W nowym miejscu zawsze dopada mnie etap przyglądania się ludziom, co mówią, do kogo i z jakiego powodu. Niekoniecznie ma to coś wspólnego z Pawłowym patrzeniem w górę lub w dół, aczkolwiek i to niewykluczone, że każdy z tych moich obiektów badania na innej wysokości zawieszony, a tylko pozornie po ziemi stąpa, więc chciał nie chciał jakiegoś wzlotu i upadku dokonuję takim sposobem. Jednak sam fakt nie jawi mi się specjalnie racjonalnie - skąd mi to i po co? Co to nowego o ludziach można się dowiedzieć po pół wieku żywota między nimi? Tyle mam. Albo tony głosu lub język dostroję sobie według tego? Wstrzelę się w pożądane tematy, żeby dobrze wtopić w otoczenie?
Tak nie każdy odruch z samego faktu zauważania go w sobie urasta do pojmowania. Zasadniczo może po prostu takowego nie wymagać, ponieważ to dopiero mogłoby być do niczego nie przydatne. Bo niby jakiego sensu należałoby dociekać w rozumieniu ciekawości lub rugowaniu jej z siebie? Mierzyć nią ludzi, po równo narzucać lub odejmować dla jednakowego zanurzenia w szczęśliwości, ewentualnie jej odjęcia? Tragiczne.
Jednak właśnie taka jest praktyka, taki jest najpospolitszy sposób wykorzystywania wiedzy o ludzkiej naturze. Porównywanie, standaryzowanie i... wykluczanie. Egzemplarze udane, nieudane, w normie, a poza nią. Im bardziej w stronę praktycznego zastosowania wiedzy o człowieku, tym bardziej wieje grozą. Jakby za jedyny cel istnienia nauki dawało się obierać jedynie niszczenie człowieka przez człowieka. Jakby wymierność i zastosowalność odkrycia była tak cenna, że przy postawieniu na szali ludzkiego życia nie miało ono żadnych szans na przeważenie. Jakby największy sens tkwił w ginięciu za imiona badaczy, lekarzy, odkrywców, egzekutorów, nauczycieli i ich nauki, obojętnie czego uczą. Bo to kultura, postęp cywilizacyjny, motor człowieczej ambicji, odróżniania się ludzi, czy na czym konkretnie ołtarz ten polega?
Można nie wierzyć, że nauka religijna jest alternatywna do takiego odpodmiotowienia ludzi. Ponieważ zwyczajnie może nie być alternatywna, tylko analogicznie wartościować ludzi na lepszych i gorszych, dążyć do wykluczania i dezawuowania życia jednych na rzecz wywyższania drugich. A tylko innym kluczem, niż normalność, sprawność ciała oraz w pozyskiwaniu dochodów na miarę wytyczanych reguł. Choć czasem i tyle nie.
Gdy jednak już w nic nie wierzyć z tego oglądu wszechobecnego niszczenia się ludzi i szukania ku temu pretekstów, czy kryteriów, to gdzie umiejscowić w tym wszystkim samego siebie z nogami, rękoma, głową i sercem wypełnionym słowami? Nóg nie ma gdzie posłać bez obierania kierunku; rąk strach użyć, że zbroczą krwią w służbie temu, czy tamtemu; głowa przydatna tylko do bolenia; a w serce lepiej nie zaglądać, żeby nie zapłakać na śmierć nad jego nieużytecznością.
Nie ma bardziej destrukcyjnego stanu i bardziej godnego pożałowania położenia, niż stan niewiary i przeświadczenie o bezsensie swego istnienia, kształtu, właściwości i wyposażenia. A skoro wszystko to jak skonstruowany jest człowiek, determinuje go do wiary, czyniąc z niej jego egzystencjalny imperatyw działania, to nie ma co medytować nad pytaniem - wierzyć, czy nie wierzyć lub jak to się ma do racjonalności. Można się tylko zastanawiać, czy sama wiara może być zła lub dobra. Czy jest coś takiego jak wybór wiary, czy raczej istnieje tylko odnajdywanie jej w chaosie nauk na miarę swojego indywidualnego powołania?
Wywyższając przeświadczenie o słuszności wyborów i przekonań, nad ich trafnością i sprawiedliwością wywyższa się wiarę w cokolwiek nad niewiarą i godzeniem z każdym dla przypodobania, czy z lęku przed wrogością. Nauka – kochaj mnie lub nienawidź, ale niech ci nie będzie obojętne, że jestem, to nie tyle przykazanie dla zbawienia się człowieka, co przestroga przed brakiem determinacji w działaniu np. przed posłuszeństwem wbrew sobie, swoim poglądom. Bo człowieka, który przestaje się identyfikować z tym co robi i nie bierze odpowiedzialności za nic, a tylko wskazuje biorców swego postępowania - a ten tego chciał, a tamten mnie zmusił, a to było dla pieniędzy, więc też się odczepcie, bo to nie był mój wybór - nie da się przekonać, że on w ogóle żyje i jest konsumentem życia. Popada w wyobrażenie stania w kolejce do życia jak dziecko, za które decydują inni – że przecież jeszcze niczego nie użył, nie wybrał sam, więc niczemu na tym świecie nie jest winien, bo nawet nie starał pamiętać, że robił to, czy tamto. I zbliżenia seksualne ma tylko dlatego, że ktoś go sobie wziął. Żadnego doświadczenia nie traktuje jako wynikającego z własnego postępowania, jako nauki skierowanej do siebie, więc żeby wszystkie siły świata wzięły się za objawianie mu, którędy droga i co robi źle, to nie zobaczy adresata w sobie.
To klasyka człowieka, o którym mówi się, że nie jest przebudzony – uważa, że jeszcze nigdy w życiu nie zrobił tego co chciał, tylko to do czego zmuszało go życie, jacyś ludzie, czy prawo nie zostawiając mu wyboru. Tak pojmuje swoją niewinność i czerpie z niej dumę. Skądinąd może słusznie, bo czyż to nie sługa doskonały, który pana nie wybiera, a daje się wziąć każdemu, na kogo popadnie?
Przeciwieństwem obojętności poglądowej jest identyfikacja z tym, czemu jest się podporządkowanym lub sprzeciw. Wiara w to, czemu się służy lub wydanie głosu odrębnego – krytyka, potępienie. W żadnej z tych opcji nie ma mowy o niezauważaniu własnych słów lub rezygnacji z nich, albo wyborów.
Mówienie własnym głosem waży tyle, co niesienie krzyża na plecach, więc trudno wyzwolić się z rozgoryczenia ludźmi, że w ogóle trzeba było słów użyć i kogoś upomnieć za niekochanie. Jest jak wędrówka za standardem, którego się łaknęło, za którym się opowiedziało, a za który w prawie boskim jest tylko jedna cena.
Że w zasadzie żadna, skoro równa dla każdego? Tak też można na to spojrzeć z wyżyn sprawiedliwości. Ale w praktyce, kto umie sobie tego życzyć, żeby jego śmierć nic nie znaczyła?
Inne tematy w dziale Rozmaitości