Gdy się budzę w nocy bez wyraźnej przyczyny i właściwie w dobrej formie i nastroju - wyspana, a przeszkadza mi tylko, że druga to jeszcze daleko do rana i do tego, co powinno być moją aktywnością, podejrzewam, że chodzi o to, iż wczoraj się nie dość wysiliłam, nawaliłam z jakimś zakresem tego, co zrobić mogłam. Przy rachunku sumienia wygląda to najbardziej prawdopodobnie, choć całe to moje porządkowanie, żeby rozumieć, co od czego, może być tylko do niczego nieprzydatną zapchajdziurą. Albo nawet pychą, bo czy człowiek nie przesadza z tą chęcią rozumienia Boga na każdym kroku; czy zawsze w dobrej intencji chce dojść do tej Jego woli? Przecież, jeśli tylko dla dobrze przespanej nocy, to w sumie trochę słabe...
Co do wysiłku, nie chodzi mi o fizyczny - oczywiście, który poznałam już jako na tyle wtórny, żeby go aż tak pod lupę nie brać. Nie wysiliłam się raczej w czynieniu tego, do czego człowiek jest. Prosto mówiąc – dobra. Nikt go najwyraźniej ode mnie poczuł, nie doświadczył na tyle, żeby coś dobrego chcieć uczynić samemu, tak... niczym w rozszczepianiu atomów.
Mało tego, to jeszcze kumpela, z którą przegadałyśmy na Messengerze kilka dni pod rząd o czymś najlepszym, o czym można było – nauczaniu Jezusa, i wyrażałyśmy rozumienie dla tych prawd na wyścigi, jakie to dla nas oczywiste i proste do zrozumienia, że to właśnie tak człowiek idzie w stronę upadku, na koniec dnia pochwaliła się obaleniem flaszki wina do komedii... Bo tak – bo dostała w prezencie, więc czemu nie. A jeszcze - jeśli wzięła to za nagrodę od Pana Boga?
Też miałam dobry dzień, w którym wszystko zaplanowane i rutynowe pomieściło mi się z łatwością już do czternastej, i podejrzewając o te cuda Boga, choć jakieś znaczenie mógł mieć mój piątkowy post pitny, który oszczędził mi czasu na posiłki. Kiedy przyjaciółka odezwała się późnym wieczorem, podobnie byłam w trakcie jednego filmu, chociaż jestem w postanowieniu, że będę się od nich odzwyczajać, skoro uważam, że takie zmyślone historie, to jednak pustota i zabijanie czasu. Tylko ze mną to jest tak dziwnie, że dopóki dłuższy czas nie oglądałam niechcący - w natłoku innych zajęć i bez przywiązywania do tego wagi, że mnie nie ciągną - to taki post filmowy przychodził mi naturalnie, a jak już zrobiłam to odkrycie – o! filmów nie oglądam i jak mi z tym dobrze, co najmniej jakbym poszła krok w stronę świętości... – to od razu mi ta świętość przeszła. Bo może da się znaleźć jakiś „dobry film”?...
Zatem nie wypadało mi naskoczyć na przyjaciółkę, że to jest dokładnie przeciwieństwo przestrogi o tym złu, o którym czytałyśmy. Zupełnie jakby w to zło nie wierzyć, że ono jest złem też dla nas, albo i rozumieć, że to tak jest i wierzyć, a mimo wszystko nie cenić sobie wolności od niego?
Na dodatek i mój thriller psychologiczny (w odróżnieniu od komedii koleżanki) trafił mi się w tym temacie, o którym dzień wcześniej sporo rozmyślałam, chociaż nie znać było, że autor cokolwiek chciał powiedzieć o grzechu, czy Bogu, tylko tak wyszło z samej znajomości ludzi i ich życia.
Facet lekkich obyczajów, tajniak od rozpracowywania wywrotowców, który gotowy jest porzucić żonę z córeczką by związać się z kochanką, traci ją szybciej niż rzuca, za sprawą strony, którą zwalcza. Zasadzka bombowa na niego, splotem okoliczności zamiast jego, dosięga właśnie żonę, a córeczkę rozrywa tak, że przez kilkanaście lat jest składana przeszczepami narządów wewnętrznych i protezami nóg, mając ojcu za złe przedłużanie jej życia, które uważa za ułomne, skoro nie może polegać ono na przeżywaniu przyjemności tak jak „inni”. Ma wyobrażenie zgodne z światem, że seks, to rzecz bez której człowiek nie ma po co żyć. A na dodatek jest to jej fałszywe mniemanie, że współżycie jest poza jej zasięgiem, jako osoby nie mogącej być atrakcją dla mężczyzn. I z tej złości symuluje przed ojcem nieumiejętność chodzenia na swoich drogich protezach. Porusza się na wózku inwalidzkim.
Dla odmiany zdawałoby się, że jej ojciec z takiego wartościowania ozdrowiał zupełnie, po doświadczonym nieszczęściu, a widz nawet nie ma pokazanej jego przeszłości, jakby dla podkreślenia, że człowieka nie należy oceniać po jego przeszłości, tylko po tym jaki jest obecnie. Niestety szybko okazuje się, że zarówno jego specyficzna cnotliwość jak i zaangażowanie w córkę owocują narastaniem w nim żądzy mordu, który jest jego obsesją, pomimo, że sprawca zamachowiec już siedzi osadzony za niejedną śmierć. Siedzi, czy nie siedzi „święty inaczej” nawet nie sprawcę chce mordować. Chce się z nim podzielić własnymi „stratami”. Zaplanował zabójstwo żony zamachowca i zamienienie w kalekę jej syna. Wszystko też wskazuje na to, że także własne samobójstwo, żeby nie iść do więzienia. Jako dożywotniego opiekuna dla córki wynajmuje młodego imigranta z Polski, a wszystkie konta i dom przepisuje na córkę za jej plecami (powiedzmy, że to wykonalne dla opiekuna prawnego, chociaż córka jest pokazana jako sprawna intelektualnie informatyczka i dodatkowo pracująca chałupniczo przy robieniu twarzy lalek).
Czy coś pokrzyżuje jego plany lub ktoś uratuje jego duszę? Film nosi tytuł „Ogień”, ponieważ bohater tłumaczy samego siebie jako gaszącego zemstą wewnętrzny ogień, że w tym pokłada nadzieję na zaznanie spokoju, poczucia sprawiedliwości. Jednak z zewnątrz widać w jakiego rodzaju ogień się pakuje, a nie z niego wydobywa.
Zaczął od wynajęcia swojej wytropionej ofiary w charakterze tłumacza napisanego przez siebie horroru. I pierwszy zgrzyt, jaki mu nie przypasował w jego planie, dotyczył jej syna, którego poznał, że to był chłopak już niepełnosprawny – ufny, z zespołem Downa, spragniony w kimkolwiek ojca, którego nie znał, bo urodził się po jego osadzeniu w więzieniu. Wytrąca go też z równowagi spotkanie byłej kochanki, całej rozpływającej się, że tęskni i chciałaby go „wyleczyć” z jego niedotykalności. A opłacona tłumaczka po dłuższym poznaniu okazuje się chodzącą szlachetnością, uznającą swoje błędy przeszłości, z którymi zerwała świadomie i gotowa jest ponosić odpowiedzialność w skupieniu na chronieniu syna przed złem i przed powieleniem błędów obojga rodziców. Zakochuje się naiwnie w swoim zleceniodawcy. Ktoś taki może obudzić niechcianą życzliwość, a nawet szacunek. Na dodatek widzimy, iż córka bohatera jest na najlepszej drodze do zaprzyjaźnienia się ze swoim chłopcem na posyłki, co zmienia jej widzenie siebie i zmniejsza poczucie krzywdy.
Ale tylko na filmie zło daje się ugasić złem. Była kochanka stawia na swoim, że zbawi faceta swoim tyłkiem. Teraz już od niego samego. Z tego nic nie wychodzi - a to całkiem realistycznie - więc zaczyna węszyć za rywalką i dzięki temu dogrzebuje się papierów, kim jest tłumaczka i co tu się święci. Z nim samym się nie dogaduje, żeby go powstrzymać, gdyż on ma swoją misję gaszenia ognia wewnętrznego, więc zdesperowana stawia jeszcze na rozmowę z jego córką, skoro on uważa, że to dla pomszczenia życia córki musi tak zrobić. Cokolwiek sobie poukładał rozumowo pod względem motywacji, to jego imperatyw jest zupełnie inny i przejął już nad nim kontrolę. Córka pewna, że jedzie ugasić ojca do domku letniskowego swoim chodzeniem na nogach i tłumaczeniem mu, że w niej już nie ma żalu za to życie, sama naraża się na niebezpieczeństwo, bo ojca przestało obchodzić cokolwiek, poza mordem w jej imię. Facet nawet nie pracuje z rok, bo już głowa go nie słucha w innych sprawach. Ma obsesję. Obiecuje córce, że kiedyś będzie go rozumiała, ale teraz musi jej zrobić krzywdę, żeby obezwładnić. Gdy widać jego brak kontroli nad sobą, w obronie dziewczyny staje kupiony dla niej chłopiec, który ją do ojca przywiózł wbrew zakazowi. Wygląda na to, że przepłacając to życiem – tak jest masakrowany, ale przed śmiertelnym ciosem rękę ojca zatrzymuje uderzenie kulą inwalidzką przez córkę. Jest bardzo źle - ojciec krępuje oboje, żeby swobodnie i na umówiony czas przywieść swoje planowe ofiary. Wykonanie zamiarów zacznie się szybko, ponieważ rozjuszony mężczyzna nie ma już nastroju na podchody. Więź między tłumaczką, a jej synem jest ogromna - jedno wstawia się za drugie, gdy już sytuacja staje się jasna, kim jest oprawca i czego chce. Przez harmider w nerwach oszalały człowiek zmienia kolejność wyroku i najpierw rozbija ogromnym młotem nogi młodemu. Matka wchodzi w rozpacz przypominającą, co do joty, emocje umierającej w jego rękach żony – o dziecko. To jest błaganie o ratowanie syna. Kobieta daje przyzwolenie na zabicie jej, byle uratował dziecko. Ta swoista powtórka słów, niczym zaklęcie przynosi przejście do roli ratownika i egzekucja na kobiecie zostaje wstrzymana. Szpital, aresztowanie, odstąpienie od oskarżenia przez matkę, która czuła się winna za własnego męża, pojednanie z córką. Czy tak by było w życiu?
Na drodze Jezusa był taki jeden - Samuel, który nie miał poczucia winy przy zdradzaniu żony, ponieważ bogata podstarzała kochanka obsypywała go prezentami, pieniędzmi i wystawnie karmiła, a przy żonie to przeciwnie – trzeba było pracować, żeby było co jeść. Gdy żona rozchorowała się śmiertelnie ze zgryzoty, że nie jest mu potrzebna i kochana, tym bardziej czuł się zwolniony z małżeństwa, bo co on ma z takiego ciała. Jednak jego żona, jako osoba nadzwyczajnej dobroci dla pracowników w domu, doceniana była właśnie przez tych wszystkich ludzi, i nie chcieli jej tracić. Oni wyszukali Jezusa dla umierającej, jako tego, który potrafi uzdrawiać z chorób. Po cudownym uzdrowieniu Annalia już nigdy nie martwiła się o wierność męża i nie pragnęła go nawet. Przeciwnie - całą duszą czuła się stworzona dla Jezusa. Przecież bez Niego by jej nie było ani dla męża, ani dla kogokolwiek.
Dla Samuela nie zaskutkowało to jednak żadnym nawróceniem, że ktoś go wybawił od winy za śmierć żony, którą zaniedbał. Raczej się wściekł, że nie owdowiał. Zdradzał ją już niemal publicznie, ale sąd przed kapłanami za to go omijał. Nie było chętnych do oficjalnego zgłoszenia tej zniewagi, ponieważ niewierny mąż rozpowiadał ku ich uciesze, że to żona go zdradziła z Jezusem właśnie, Jemu jest oddana, więc miał prawo dokonać jej „oddalenia” - listu rozwodowego. Istotnie Annalia zaczęła już chodzić za Jezusem z prośbą, czy może zostać uczennicą, skoro mąż ją „oddalił”, a sercem do żadnego mężczyzny nie zdoła zapałać, bo jest w Nim już jedynie Jezus.
Nienasycony gniew Samuela rozkręcał się. Mało mu było bogatej kochanki, od której czuł się zależny przez swoje lenistwo, do którego się nie chciał się przyznać przed sobą. Mało mu było pomówień na swoją żonę i Jezusa, bo nikt nie chciał mu za to przyjść i przyłożyć, jakby nie mówił o czymś za co należy ludzi zabijać. Mamusia niemal głaskała go po głowie na uspokojenie – miej co chcesz syneczku, tylko bądź szczęśliwy i dobry. A to jakoś w parze nie szło. Co się „pocieszył”, to się robił coraz gorszy i nie wesoły.
Któregoś razu spotkał Jezusa twarzą w twarz, a wtedy chciał się nasycić przeklinaniem Go, że Jezus jest łajdakiem który mu zabrał żonę. Pomstował, zaklinał się w nienawiści i nie słuchał.
Gdy przyszedł czas wyjątkowej wieczerzy w domach z okazji święta Paschy, Samuel doszedł dna i postanowił się zapić na uczcie na śmierć, uważając, że jest już przeklęty przez Boga, skoro sam Go przeklął. Wyraźnie wierzył w Jezusa i rozumiał przeciwko komu bluźnił, ale nie stanowiło to dla niego powodu do żalu, skruchy, tylko trwał w percepcji konfrontacji z wrogiem, z którym przegrał i kochać nie zamierza lub właściwie byłoby powiedzieć – nie umie, bo nigdy nie starał się o sprawiedliwość w sobie, tylko spełnianie zachcianek, planów.
Jako niespodziewany gość przyszedł do jego domu wuj żony z napomnieniami, że dokonuje jej znieważania oraz całej jej rodziny. Czyli nie dość, że przeszkodził Samuelowi w zaplanowanym samobójstwie, to jeszcze odwoływał się do sumienia, jakby ten go nie miał, gdy to on się czuł ofiarą żony i Boga, znajdując usprawiedliwienie na wszystko, co robił. Zniewaga! Gość dostał w głowę za swoje morały, śmiertelnie, trzonem siekiery. Dogorywał, na co służba i rodzina, tym razem Samuela, zaczęła szukać Jezusa na ratunek, bo jaka to będzie hańba przy zbrodni tak oczywistej, że nie da się uniknąć sądu i kamienowania, a jeszcze będą traktowani jak niegodni do utrzymywania znajomości.
Jezus zabrał ze sobą Judasza na to wezwanie, którego przyczynę wysłuchał. Tylko jego, chociaż grono biesiadujących uczniów, uczennic i ubogich w pałacu Łazarza w Jerozolimie (miał posiadłości w różnych miejscach, a tu do uroczystości świątecznych właśnie) było pewnie największe w całym mieście i Izraelu, z powodu zaprzyjaźnionych z Jezusem wieśniaków od różnych właścicieli, którzy nie bratali się w ten sposób. Z wcześniejszego omawiania Samuela przez apostołów, gdyż też słyszeli jego wyzwiska, można było podejrzewać, że z tej samej brzydkiej bogaczki doił pieniądze też Judasz, gdyż podśmiewał się z jej wyglądu, jako jedyny, który ją znał.
Idą do sali wieczernika w domu Samuela, gdzie dowleczono uderzonego.
„Umarły?! Ależ Nauczycielu! Zanieczyścimy się!” - krzyknął Judasz
„On nie jest martwy. Widzisz, że oddycha i słyszysz, że rzęzi. Teraz go uzdrowię...”
„Ale on otrzymał cios w głowę! Tu dokonano zbrodni! Kto go uderzył?... W dniu baranka?” - Judasz jest przerażony.
„To on” - Jezus znając zdarzenie wskazuje Samuela, który zwalił się na ziemię w kącie, umierając bardziej od umierającego, rzężąc z przerażenia bardziej, niż mężczyzna, który rzęzi w agonii. Na głowie ma połę płaszcza, aby nie widzieć i nie być widzianym. Wszyscy patrzą na niego ze strachem, z wyjątkiem matki. Ona do strachu przed zabójcą dołącza rozpacz z powodu winnego syna, już potępionego przez żelazne prawo Izraela.
„Widzisz do czego prowadzi pierwszy grzech? Do tego, o Judaszu! On zaczął od sprzeniewierzenia się swojej oblubienicy, potem Bogu... Następnie stał się oszczercą, kłamcą, bluźniercą. Później zaczął pić, a teraz jest zabójcą. To w taki sposób człowiek staje się własnością szatana, o Judaszu. Zachowaj na zawsze to wspomnienie...”
Jezus jest przerażający, gdy – wyciągając ramiona – wskazuje Samuela. Ale potem spogląda na matkę, która - oparta o okno, z trudem trzymająca się na nogach, wstrząsana drżeniem – wydaje się bliska śmierci. I Jezus mówi ze smutkiem:
„O tak, o Judaszu, są zabijane matki... bez innej broni niż zbrodnia ich synów... biedne matki!... To dla nich mam litość. Lituję się nad matkami! Ja – Syn, który nie ujrzy litości dla Swojej Matki...”
Jezus płacze... Judasz patrzy na Niego osłupiały.
Jezus pochyla się nad umierającym i kładzie mu rękę na głowie. Modli się. Mężczyzna otwiera oczy, wydaje się otumaniony, zaskoczony... Ale wkrótce powraca do siebie. Siada opierając ręce na podłodze. Spogląda na Jezusa. Pyta: „Kim jesteś?”
„Jezusem z Nazaretu”
„Święty! Dlaczego jesteś przy mnie? Gdzie ja jestem? Gdzie jest moja siostra i jej córka? Co się stało?”
I usiłuje sobie przypomnieć.
„Mężu, nazwałeś Mnie Świętym. Wierzysz, że nim jestem?”
„Tak Panie. Ty jesteś Mesjaszem Pańskim.”
„Zatem Moje słowo jest dla ciebie święte?”
„Tak, o Panie” - odpowiada mężczyzna.
„W takim razie... - Jezus prostuje się i wstaje – w takim razie … jako Nauczyciel i jako Mesjasz nakazuję ci przebaczyć. Przyszedłeś tu i zostałeś znieważony...” - odświeża mu wspomnienia.
„A! Samuel! Tak!... Topór! Ja to donios...” - mężczyzna odzyskuje pamięć i podnosi się.
„Nie. Przebacz w imię Boże. To dlatego cię uzdrowiłem. Masz w sercu matkę Annalii, bo cierpiała... Matka Samuela cierpiałaby jeszcze bardziej. Przebacz.”
Mężczyzna trochę się waha. Z wyraźną niechęcią spogląda na tego, który go uderzył. Patrzy na zatroskaną matkę. Widzi Jezusa, który nad nim góruje... Nie potrafi się zdecydować. Jezus otwiera przed nim ramiona i przyciąga do Siebie, mówiąc:
„Z miłości do Mnie!”
Mężczyzna zaczyna płakać... Być tak w ramionach Mesjasza, odczuwać Jego oddech na swoich włosach, pocałunek w miejscu, gdzie zadano mu cios!... Płacze... płacze...
