać intencje. I ludzie doskonale potrafią rozpoznawać i rozumieć podobnych sobie, bo i pół zdania im wówczas wystarczy do rozpoznania, i brak słów, i myśl wyświetlająca się w spojrzeniu, gesty, postawy, przyczyny życzliwości lub wrogości. Gdy leksykalnie się różnią mogą mieć przeszkodę w budowaniu czegoś, co wymaga wyjaśnień (jak każde zło?), ale nie w widzeniu... bliźnich (namyślałam się nad kolejnym unikiem religijnym, ale doskonalszego słowa nie znalazłam).
Tym sposobem doszłam do pojęcia bliźniego, którego mogę lub nie mogę zrozumieć; którego mam za podobnego do siebie lub - nie. Zatem do podziału, jak w mordę strzelił. Czy takiego jego pojmowania nauczałby Bóg? Bo kim w takim razie są ci wszyscy, których nie rozumiem, albo którzy wręcz potrafią mnie przerażać swoją odmiennością, obcością? Są do postawienia za granicą czego? W ogóle ją stawiać, a może powinnam raczej dojrzewać do rozumienia tak totalnie wszystkich, wszystkich, wszystkich, i martwić się tylko o to, czy to ja sama jestem przez kogokolwiek rozumiana?
Na przykład słabo rozumiem takich, którzy mają wstręty na hasło - grzech, bo postrzegają posługujących się nim, jako wywyższających nad nimi. Dlaczego zamykają się na jakieś słowa przez wytropienie próżności w mówcach i nie chcieliby w swoim sumieniu rozstrzygać, czy słyszą coś sprawiedliwego? Czy nie jest tak, że jeśli mówca nie dorasta do wielkości tego, co głosi, to sam ponosi z tego największą stratę? Ale, że z wielkiej potrzeby doskonalenia wszystkiego i wszystkich wokół można chcieć wpływać na postawy innych przez ignorowanie wszelkich słów płynących z ich ust, choćby były samą doskonałością, więc coś tam z takiego oporu zrozumieć jestem w stanie. To jak postawienie wymogu – jeśli nie chce ci się zabiegać o moją uwagę sprawiedliwością uczynków, to nie znajdziesz we mnie słuchacza. Może i roszczeniowe, ale nie takie złe to prawo, jeśli tylko sędziemu nie wpadnie do głowy wykluczać się z niego.
A zupełnie nie rozumiem wielu. Tak wielu, że jeśli szczytem mądrości jest rozumienie każdego, to jestem gdzieś w dalekim ogonie jej pomiaru. Z drugiej jednak strony, jeśli kot miałby się za rozumiejącego wszystkich ludzi lepiej, niż oni sami uważają, tylko przez rozumienie ich po swojemu, to czy byłoby sensownym mianowanie go na mistrza mądrości? Albo sprawiedliwego ponad podziałami, który nie ma problemu z braniem wszystkich za bliźnich, jako stworzeń łatwych do rozumienia, a tylko nastręczających różnego stopnia trudności do zagryzienia? (Co nie znaczy, że takie czczenie zwierząt jest lub przynajmniej było niebywałe w dziejach świata.)
Szczególnie, że w każdym człowieku zdaje się być miejsce na takiego kota właśnie, któremu nie tylko wystarcza rozumienie każdego i wszystkiego po swojemu, to jeszcze ma to za dobrą miarę do zagryzania i wszelkiej walki z innymi. No bo w zasadzie czego innego się trzymać, jeśli zanegować własny osąd? Są jeszcze miary i osądy według każdej przynależności społecznej, a więc formujące grupy do wspólnych celów; i te, które każdy z osobna ma na użytek własnego pojmowania, a które przy podzielaniu są uznaniem autorytetu. W niektórych przypadkach dwa w jednym, jeśli wokół uznawania autorytetu jednostki gromadzą się chętni na uformowanie się lub wprost z jej miar wynika potrzeba formowania innych na własne podobieństwo.
Na kogoś rozumiejącego doskonale zbieżnie? Chyba nie w każdym przypadku na taki sposób, bo czym wobec tego jest znane każdemu roszczenie – nie musisz mnie rozumieć, tylko słuchać? Jakby postawieniem na rozumienie wyłącznie żądzy władzy... Ale jeśli od ogółu do szczegółu też idzie rozumować, to niewykluczone, że do tego samego się sprowadza. I każdy rozumie swego – sobie podobnego.
