Moja mama urodziła się na Wołyniu. Rodzina jej matki, inteligencja mająca do rewolucji jakieś majątki ziemskie między Żytomierzem i Kijowem, wywodziła się z Kresów. Po wojnie mama mieszkała na „Ziemiach Odzyskanych”. Do końca życia pozostała Wołynianką – w miększej od mojej wymowie, z pięknym „ł”, którego nigdy nie udało mi się naśladować tak, żeby nie wywołać u niej śmiechu; z gościnnością, hojnością, szerokim gestem, który zachowywał tę samą swobodę również w czasach, kiedy w domu był tylko smalec i niezliczone do niego dodatki w postaci marynowanych śliwek, gruszek, grzybków i smażonych borówek.
Mama kochała Ukrainę i Ukraińców. Mówiła po ukraińsku jak Ukrainka, znała mnóstwo dumek, które nam śpiewała w dzieciństwie, miała na półce Tarasa Szewczenkę i dzięki niej wiem, że oderwanie od Polski uważał on za nieszczęście Ukrainy. Była patriotką do szpiku kości. Dzięki niej od dzieciństwa znałam wszystkie pieśni legionowe i powstańcze, takie których już nikt nie zna, „Za Niemen hen precz”, o błękitnym fartuszku - z powstania styczniowego, „To nieprawda, że Ciebie już nie ma” - o Piłsudskim, i niezliczone inne, które sama śpiewałam mojemu synowi, doprowadzając go do płaczu, kiedy doszło do tego, że „bagnet mnie ukłuje, śmierć mnie pocałuje, ale nie ty…”.
Mama wciąż mówiła o tej swojej Ukrainie i dlatego dla mnie był to temat znany nie z literatury, ale ze wspomnień rodzinnych. Oczywiście, o rzeziach ukraińskich nie mogłam nie słyszeć, znałam też słowo „rezuny”. Co ciekawe jednak, w tych opowieściach była zgroza, ale nie było nienawiści. Mama, kiedy to wspominała, bolała bardzo nad tym, co się stało, i starała się znaleźć wytłumaczenie, a co więcej, nawet usprawiedliwienie.
We wczesnym dzieciństwie nasłuchałam się tych opowieści więcej niż o Niemcach i o sowietach razem wziętych. Nie, żeby ktoś mi to wówczas specjalnie opowiadał, po prostu słyszałam to, co opowiadali sobie starsi, kiedy po wojnie szukali się nawzajem i wymieniali się wiadomościami o tym, co i z kim się stało. Pamiętam więc historię jakiejś znajomej rodziny, która mieszkała na wsi i uciekając przed goniącą ich ukraińską bandą zgubiła babcię. Wypadła z bryczki, a oni się nie zatrzymali, bo zginęliby wszyscy. O synach, którzy mordowali własne matki Polki (były tam małżeństwa mieszane), uspokajając je, że oni to zrobią szybko, a inni będą je męczyć, i o mężach mordujących swoje żony i dzieci. O tym, że kobietom odcinali piersi, mężczyznom rozcinali brzuchy, sypali w nie śrutę i przyganiali świnie, żeby ich tak żywcem wyżerały… O katedrze łuckiej, w której koczowały w czasie tych rzezi tłumy uciekinierów ze wsi i w której podłożono bombę w dzień wigilii przed pasterką… O kościele w Kisielinie, w którym wymordowano ludzi w niedzielę po sumie, w tym siostrę mojego ojca chrzestnego i kilkanaście innych osób z tej rodziny (Kraszewskich). W sumie w tej parafii zamordowano ponad 600 osób, od dzieci po starców, na różne sposoby, kulami, siekierami, kosami… Słyszałam o kuzynach którzy mieszkali na wsi. Z licznej rodziny przeżyły tylko dwie osoby. W czasie rzezi chłopi napadli nocą na dwór i wymordowali mieszkańców. Uratowała się tylko pani domu. Dopiero co urodziła dziecko i z tym maleństwem udało jej się w nocnej koszuli uciec przez okno, przez ogród i przez pola do Równego, do wujostwa mojej mamy. A było to – jak pamiętam - 20 czy 30 kilometrów. Jej uratowana wówczas córka mieszkała potem na Śląsku, na imię miała tak jak moja mama – Irena. Słyszałam też o Antosi, bardzo kochanej niani mojej mamy, wydanej przez babcię za mąż za Polaka, z którym żyła sobie spokojnie w chatce gdzieś na wsi. Odwiedziła ją kiedyś w czasie wojny moja mama, a ta ugościwszy ją czym tylko miała, wyprowadziła daleko w pole (żeby ktoś nie podsłuchał) i pytała, czy słyszała o Sikorskim i Andersie, o Anglii i Francji, i pocieszała: ne płacz, detynka, ne płacz, Polska będzie wolna i będzie od morza do morza… A potem została zamordowana przez Ukraińców razem ze swoim mężem Polakiem. Tak to było.
Ale słyszałam też historię o tym, jak uratował się mój dziadek, który kiedy już nie było sowietów, przestał się ukrywać w obawie przed wywózką i dostał pracę jako księgowy w jakimś dużym młynie gdzieś pod Łuckiem. Było to na tyle daleko, że do domu przyjeżdżał tylko na niedziele, a w ciągu tygodnia mieszkał w pokoju przy tym młynie. Którejś nocy przyszli „banderowcy” i próbowali się dostać do młyna, ale widać musiał być duży i mocny, bo nie poszło im łatwo. Strzelali na przestrzał przez solidne dębowe okiennice, tak że kule świstały dziadkowi koło uszu, schronił się więc w piecu chlebowym i z braku czegoś lepszego zasłonił się przed nimi drewnianą niecką…
Trwało to jakiś czas, a potem ucichło. Może postanowili zdobywać młyn, kiedy się nieco rozwidni, a na razie popili się i pospali? Kiedy wspominam tę historię, zawsze przypomina mi się napaść Bohuna na Rozłogi Kurcewiczów. Dziadek oczywiście nie spał, modlił się i czekał na śmierć w męczarniach. Jednakże jeszcze za ciemna usłyszał jakieś stukanie, a potem głos, który po ukraińsku wołał go z cicha po nazwisku. Okazało się, że to miejscowi Ukraińcy, korzystając z ciemności, przyszli go uratować. Wyprowadzili go z młyna, ułożyli na wozie, przykryli workami z - nie pamiętam - zbożem czy kartoflami, i tak wywieźli do Łucka. Nie wrócił tam już więcej. Kierownika młyna, który mieszkał w swoim domu, zamordowali wraz z całą rodziną.
Wszystko to, co słyszałam, a moja mama przeżyła, nie zmieniło jej stosunku do Ukraińców w sposób radykalny. Zawsze powtarzała, że gdyby byli traktowani inaczej, to nie doszłoby do tego, do czego doszło. Według niej cała bieda powstała z tego, że na Wołyń zaczęły najeżdżać zastępy urzędników z „centrali”, nie mających pojęcia ani o ludziach, ani o historii, ani o niczym, za to niewykształconych i aroganckich. Ich poziom mama ilustrowała historyjką o tym, jak to kiedyś ważna pani „urzędnikowa” na loterię dobroczynną podarowała koguta, a na bileciku napisała „kogót”. Albo o tym, jak przyjechał do dziadka jakiś wyższy urzędnik, którego babcia podjęła obiadem czy kolacją, w każdym razie podała raki, a ten zaczął je jeść ze skorupami. Dla tych „panów” Ukraińcy byli tylko „chamami”.
Z perspektywy mojej mamy, która zachowała zdjęcie swojej kochanej Antosi do końca życia, to co się stało, było tragedią w rodzinie. Tak to chyba czuła i rozumiała, chociaż nigdy tego wyraźnie nie sformułowała. Co ciekawe, przekazała i mnie taki do tego stosunek. Brat zabił brata, ale to był brat. Nie da się utrzymać rodziny zachowując w sercu nienawiść. Próba jednak udawania, że to się nie zdarzyło, może doprowadzić tylko do większej tragedii, bo tłumiony strach i zakłamywanie winy będzie musiało znaleźć ujście w następnej zbrodni. Dlatego krótkowzroczni są ci współcześni „urzędnicy z centrali” i niewiele więcej rozumieją niż ich starsi przedwojenni koledzy. Do krwi trzeba mieć szacunek, do wspólnej krwi trzeba zachować, na przekór każdej tragedii, miłość, która nie dopuści nienawiści. Kłamstwo zaś niszczy wszystko, jest jak zaraza, która zanim zabije, okalecza i deformuje.
Inne tematy w dziale Polityka