„Tak – prawda? - odzywa się Jezus – Przebaczysz z miłości do Mnie? O! Błogosławieni miłosierni! Płacz, płacz na moim sercu. Niech ze łzami opuści cię wszelka uraza! Całkiem nowy! Całkiem czysty! Tak, właśnie! Łagodny! O! Taki łagodny, jakim powinien być syn Boga...”
Mężczyzna podnosi głowę i płacząc mówi: „Tak, tak. Twoja miłość jest tak słodka! Annalia ma rację! Teraz ją pojmuję... Niewiasto nie płacz już! Przeszłość minęła. Nikt się nie dowie z moich ust. Żegnaj niewiasto. Wracam do domu.” - i wychodzi.
Jezus mówi mu: „Idę z tobą, mężu.” Żegnaj, matko. Żegnaj Abrahamie (ten dokonał wezwania). Żegnajcie, Moje córki.”
Ani jednego słowa dla Samuela, który też się nie odzywa ze swego kąta. Matka zdejmuje płaszcz z jego głowy i - pod wrażeniem tego, co się stało – rzuca się na syna: „Podziękuj twemu Zbawcy, duszo zatwardziała! Podziękuj Mu, nikczemniku!...”
„Zostaw go, zostaw niewiasto! Jego słowo nie miałoby wartości. Wino go otępia, a jego dusza jest zamknięta. Módl się za niego... Żegnaj.”
Schodzi po schodach i dołącza na drodze do Judasza i mężczyzny. Uwalnia się od starego Abrahama, który chce Mu ucałować stopy, i idzie szybkim krokiem, przy świetle wschodzącego księżyca.
„Daleko stąd mieszkasz?” - pyta mężczyznę.
„U stóp Morii.”
„Zatem będziemy musieli się rozstać.”
„Panie, zachowałeś mnie przy życiu dla moich dzieci, dla małżonki. Co mam dla Ciebie zrobić?”
„Być dobrym, przebaczać, milczeć. Nigdy, z żadnego powodu nie powinieneś powiedzieć ani słowa o tym, co zaszło. Obiecujesz?”
„Przysięgam na świętą Świątynię! Choć cierpię, że nie mogę powiedzieć, że mnie ocaliłeś...”
„Bądź sprawiedliwy, a Ja ocalę twoją duszę. A to będziesz mógł powiedzieć. Żegnaj mężu. Pokój niech będzie z tobą.”
Mężczyzna klęka, żegna się. Rozdzielają się.
„Coś takiego! Coś takiego!” - odzywa się Judasz teraz, gdy są sami.
„Tak, to straszne. Judaszu, ty też nie będziesz o tym mówił.”
„Nie, Panie, ale dlaczego chciałeś, żebym to ja był z tobą?” - Judasz chce zrozumieć wyróżnienie.
„Nie jesteś zadowolony z Mojego zaufania?”
„O tak, bardzo! Ale...”
„Ale to dlatego, że chciałem, abyś się zastanowił, do czego może prowadzić kłamstwo, pragnienie pieniędzy, opilstwo i martwe praktyki religii pozbawionej uczucia oraz zaangażowania duchowego. A czymże była obrzędowa uczta dla Samuela? Niczym! Opilstwem i obżarstwem. Świętokradztwem. I to podczas tego posiłku stał się zabójcą. Wielu w przyszłości będzie jak on... Mając na języku smak Baraka Boskiego – odejdą ku zbrodni. Dlaczego? Dlaczego? Nie pytasz o to? Ja jednak mimo to ci odpowiem: ponieważ tę godzinę przygotują przez wiele poprzedzających czynów, popełnianych na początku z lekkomyślności, a następnie – z uporu. Pamiętaj o tym, Judaszu.”
„Dobrze, Nauczycielu. A co powiemy innym?”
„Że to było coś poważnego. Taka jest prawda.”
Inne tematy w dziale Rozmaitości