To się tak pięknie mówi, niemal wskazując na waleczność swoją (czy społeczną) z wrogim ciałem, co to sobie umyśliło kumulację posiłków w tkankę tłuszczową – walka z otyłością. Gdy ludzki organizm powinien wszystko jakoś spalać, działać przemianą materii adekwatną do mojego apetytu.
Ale gdyby obejrzeć zjawisko z innej strony - zaczynając od rachunku sumienia – czy mnie dotyczy obżarstwo (na podobieństwo nałogu alkoholowego, czy jakiego zboczenia seksualnego), to wówczas z pewnością nie ciało należałoby „leczyć”, musztrować dietami, przepychać w kanalizacji, zakręcając kurek wodociągów.
Mi nierychliwie przyszedł taki sąd nad sobą, bo to ciekawe doświadczenie, kiedy w poście nie czuć głodu, jedynie jakieś tęsknoty za smakami, marzenia kulinarne, co to można by zjeść „po”. Inni cię podziwiają w każdy piątek, jak ty wytrzymujesz, że nie jesz, a jeszcze innym przygotowujesz posiłki i jakie dobre. A tu po jakimś czasie przykra konstatacja – ale co z tego, ale o czym to świadczy, że nie głoduję na „głodówce”? „Pan moim pasterzem i niczego mi nie braknie”? - mam dostęp do komunii codziennej, więc można i tak. Żadnych spadków energii, ciepło, silnie. Do bycia duchem daleko, więc co to za zjawisko?
Właśnie dobrej przemiany – adekwatnej do apetytu/naładowania. Sprawne sięganie do zapasów na pstryk, że nawet chwili zawieszenia nie ma, jak praca laptopa na baterii po wyjęciu kabla.
Potem powrót do posiłków, po które ciało nie zdążyło zawołać, czyli co dokładnie? Obżarstwo!
Delektowanie smakiem, zapachem, ciepłotą, zimnem, strukturą, kombinacjami, kształtami, kolorami. Rozkosze kwalifikowane jako oznaki zdrowia, swoiste miary co tam fizycznego, czy psychicznego szwankuje, gdy ich nie ma (lub nie zauważać?). Nawet specyficzne - kulturowe, narodowe; ci nie wytrzymują tyle ostrego, co ci, a tamci lubią mdłe, ci znów gorzkie i kwaśne, owi tak słodkie, że tamci nie mogą jeść tych ich „ciast”, ci zajadają się czymś, od czego tamci wymiotują itd. Nie czujesz kwaśnego, to to i to; nie czujesz smaku, to zużycie cynku, albo chodź zrobimy ci test, z czego cię leczyć...
Norma, to norma, najczęściej wyznaczana społecznie, a nie samemu. W tym kult jedzenia, jak wiele wywyższanej rozpusty. Tylko, że gdy od tego kręcenia się wszystkiego wokół jedzenia, uczenia się przepisów, właściwości, odżywczości, składów, kaloryczności, diet, staje ono niepostrzeżenie w epicentrum, jako cel życia – nic nie ważne, byle się najeść – to niechby to się działo świadomie, a nie w samooszukiwaniu, pysze, że jem tylko przy okazji zmierzania do swoich celów, jem bo muszę, ale nie to dla mnie najważniejsze, skądże, przecież nie jestem świnią...
Podczas, gdy wszystko wygląda na to, że właśnie jestem. I nie mam czym podskoczyć, a co dopiero podfrunąć, na zasadzie, że oto ja istota duchowa jestem. Tym gorzej dla duchowej, bo nieduchowa, usprawiedliwienie ma od startu, gdzie dojdzie, a duchowa, jeśli tam dojdzie sama – przez jej naśladowanie – na co ma czekać na takiej mecie, jeśli nie pożarcie?
Inne tematy w dziale Rozmaitości