Ewentualnie nawet w dwie strony, z której jedna jest do zanegowania dla wyjścia z impasu nierozumienia, zatrzymania w poznawaniu. Bo przez co właściwie uznaje się człowieka za nosiciela dwóch natur, dwutorowości pojmowania? Przez to, że posłuszeństwa bez rozumu wymagają ojcowie, a przez rozumienie matki? A to już byłaby sprzeczność, co do dwoistości w jednym lub co do rozumienia jedności - gdzie jest granica całości człowieka. Przy czym w praktyce nigdy nie widziałam na oczy, żeby tak pojmowania męskość i żeńskość trzymała się kulturowych ról rodzicielskich lub biologicznych granic płci. I kobiecie sprawia przyjemność posłuszeństwo bez pytań, i mężczyzna lubi coś tłumaczyć.
Wyjątkiem pod tym względem zdaje się być jedynie taka figura jak Bóg, jeśli uznać, że jest zainteresowana posłuszeństwem swoich stworzeń dla ścierania w nich rozumu, a nie znalezienia rozumienia/napełnienia rozumieniem. I nawet nie dziwota, że nie szuka empatii, kto nie wymaga współczucia w swej doskonałości i posiadaniu wszystkiego na własność. W każdym razie taki obraz Boga jawi się na na przykład na kartach Starego Testamentu (ale nie tylko). Bóg wydaje zrozumiale jedynie sobie polecenia, niespełnianie których grozi śmiercią lub wszelkimi plagami wprowadzanymi w czyn, dając w zamian zmieniane w kółko obiecanki, wywyższenia i poróżnienia, czyli nic pewnego poza tym, że niełaska grozi potencjalnie każdemu, a Boga nijak za słowa złapać się nie da, bo liczą się zawsze nowe.
Nie lepiej wygląda sługa takiego Boga, wprawny w każdej zbrodni w imię własnego przetrwania i utrzymania się w łasce. Na hasło tępienia grzesznika jako klucza do uzyskania względów dla osoby własnej lub całej zbiorowości takich osób eksterminuje każdego, od własnego potomstwa zaczynając, a nawet tylko dla złożenia ofiary miłej Bogu, bez względu na to, czy cokolwiek Mu zawiniła. Tego spala, żeby wraz ze swoją grupą mógł cieszyć się zdrowiem i mnogością pożywienia, tamtego kamienuje, żeby odciąć się od poniesienia konsekwencji za nie swój uczynek pijaństwa, albo onanizowania się, czy czegoś równie nieszczęsnego w swym owocowaniu przed Bogiem. A wszystko to jako oczyszczanie siebie od złego, uświęcanie do zasłużenia na wybraństwo.
Czy w swej gorliwości sługa taki potrafi tropić wrogów Bożych z własnej inicjatywy? Jeśli ktoś wątpi że są takie sługi, tylko dlatego, że w diabła nie wierzy, to jego wybór. Ale przecież do takiego rodzaju posługi ani pojęcia diabła nie potrzeba, ani pojęcia Boga. Może to być wprost zdrowie, pożywienie, bogactwo i przeżycie do jutra jako cel uświęcający zbrodnię.
Ludziom zafiksowanym na trosce o siebie tak trudno zauważać własną potworność, że jak im nie podsunąć pod nos potwora, którym jeszcze potrafią się zgorszyć i wyartykułować coś przeciwko, to żaden mechanizm w postaci sumienia się w nich nie uruchamia. A czasem i tyle nie wystarcza, jeśli podsunąć im myśl, że można wybijać jakiś ludzi wokół siebie, by nie być do nich zaliczonym i nie podlegać osądowi. Cały rozum wówczas na tym jednym spalają, jak zasługującego na śmierć zdefiniować, żeby samemu poza definicją się znaleźć, więc każdy po swojemu, a tylko w grupy interesu się łącząc. Tak krótkotrwałego połączenia, póki pula mianowanych na wrogów się nie wyczerpie, bo wówczas sojusze się kończą, a zagryzanie wzajemne jest już nie do zamaskowania.
Co tak trudnego jest w sprawiedliwości, że łatwiej człowiekowi wymyślać coraz nowe prawa i samorozumienia bez końca, niż kochać, jak siebie kocha? Podleganie śmierci.
Tak, każdy kto mówi sobie, że bierze ze sprawiedliwości wszystko, ale wywijanie się z tego jednego ma na względzie, jest obłudnikiem, a nie sprawiedliwym zasługującym na wyróżnienie życiem. Tak też żaden nie ma zdolności zbawiania samego siebie póki żyje, a tym bardziej jeśliby zdołał się zabić dla wyrównania rachunku z zabijanymi. Bo ani życie nie jest zbawieniem, ani śmierć karą, a tylko miłość, do której nikogo zmusić się nie da lub jej brak, gdy już nikogo kochać się nie potrafi.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo