Cokolwiek powiedzieć o trudach lub niezwykłościach poznawania ludzi przez pryzmat pracy opiekunów osób dorosłych, trzeba zacząć od tego, że o wiele trudniejszą rolą dla człowieka jest bycie pacjentem. Ostatnią w jakiej chciałby się znajdować bez względu na stan zdrowia. Warto to mieć zawsze w przytomności umysłu wykonując tą pracę. Krytyczne przyznanie przed sobą, że nie chciałbyś być w roli człowieka „zaopiekowanego” powstrzymuje wiele wybuchów zniecierpliwienia, czy głupich oczekiwań wdzięczności i rozczarowań pracą na tym tle.
Nawet hipochondryk, który karze sobie umawiać wizytę u chirurga obcinającego nogi cukrzykom, z powodu małego strupka na nodze i nie przyjmuje do wiadomości, że nie wymaga mocniejszych szkieł okularowych, niż + 0,5 dioptrii, upierdliwie zamawiając wizyty co kilka miesięcy do różnych okulistów, paradoksalnie właśnie tym, że on się zna lepiej i potrafi sam zapewnić sobie „opiekę”, wchodzi takim sposobem w bronienie się przed rolą pacjenta. Ale o ile uległość akurat takiemu „znawcy” swojego zdrowia nie przyniesie większych szkód poza niepotrzebnym wyrzucaniem jego pieniędzy w błoto, to większość chorych ludzi, szczególnie już starszych, bardzo wprost unika roli pacjenta, działając przeciwko swojemu zdrowiu, byle pacjentem się nie czuć. Nie chce się ubierać, nie chce się myć, nie chce jeść ani pić, nie chce spacerować, bo niech już wszystko będzie zdeterminowane wreszcie moją wolą, a nie moim zdrowiem... A cała ta wola ostatecznie sprowadzi się do tego, że nie będzie zainteresowany już niczym poza nieopuszczaniem łóżka i snem.
Do takiego stanu bardzo szybko doprowadzi opiekunka, czy opiekun (w pierwszym rzędzie członek rodziny, a najszybciej własne dorosłe dziecko) miły i uległy, który dopytuje się jedynie o pragnienia swego podopiecznego, żeby sprawić mu przyjemność i doczekać się serdecznej rodzinnej relacji.
W ogóle opiekunki podzieliłabym na trzy generalne typy (plus mieszane - najbardziej zgodne z praktyką).
Opiekunka uległa nadstawia ucha na każde pragnienie podopiecznego i spełnia je. Pod jej opieką chory najszybciej pikuje w dół, żyje jak chce i krótko. Z zewnątrz łatwo ją poznać po tym, że w pracy płacze, ponieważ wkłada całe serce w swoją pracę, jest serdeczna, starająca się pokazać pacjentowi wszystko w różowych kolorach i miłym głosem, niczym małemu dziecku lub kochanemu mężowi. A to „dziecko” coraz bardziej warczy na nią i daje jej odczuć, że jest intruzem. Najgorzej, że niewiele dobrego może dla chorego zrobić i ta bezradność funkcjonalna dołuje ją niemniej, niż niezadowolenie pacjenta. Faktycznie nie jest głupia, chociaż tak może być wyzywana, więc rozumie swoją nieprzydatność z łatwością.
Niejeden członek rodziny właśnie takiej opiekunki poszukuje, żeby czuć, że dał bliskiej osobie godnego siebie zastępcę - wrażliwego na drugiego człowieka. I w praktyce licząc, że to będzie bardziej pomoc domowa na każde zawołanie, a nie ktoś sprawujący opiekę. Dlatego w warunkach domowych, a nie w domu opieki, ten typ opiekunki, bywa pod presją wielu osób, że ona tu nie jest od używania swojego rozumu, tylko od słuchania tego, co się od niej chce. Żale do niej sprowadzą się do tego, dlaczego nie posłuchała takiej, czy innej prośby chorego i nie spełniła takiego lub innego polecenia, ponieważ pacjent będzie się rozkręcał w takim właśnie skarżeniu na nią do swojej rodziny, widząc w tym współczucie bliskich (często pierwsze od lat). Gdy opiekunka nie ma za sobą rutyny pracy z harmonogramem działania, żeby ogarnąć wiele osób chorych, a jeszcze jest zatrudniana na czarno, znając swój zawód jedynie intuicyjnie, a nie z jasnym zakresem obowiązków, od czego ona tu jest, to w takim układzie - wcześniej, czy później - albo samą siebie zdezawuuje, że się do tego nie nadaje, albo zostanie pod takim pretekstem odprawiona.
Opiekunka–żandarm potrafi przepoczwarzyć się z tej pierwszej, wyciągając ze swoich doświadczeń zawodowych wniosek, że dobro nie popłaca, bo ludzie mają cię wtedy za nic. Formalnie jest tak skuteczna, że nikt nie śmie skierować do niej prośby, kiedy odkurza, bo ona tu pracuje. Pacjent ma uporządkowany plan dnia na godziny, ma wstać z łóżka o tej i o tej, zjeść o tej i o tej, wziąć leki i wyjść na spacer, kiedy ma powiedziane i nie ma z nią dyskusji. Przedłuża życie pacjenta, jak żadna, choć jest on z niego bardzo niezadowolony i jest mu ono obrzydzone do granic.
W prywatnych usługach nie jest typem poszukiwanym i cenionym - przeciwnie, ale może się wśliznąć, bo potrafi być miła, kiedy chce, a to, co ma do powiedzenia brzmi kompetentnie i rzeczowo. Właściwie jest typ pacjentów, do których nawet rodziny jej pragną, żeby ogarnęła sytuację - to przemocowcy i osoby po problemach alkoholowych lub z zaburzeniami psychicznymi.
Typ opiekunki-matki wkłada wysiłek w przekonanie pacjenta, że poddawanie jej woli nie jest przeciwko niemu i nie odbiera mu prawa głosu. Stosuje rozważanie, w jakich granicach oczekiwania pacjenta mu nie szkodzą i może mu ulec.
Bo zasadniczo rola zawodowej opiekunki polega na podtrzymywaniu samodzielności pacjenta i wspomaganiu go w tych funkcjach życiowych, w których samodzielność już utracił, a więc ten zakres jest bardzo indywidualny i wymaga rozpoznawania, kiedy chodzi o to, że podopiecznemu się czegoś nie chce lub wymaga wsparcia psychicznego, a kiedy faktycznie nie potrafi. Jeśli stuletni pacjent potrafi myć się samodzielnie, to opiekunka nie jest do wkraczania do takiej akcji. Ktoś umie chodzić, to nie ma powodu wsadzać go na wózek, tylko dlatego, że robi to powoli. A jeśli ktoś zaczynać dyktować, jak się co gotuje, bo on robi to lepiej, to już z pewnością nie jej rola – łatwo to poznać, a z gotowania pacjenta pod nadzorem opiekunki wyjdzie bardzo dobra terapia zajęciowa. Bywa odwrotnie, że pacjent ukrywa, iż coś mu wychodzi już źle lub wcale i to też trzeba wykryć, obserwować, a nie bazować na samych opowieściach. Dopuszczenie obcej osoby do sfer intymnych lub wstydliwych z indywidualnego punktu widzenia wymaga dłuższego procesu i oswajania, że ktoś w tym może wyręczać, niż kiedy człowiek jest już pogodzony z faktem, że czegoś nie potrafi i potrzebuje pomocy. Co się da zrobić dyskretnie przy takiej postawie podopiecznego, należy robić dyskretnie.
Ponieważ moment wzywania opiekunki do pomocy dorosłemu człowiekowi dotyczy na ogół osób z jakimś stopniem demencji, pogorszoną komunikacją i oceną sytuacji, to najbardziej znany zakres obowiązków dotyczy zaspokajania potrzeb fizjologicznych, opieki nad ciałem oraz prowadzeniem domu, robieniem zakupów. Do tego umawianie wizyt lekarskich i badań, fizjoterapeutów, czy masażystów i fryzjerek, jeśli takie są oczekiwania.
A praca o przedłużanie życia człowieka to przede wszystkim wysiłek mentalny, bo często właśnie pod prąd pacjentowi, który tylko na jakimś poziomie ma świadomość, że chce jeszcze żyć - potrafi ponarzekać na zimno, czy ciepło, powiedzieć, czy coś mu smakuje, czy nie, ale co do jego własnych zachowań i nawyków takiej woli życia nie widać. Nie starcza do tego mądrości. Wtedy wszystko sprowadza się do negocjacji, a nawet podstępów, żeby zechciał zadziałać na swoją korzyść.
Szkodę można mu wyrządzić zwykłym zniecierpliwieniem, zniechęceniem, bo gdy od ludzi odchodzi rozumienie słów, wzrasta czytanie emocji, ludzkich oczekiwań z nich płynących. Nikt mnie nie chce, to czas umierać – tak to w skrócie działa. A nakręcenie się na pozytywne emocje i bycie kimś zadowolonym z drugiego człowieka, żeby nie wiadomo co, to nie jest taka prosta sprawa, bo pacjent rzadko jest kimś, kto to odda i doładuje akumulator. Trzeba długiej pracy w zawodzie z pacjentami, żeby dojść do takiej rutyny, iż mojego lubienia siebie i ludzi nic nie zburzy. I chyba nigdy nie wychodzi to dość płynnie przy największej świadomości, jaką to ma wartość.
W pracy z zamieszkaniem przy człowieku chorym, mało świadomym, mało rozumiejącym, co się do niego mówi, wyzwaniem jest - nie zwariować.
Pierwsze, co można i należy zrobić w tym kierunku, zaczynając ten charakter pracy, to porzucić samopoczucie gościa w domu pacjenta. To jest w porządku na maksimum dwa tygodnie; tyle, ile trwają wczasy. Jeżeli zaczniemy przedłużać myślenie, że nie jesteśmy u siebie i w ogóle skupiać się na tym, to zacznie dochodzić nas odzew od pacjenta – kiedy ty wreszcie się wyniesiesz. Nawet najbardziej chory i mało rozumiejący może poczuć w nas intruza, tak jak sami się czujemy.
Bardzo rzadko się zdarza, żeby zadomawianie się opiekunki/opiekuna było źle przyjęte przez samego pacjenta. To specyficzne osoby, które też własnej rodziny nie znoszą, albo po niedawno przeżytej stracie, kiedy ta osoba z zewnątrz, jest czytana jako „zamiast”. Częściej przeciwnie, bo tu działają odruchy, że kto się dobrze czuje w moim domu, dobrze czuje się ze mną, czyli ludzie lubią ze mną żyć, a nie tylko uciekać ode mnie (jak to bywa z rozchodzącą się rodziną).
Natomiast zdarza się, że opiekunka czująca się w pracy, jak w domu, bulwersuje rodzinę chorego, że to pewne przekroczenie granicy. Bywa, że nie jest to cenione jako komfort psychiczny dla wszystkich mieszkających pod jednym dachem, bo oglądają to z boku, że to zbyt dosłowne wejście w ich rolę, w ich miejsce.
Kiedy pojawia się problem, iż opiekun ma czynione przeszkody nawet do mycia się i spożywania posiłków, to w lepszej sytuacji jest osoba zatrudniona w dobrej firmie, do której może to zgłosić, bo od strony biorcy usług istnieje konkretna umowa, odnośnie zapewnienia warunków pracy i na wszystko są wyliczalne ekwiwalenty, a nawet do skalkulowania w przypadku zamówień ekstra jak - zrób nam przyjęcie rodzinne. Klient może nie zapewniać wyżywienia, jeżeli uważa, że pracownik za dużo jada, ale niekoniecznie lepiej wyjdzie na zapłaceniu ekwiwalentu. Właściwie nie wyobrażam sobie aż takich żarłoków znając te wysokości (choć z pewnością nie wszędzie takie same).
Osoba pracująca prywatnie lub zupełnie na czarno umawia się na ogół słownie i wszystko co istnieje formalnie między stronami, to najwyżej wystawiane faktury za usługi. W przypadku ograniczania w miejscu pracy takiego minimum jak dostęp do wody i jedzenia, ma do wyboru, że albo dane warunki przyjmie, albo odejdzie.
A zadomowienie, to oczywiście coś więcej, co się przejawi w trosce o dom tak jak o pacjenta. Porządek, uzupełnianie braków w wyposażeniu, siateczki w oknach, żeby komary nas nie gryzły, dbałość o estetykę, kwiatki, dobry klimat, drobne reperacje i nawet wskazywanie rodzinie zakupów pod rozwagę, co mogłoby poprawić pacjentowi komfort życia. Z wyczuciem i adekwatnie do konkretnych osób, bo ktoś, kto z powodzeniem jeszcze jest w stanie dbać o takie rzeczy sam, albo jest przywiązany do tego, że wisi mu prześcieradło w miejscu zasłonki, czy świadomie pomija płyn do naczyń itp, bo tak sobie życzy, wymaga stopniowych przyzwyczajeń i przymiarek do wprowadzania nowości, że w razie oporu zaraz się to usunie. Opiekunka rutynowo przestawi naczynia w szafkach w kuchni tak jak uważa za funkcjonalne, gdy ona na tym pracuje i tylko ona. Inaczej jest, jeśli z tej kuchni korzysta jeszcze pacjent, choćby tylko do zrobienia sobie podwieczorku, czy herbaty. Kuchnia musi wówczas zostać nienaruszalna według jego przyzwyczajeń, poczucia bezpieczeństwa, gdzie czego szukać i dla poczucia własności.
Te swoiste wicie gniazda dotyczy tylko opiekunek z zamieszkaniem. Czasem rodzina chętnie podłącza się do takich zmian, na zasadzie, że to czego sami nie mogli wymóc na rodzicach przez lata, jakoś łatwiej przechodzi za pośrednictwem opiekunki.
Właściwie pacjenci doraźni i zupełnie przytomni, jak po połamaniach, bywają najbardziej otwarci na takie zmiany, bo widzą je jako przejściowe, które mogą ich zainspirować. Zatem nie zawsze miara świadomości jest czynnikiem dającym przewidzieć z góry, czy zadomowienie będzie łatwe, czy trudne.
A najważniejsza w takim byciu jak u siebie jest dobra relacja opiekunki z pacjentem, żeby to nie była dominacja i dowartościowywanie się kosztem drugiego. Obie wersje w tym układzie występują. Ciężki pacjent usiłuje zdominować opiekunkę wtłoczeniem jej w rolę służącej na zawołanie, a ciężka opiekunka czyni z choroby bat na pacjenta, dzięki któremu usiłuje wymuszać relację – ty mnie słuchaj.
Najkorzystniejsze jest dojście do relacji domowych, a nie szpitalnych i zawodowych, na tyle, na ile to możliwe. To wymaga pewnego zejścia z ustawicznej obserwacji i kontroli podopiecznego. Z jednej strony na tyle, żeby on nie musiał o tym w kółko myśleć, że choruje, czy niedomaga pod względem sprawności, a z drugiej, żeby opiekunka wentylowała się psychicznie od pracy, w której nie ma podziału na czas pracy, a wolny; żeby mogła poczuć też swoje życie, nie ukrywać się z zainteresowaniami, ze śledzeniem wiadomości, nie trzymać kurczowo kierownicy, że jak pacjent tylko łóżkowy, to ona już nawet na spacer nie wyjdzie, żeby nie został chwili sam. Jak ma zejść znienacka, to i całą noc prześpisz nie zauważając tego.
W domach opieki owszem często jest rutyna budzenia człowieka co dwie godziny w nocy, bo to moda z Zachodu; sprawdzania w kroku i czy żyje, ale jeżeli tak chcesz pracować w domu, żeby niczego nie przegapić, to wybierzesz akurat przyspieszenie odejścia, a nie przedłużenie czyjegoś życia, bo nasz ludzki mózg tego nie znosi, żeby mu nie dać ani jednego pełnego cyklu do wyspania się. Na dodatek ty w domu w dzień niczego nie odeśpisz z zarwanej nocy, tak jak jest w pracach zmianowych, i w szybkim tempie będziesz jak ciężko myślący zombiaczek, nadawać się do zamordowania takiego pacjenta, a nie ratowania go. Zamontuj sobie monitoring, czujki, jeśli tego wymaga stan pacjenta, ale sama nikogo nie budź w nocy.
Po ludnych sklepach w godzinach szczytu lepiej nie włóczyć nawet tego chodzącego, o ile tylko nie robi sobie krzywdy sam, więc tak czy inaczej odrywaj się od pacjenta. On śmieci za ciebie nie wyrzuci – od tego zacznij ucząc się nie panikowania. Ale nie wejdź w granicę zbytku, bo jesteś w zawodzie wymagającym bardzo silnej samokontroli – pod tym względem nie ma takiego drugiego, jeśli chodzi o wymiar czasu. Tylko matka czuwa tak na okrągło. Twoja niefrasobliwość może kosztować życie drugiego człowieka, czego sobie nie chcesz wyrzucać.
Chociaż to nie jest zawód, o którym się myśli, że można go pragnąć dla siebie. Nie bądź taki pewien człowieku, że wszystko wiesz o sobie bez sprawdzenia.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo