Cierpliwość w złości, to postawa wobec ludzi, na której bardzo trudno człowiekowi przyłapać samego siebie. Bo jest stałą. We fragmentach można ją opisać, ale to tylko dla jej zilustrowania, ponieważ wytknięcie – patrz człowieku to i to robisz ze złością, nawet jeżeli przynosi zmianę, to mechaniczną, dotyczącą danego zachowania. I z pobudek najczęściej gorszych, niż przed „zmianą” - przeciw człowiekowi upominającemu.
Na przykład ktoś przy stole powtarza zżymanie się na skawalony cukier w cukiernicy, chociaż jest jedynym konsumentem tego cukru. Na co ma podsuwane taktowne rozwiązania przez pozostałych biesiadników (taktowne, bo pomijające: nie jedz cukru, jak i my nie jemy i przestań nas zadręczać swoim narzekaniem). Jedna rada mówi: stosuj metodę dobrej kolejności, aby nie nabierać cukru mokrą łyżeczką po zamieszaniu herbaty. Kolejna: używaj dwóch oddzielnych łyżeczek, jedną do mieszania herbaty, drugą do brania cukru. Jeszcze jakaś: przejdź na jedzenie cukru skawalonego/w kostkach, bez łyżeczki, albo stosuj cukiernicę z dozownikiem na cukier. Ile głów, które chciałyby uszczęśliwić narzekającego, tyle rad.
Ale im większa złość, tym większa w niej cierpliwość. I już pierwszą przeszkodą do zastosowania rozwiązań na zgłaszany problem może być to, że pomysły nie są moje. Bo co to ja nie umiem samodzielnie myśleć? Zasadniczo jednak nie wejdą w życie jako nierozwiązujące prawdziwego problemu, a tylko jego przejaw. Niczym leczenie objawowe, gdy chory w ogóle choruje po coś dla kogoś, a nie żeby wyzdrowieć, nabrać mocy przed większym zagrożeniem, czy nabyć mądrości, jak ominąć chorobę. Tym czymś jest na ogół szukanie poddanego, zbieranie służby. Może jakiś przymusowy słuchacz nie wytrzyma nerwowo takich złości i zacznie przed każdym posiłkiem zmieniać cukier, susząc cukiernicę pozornemu nieudacznikowi?
Albo przeciwnie - wyłoni się ktoś podobny, kto od razu da w gębę od usłyszenia w tonie głosu, czego szuka jęczący i tacy szybko ustalą swoją hierarchię, który jest zdolny do większego gniewu.
Gdy dziesięciu trędowatych woła do Jezusa o ratunek w chorobie, szukają poddanego. Oni się nie zmienili, nie „nawrócili” od tego, że wołają. Przez to poszukiwanie wiernych sobie, w ogóle chorują. A teraz doszli do swojego apogeum, bo widzą Tego, który nikomu służby nie odmawia, byle się do Niego zwrócić. I jest to sługa doskonały w sensie swych zdolności sprawczych. Zresztą w każdym sensie.
Co by się stało z chorującym na skawalony cukier, gdyby doczekał swojego wymarzonego (albo nieuświadamianego?) cudu i od każdego jego jęku, cukier zamieniłaby się w sypki i suchy, choćby on sam pomijał wszelkie reguły własnego postępowania z nim tak, by do skawalenia nie dochodził? Normalnie powinien się tak przerazić, aż by mu w pięty poszło – jaką moc sprawczą ma jego wola. Bo gdy już wszystko zależy ode mnie, to jestem pod pełnym ciężarem sądu Bożego. I jakością cukru swej złości nie usprawiedliwię.
Dziesięciu trędowatych takiego cudu doczekało. No zrobili więcej, niż człowiek narzekający na cukier w cukiernicy, bo żeby on się do nich upodobnił, też powinien dokonać pełnej odsłony swego pragnienia i krzyknąć do współuczestników posiłku – zróbcie coś z tym cukrem! Trędowaci nie pohukiwali na własne krosty, więc i w tym go nie przypominali. A nawet jeżeli je przeklinali, to nie jest sednem ich doświadczenia, skoro nic o tym nie wiadomo.
Doświadczyli łaski polecenia, włączenia po wykluczeniu, jakie dotyczyło ich za chorowanie. Chorowanie jako znak kary za grzech. Pokazanie się kapłanom jako ozdrowieńcy oznaczało tylko koniec pokuty, koniec gniewu Bożego i przywrócenie do normalnego życia społecznego bez lęku podzielania ich grzechu.
Tak łatwo się powtarza, że wiara taka była powszechna wśród Żydów, bo wynikała z ich prawa, z pism Starego Testamentu. A jednak, jak widać z przypowieści o dziesięciu trędowatych, było przeciwnie – nie różniła się od wiary ludzi współczesnych, którzy wierzą, że swoje zdrowie zawdzięczają sobie, swoim staraniom, sytym brzuchom, dobrze dobranym lekarzom i lekom. Uzdrowicielom, albo swoim ofiarom/modłom przebłagalnym – odfajkowana, powinno działać. Nie – łasce, czy niełasce Boga, która jest wyrażana słowem, poleceniem/kazaniem.
A przecież ludzie to dobrze znają z własnych relacji, że nieodzywanie się do siebie na wzajem, nieproszenie o nic, jest oznaką najwyższej wzgardy, czyli niełaski właśnie. Tak i wszystko co mogą czynić w poszukiwaniu łaski Boga, to szukanie polecenia, proszenie o polecenie, które jest wkluczeniem do apostolstwa/wysłannictwa w drogę dla Boga, spełniania Jego woli. Nie jest to szukanie jakiegoś doświadczania zdrowia z użyciem Boga, żeby potem okazać Mu łaskę – skoro już umiesz dawać mi zdrowie, to łaskawie mogę w Ciebie uwierzyć, że jesteś, pokaż co jeszcze lepszego możesz mi dać.
Zatem, co takiego nadzwyczajnego uczynił jeden z uzdrowionych krzycząc „Bogu niech będą dzięki!” (lub coś podobnego), a Jezusowi dziękując u stóp? Może nawet nie doszedł do kapłanów za poleceniem Jezusa, więc formalnie można by mówić o nieposłuszeństwie. On jeden poczuł do Boga wdzięczność za to, co się stało. Uwierzył, że to się stało z miłości Boga, czyli poznał jej brak u siebie.
Jak uzdrowić człowieka chorego na cierpliwość w gniewie? Nie wiadomo, czy można, bo może być na podobieństwo jednego z dziewięciu, którzy chwytają się czyjejś woli jedynie dla dowiedzenia własnej niewinności. Dla zasłonienia się nią.
Inne tematy w dziale Rozmaitości