1407
BLOG
Rzeczpospolita zastygła jak mucha w bursztynie
BLOG
Całkowicie przypadkowo znalazlem swój tekst sprzed ponad dwunastu lat. Jedyna rzecz, która się w nim zdezaktualizowała, to liczba emigrantów z III RP - wtedy milion czterysta tysięcy, obecnie około trzech milionów. GUS-owska definicja emigranta dla potrzeb polskich spisów powszechnych pozostała taka, jaka była.
Czarne jest białe, białe jest czarne, tylko czerwone zostało takie, jak było. A ja jestem o 12 lat starszy.
============================================
Czasowy Emigrant
(z cyklu „Słodko i zaszczytnie jest rżnąć głupa za Ojczyznę")
Wedle powszechnie akceptowanego znaczenia słowa „emigrant" w języku polskim, emigrant to ktoś, kto opuszcza własny kraj, aby się osiedlić w innym. Emigrację, w odróżnieniu od chwilowej nieobecności w kraju, definiuje intencja osiedlenia się gdzieś indziej, na resztę życia lub poważną jego część.
Jeśli intencja emigracji ulega z czasem zmianie, a emigrant wraca do kraju, który opuścił, to mamy do czynienia ze znanym socjologii i demografii zjawiskiem migracji powrotnej. Wszystko to każdemu wydaje się dosyć oczywiste. Każdemu z wyjątkiem polskiego Głównego Urzędu Statystycznego, który wynalazł właśnie pojęcie „czasowy emigrant", nie bacząc, że zdrowy rozsądek szepce do ucha, że albo czasowy, albo emigrant.
Według opisanego w „Polityce" („Emigracja 2006" Nr 8/2006) stanowiska GUS, w polskiej ewidencji ludności znajduje się około 1,4 miliona „czasowych emigrantów". Do „czasowych emigrantów" GUS zalicza między innymi osoby mieszkające za granicą „od 12 lat lub dłużej". Nic nie szkodzi, że tzw. zdrowy chłopski rozsądek podsuwa, że o ile kogoś w Polsce nie ma od 12 lub więcej lat, to zapewne już go nie będzie, a jako emigrant jest emigrantem całkiem zwyczajnym, a nie „czasowym", gdyż wątpliwym jest, by do Polski miał powrócić rychło, jeśli w ogóle.
Do czasowych emigrantów GUS zalicza każdego, kto wyjeżdżając z Polski, by do niej więcej nie wrócić, nie wymeldował się z adresu stałego zamieszkania. Również każdego, kto przed wyjazdem wymeldował się z adresu stałego zamieszkania, a następnie „zameldował się na pobyt stały za granicą". No i jeszcze każdego, kto podczas spisu powszechnego był nieobecny pod swoim adresem zameldowania, a obecni tam członkowie rodziny nieopatrznie puścili parę o tym, że poszukiwany przez rachmistrzów spisowych osobnik mieszka za granicą.
Definicje GUS mają w sobie wiele uroku. Jeśli ktoś zbiegł z PRL w latach 1980-89 (według IPN, uczyniło tak ponad milion osób), ale nie wymeldował się był z adresu stałego zamieszkania, czyli nie doniósł organom komunistycznego państwa, że za tydzień ucieka z kraju, to znaczy, że wcale nigdzie nie zbiegł i nigdy Polski na dobre nie opuścił. Dla GUS jest „czasowym emigrantem". Skoro jest czasowym emigrantem, to znaczy że, zdaniem GUS, jest stałym mieszkańcem Polski, a za granicą przebywa chwilowo.
GUS-u nie interesuje, że ten emigrant od dawna jest naturalizowanym obywatelem USA, Australii czy Kanady, założył tam rodzinę, pracuje, ma dom, noga jego w Polsce nie postała od 25 lat i postać nie ma zamiaru. Dla GUS to jest nadal stały mieszkaniec RP, przebywający czasowo za granicą – „czasowy emigrant".
Ponieważ wiele lat temu, przed udaniem się na emigrację - czyli, w ówczesnych realiach, przed ucieczką z PRL - nie wymeldowałem się z mojego polskiego adresu, to w myśl odkrywczej koncepcji GUS dzisiaj wcale nie jestem Australijczykiem pochodzenia polskiego, ale tylko mi się tak roi. Naprawdę jestem, zdaniem GUS, Polakiem stale zamieszkałym w Polsce i chwilowo przebywającym w Australii.
Na szczęście, te feudalne brednie urzędu statystycznego mojego byłego kraju – Rzeczpospolitej Polskiej, dawniej PRL - który w imię ciągłości historycznej PRL-RP chciałby dalej mnie uważać za obywatela pańszczyźnianego i własność państwa – nie mają żadnego wpływu na mój status w moim dzisiejszym kraju – Australii, której obywatelstwo mam przyjemność posiadać z własnej woli od wielu lat. Jako obywatel australijski jestem traktowany jak należy, to jest jako pan podatnik, pracodawca urzędników, a nie jako nawóz pod genialne pomysły półpiśmiennych polityków.
Australijski model stosunków państwo-obywatel stanowi całkowite przeciwieństwo polskiego etatyzmu autorytarnego, w którym państwo jest über alles, wszystko wie lepiej i nic nie śmie mu stać na drodze, a zwłaszcza własne prawo.
Model ten jest prawie całkowicie nieznany w Polsce. Nieliczni specjaliści, którzy o nim słyszeli, mają ten model za tajemniczy jak odwrotna strona Księżyca, ponieważ według polskich kryteriów Australia powinna się dawno rozlecieć od nadmiaru swobód obywatelskich i niedostatecznej ingerencji państwa we wszystko, a się nie rozlatuje.
Jak wiele polskich urzędów, GUS ma opanowaną do perfekcji umiejętność znaną ludowi polskiemu jako rżnięcie głupa. GUS niby nie wie, ani się nie domyśla, dlaczego polski emigrant, zbieg z PRL, na ogół nie wymeldowywał się przed ucieczką ze swojego stałego adresu w Polsce. GUS niby nie wie, ani się nie domyśla, że dla wymeldowanego emigranta, emigracja kończyłaby się na bramce WOP na Okęciu, a nie w Sydney czy Nowym Jorku. Dobre sobie.
Jeszcze śliczniejszy jest zaściankowy koncept „czasowego emigranta", który najpierw wymeldował się z adresu stałego zamieszkania w Polsce, a następnie sprężyście „zameldował się na pobyt stały za granicą". Pardon, komu i w jaki sposób mam się „zameldować na pobyt stały" w Australii, gdzie pojęcie meldunku nie istnieje?
Jestem pełnoprawnym obywatelem australijskim, stale zamieszkałym w Australii. Tutejsze prawo żadnych takich rzeczy ode mnie nie wymaga. Polskie przepisy meldunkowe obowiązują w jurysdykcji terytorialnej RP i nigdzie indziej. Ambicje polskich urzędników, by tą jurysdykcję rozciągnąć na cały znany nauce wszechświat mam głęboko gdzieś.
Mam walczyć o wprowadzenie w Australii systemu meldunkowego, aby w ten sposób zadowolić władze obcego państwa na drugim końcu świata – Rzeczpospolitej Polskiej? Albo meldować zmiany swojego australijskiego adresu konsulatowi RP? GUS-owi wyraźnie nie mieści się w głowie, że gdzieś może istnieć państwo mało zainteresowane tym, gdzie kto mieszka. Śmiech pusty.
Dla niezorientowanych - Australia w ogóle nie posiada centralnego systemu ewidencji ludności. W Australii, USA, Kanadzie, Nowej Zelandii i wielu innych krajach, instytucja meldunków jest nieznana. Pomysł, by obywatel po każdej zmianie adresu pod groźbą grzywny posłusznie meldował w określonym terminie państwu, gdzie teraz mieszka, uważany jest tam za dziwaczną, kosztowną i zbyteczną ekstrawagancję. W żadnym z tych krajów państwo się od braku meldunków nie rozleciało, a niebo nie runęło jego urzędnikom na głowę. Policja tutejsza nadal sprawnie znajduje każdego, kogo potrzebuje znaleźć. Nikogo nie zdumiewa, jeśli nad ustaleniem adresu poszukiwanego musi trochę popracować.
Mam parę kłopotliwych pytań:
Czy groteskowa koncepcja „czasowego emigranta" oraz niechęć GUS do spojrzenia w oczy faktom i wykreślenia z polskiej ewidencji ludności 1 400 000 osób, których w Polsce od dawna nie ma, bo wyemigrowały, i nie będzie, bo już nie wrócą, są związane z pobieraniem przez Polskę dotacji Unii Europejskiej na te osoby? Lub ze sztucznym zawyżaniem liczby ludności RP dla potrzeb obliczania względnej siły głosu Polski w organach Unii Europejskiej, częściowo zależnej od liczby ludności?
Co się stanie z polskim prestiżem i wiarygodnością w Brukseli, jeśli unijne biuro zwalczania przestępczości finansowej OLAF (Office de la Lutte Anti-Fraude), któremu ten problem znany jest już od jakiegoś czasu, ustali w końcu, że Polska ma faktycznie nie 38,5 miliona mieszkańców, tylko 37,1 lub jeszcze mniej, ale jako podstawę obliczania dotacji podaje Unii wyższą, fałszywą liczbę? Oraz domaga się proporcjonalnej do liczby ludności siły głosu dla Polski w zgromadzeniach unijnych według założenia, że żaden emigrant nigdy Polski nie opuścił i nie opuści na stałe - bo wiąże go smycz polskiego obywatelstwa z którego, z powodu celowo stawianych petentowi przeszkód administracyjnych, prawie nie sposób zrezygnować w praktyce, choć Konstytucja RP na taki krok pozwala?
Jeśli Polska rzeczywiście wlicza sobie do ogólnej liczby ludności kraju 1,4 mln. emigracyjnych „martwych dusz", których w kraju nie ma i nie będzie (oraz ich dzieci urodzone za granicą, które RP automatycznie zalicza do swoich obywateli bez pytania kogokolwiek o zdanie) i na podstawie tej liczby oblicza należne dotacje UE dla Polski z funduszów strukturalnych Unii, to mielibyśmy do czynienia, po raz pierwszy w historii, z poważnym oszustwem finansowym na szkodę UE, świadomie dokonywanym przez państwo członkowskie. Czyżby Polska miała stać się wynalazca i pionierem najwyższej formy międzynarodowej przestępczości finansowej, "state-sponsored fraud", gdzie związkiem przestępczym jest aparat państwa, usiłujący wyłudzić od organizacji międzynarodowej nienależne fundusze?
Jaki jest właściwie cel zacierania przez GUS podstawowych różnic pomiędzy polskimi gastarbeiterami a Polonią? Czyli pomiędzy polskimi pracownikami z obywatelstwem wyłącznie polskim, znajdującymi się „na saksach" w UE lub za oceanem, stale zamieszkałymi w Polsce i tymczasowo pracującymi, legalnie lub nielegalnie, za granicą, a Polonią, czyli Polakami stale zamieszkałymi na Zachodzie od dziesięcioleci, w większości posiadającymi obywatelstwa krajów osiedlenia?
Nadzieja¸ że z czasem uda się wszystkich opodatkować po równo? Polskich gastarbeiterów w Europie, nielegalnych polskich „wakacjuszy" dziesięć lat „zwiedzających" Chicago lub Detroit z dawno wygasłą trzymiesięczną wizą, i uniemożliwiających tym zniesienie przez USA obowiązku wizowego dla obywateli RP, oraz ustabilizowaną Polonię z zachodnimi obywatelstwami, która mieszka stale za oceanami i jest tam u siebie? A z uzyskanej frajerskiej kasy pobieranej za nic - finansować ekscesy warszawskich polityków?
Doprawdy... Jak w starym dowcipie: miłosierdzie Boże wobec polityków jest wprawdzie nieograniczone, ale ograniczenie polityków jest niemiłosierne. Chcielibyście, chłopaki z Warszawy, opodatkować Polonię, nic jej nie świadcząc w zamian? Obywateli USA, Australii, Kanady? - No to spróbujcie. Strzelanie sobie w stopę nie od dzisiaj jest w Polsce praktykowane na dobrym, medalowym poziomie olimpijskim.
„Make my day", jak mawiał Clint Eastwood jako Dirty Harry. Tylko nie płaczcie potem przy lekturze zachodnich gazet, że świat jest antypolski, bo nie darzy Polski należną atencją i szacunkiem, a od homeryckiego śmiechu chwieją się ściany zachodnich stolic.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo