Trudno mieć wątpliwości, że tylko zły rodzic nie bierze w obronę dzieci, nie chroni, gdy może. A w sprawach wiary, odpowiedź, co jest taką ochroną, a co oskarżeniem i wystawieniem na sąd, bardzo się komplikuje.
Gdy ktoś nie ma doświadczenia odrębnej wiary, wartościowań w obrębie bliskiej rodziny (że ten wierzy tak, a ten siak lub w ogóle - nie), może udzielać nawet frywolnych odpowiedzi na pytanie, co z tym robić: „Nie przejmować się.”; „Nic z tym nie robić.”; „Zaakceptować odrębność”; „Zostawić Bogu, niech On się tym martwi/zajmie.” itp. W praktyce, to jednak do buta można sobie wsadzić takie rady (nie do głowy, ani serca).
Między ludźmi póty więzi, póki zaufania, a poruszając się w różnych kierunkach o żadnym zaufaniu nie może być mowy, zarówno przez fakt nierozumienia się nawzajem, jak i swoiste wystawianie nawzajem, wyodrębnienie, gdzie dotąd było krycie (lub w takim pokładana nadzieja). Jeszcze póki odrębna wiara polega na wielomówstwie, że ten pogadał tak, ten zadeklarował inaczej, a ten wylał Bogu na łeb (lub diabłu ku uciesze, że ktoś wierzy w takiego nieubłaganego i torturującego regularnymi wierszykami Zbawcę), to i tak tworzą jedność przez nieróżnienie się niczym, co do skutków tych wszystkich mów. Co innego, gdy ich wiara różni się życiem, a modlitwa płaczem – że całkiem co innego ich smuci, martwi, cieszy.
Bo wówczas już rozgrywają się dramaty, wyobcowania, wykluczenia, zwątpienia, osamotnienia lub konsolidacje, intrygi, spiski, agresja.
Nawet biorąc to na wyobraźnię (polecam kapłanom z pobożnych rodzin, którzy w uporem maniaka wpierają ludziom, że wiarę przekazuje się przykładem pobożności) – jeśli jedno dziecko gromadzi pieniądze, drugie kochanków, trzecie tytuły, czwarte wypełnia czas rozrywką, a każde z nich chciałoby mieć rodzica biorącego je w obronę podobieństwem do siebie, to i tak wcale nie o takim samym myślą. Jednak niech rodzic okaże się niepodobny do żadnego z nich, choćby nie przez wielką wiarę, a tylko poczucie winy w życiu i poszukiwanie dobrych uczynków, to taki zjednoczy ich wszystkich, ponieważ odczytają jego postawę jako nieposzanowanie/niepodzielanie ich wartości. A skrajnie nawet jako brak miłości.
Bowiem, jak każde podobieństwo i naśladownictwo jest czytane jako przejaw miłości, tak różnica jako obcość. To jest organiczne, odruchowe, intuicyjne, ponad analizą.
I teraz mądry rodzicu, który jesteś świadkiem, że twoje tzw niewierzące dzieci (wierzące w rzeczy materialne), czytają cię jako im obcego, który samą swoją postawą coś im wytyka, bo nie jest taki sam, weź przejdź nad tym do porządku dziennego. Nieważne, że przerobisz odepchnięcie, bo to małe piwo, a nie kielich goryczy. Nie zaznasz spokoju, ponieważ doskonale wiesz, ile smutku i spustoszenia czyni w człowieku przekonanie, że rodzic go nie kocha. A przecież to dokładnie dzieje się w twoich dzieciach na widok tego, że nie imponują ci wybory dzieci w porównaniu z tym co zrobił Jezus; nie ufasz sobie, spędzając życie na przekopywaniu się przez swoje sumienie; ani nie pokładasz nadziei w życiu, w odróżnieniu od nich, dla których to jest wszystkim co mają, co rozumieją.
Idealny powód do czucia się rodzicem fatalnym, w którym te dzieci oparcia nie znajdują, dlatego szukają go w sobie nawzajem, jako zgodne rodzeństwo.
W takim układzie dla rodzica sytuacja jest przygważdżająca nie do zrobienia kroku w tył. Bo choćby sobie z rozpaczy wbił do głowy, że za zbłąkaną owieczką należy iść jej tropem - wziąć jej grzechy na siebie, żeby uwierzyła, iż jest kochana (nie straciła ducha), to co by to miało być konkretnie, żeby zgarnąć je wszystkie? Postaw na pieniądz, że ustawi ci przyszłość, chociaż w ogóle w to nie wierzysz; poszukuj miłości doskonałej od ludzi, choć nie uważasz czegoś takiego za możliwe, ani potrzebne; zbieraj certyfikaty do otwierania furtek na stabilne i gwarantowane zarobki; zwiedzaj cały świat, oglądaj wszystkie filmy i naucz się grać na czym się da, żeby ci się wydawało, że żyjesz aktywnie?
Wszystko to będzie za mało w uwidacznianiu/dowodzeniu podobieństwa, jeśli nie cofniesz się do wymordowania takich swoich dzieci, dla których aborcja i zapobieganie ciąży, to normalka nie odnosząca się do osoby ludzkiej.
I gdy dochodzi się do takiego punktu, że wszystko co możesz zrobić dla nieróżnienia się od swoich niewierzących dzieci (czyli nie szkodzenia im przed Bogiem?), to ich wymordowanie, to jasne, że posuwanie się w taką stronę od razu przestaje się jawić jako remedium na cokolwiek. A z pewnością nie na nawiązanie więzi z tymi dziećmi.
Chociaż ja pamiętam pretensje od jednego z moich dzieci, że trzeba go było usunąć... Bo tak alergicznie działała na niego moja wiara w świętość życia. Jakby czuł się pozbawiony podmiotowości przez moją wiarę. Co innego, gdyby zabijanie było dla mnie niczym, a jego akurat bym ocaliła. Niczym Bóg wybranych?
Ale nawet nie sięgając do relacji z moimi dziećmi - któż widzi w Ojcu zabijającym Syna schylanie się po zbłąkaną owieczkę, żeby nie czuła się potępiana i uwierzyła w miłość? Skoro więc żaden grzesznik nie czyta w tym rozgrzeszenia/zwolnienia z sądu, a nawet przeciwnie – jest mu to obrazą, że tak nikczemnego Boga, nie większego od siebie, miałby czcić – to w naśladowaniu grzechów ludzi, których się kocha, nie może być najmniejszego sensu. Nic dla zbudowania zaufania.
I to jest jedyna rada na różnice wiary między bliskimi – skoro i tak nie we mnie mają wierzyć, to dobrze, że już nie wierzą, bo jeśli kocham ich, a nie siebie, to to wytrzymam. Cierpienie. I jeszcze więcej. Czym innym może być miłość rodzica?
Tak w Jezusie widać Ojca kochającego bezgranicznie, jak w nikim.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo