Gdy na ukraińskie miasta ciągle spadają bomby, a na południu kraju agresor doprowadził do katastrofy humanitarnej ludzi pozbawionych pożywienia, wody i energii, część polskiej publicystyki żyje złudnym sporem „realistów” z „romantykami”. Złudnym dlatego, że rosyjska inwazja wymyka się spod prostych kliszy, a jej dalekosiężne skutki są jedną wielką niewiadomą. Polska nie ma wpływu na to, co zrobi Władimir Putin. Dziś racją stanu wolnego świata jest odgrodzenie się w każdym wymiarze od Rosji, doprowadzenie do zapaści gospodarczej totalitarnego wroga i uniezależnienie się od jego dostaw.
„Realiści” nie chcą wojny, natomiast „romantycy” zachęcają polskie władze do zaostrzania sytuacji na wschodzie i prowokują Kreml – głosi część konserwatystów. Wymienianie nazwisk w ferworze dyskusji nie ma sensu, wszak nie chodzi o personalia, lecz o niebezpieczną narrację, powielaną również przez niektórych prawicowych odbiorców w sieci. Wojna potęguje naturalne niepokoje o przyszłość, bezpieczeństwo, wreszcie stan naszych portfeli – to wszystko jest zrozumiałe. Nie można jednak dać się zwariować i popadać ze skrajności w skrajność. A tak jest w przypadku „realistów”, związanych głównie z wydawnictwem Nowa Konfederacja i rozbitą z powodu wygłupów Janusza Korwin-Mikkego i Grzegorza Brauna Konfederacją.
Z pozoru przeciwnicy rozlania się wojny dalej na Zachód mają wykazywać się trzeźwością umysłu, analitycznym spojrzeniem na rosyjską inwazję, zachęcają do trzymania nerwów na wodzy i zastanawiają się nad konsekwencjami wprowadzanych sankcji na Rosję. Oskarżają przy tym in gremio zwolenników zniszczenia rosyjskiego imperializmu o nieodpowiedzialność, wymachiwanie szabelką i sprowadzanie nieszczęścia na Polskę. Dokładnie tak, jakby ktokolwiek, poza Władimirem Putinem i jego otoczeniem decydował o strategii Moskwy względem nie tylko Ukrainy, ale także ewentualnego uderzenia na wschodnią flankę NATO. Zdaniem „realistów”, „romantycy” są jedynie krzykaczami i potęgują panikę.
Sęk w tym, że to właśnie zwolennicy tezy, by Polska trzymała się od wojny na Ukrainie z daleka, wprowadzają czytelników w obłęd, strasząc krachem gospodarczym, wysokimi ratami kredytów i drożyzną na stacjach benzynowych. Jednocześnie sprawiają wrażenie, że wojna tuż za naszą wschodnią granicą pozostanie bez jakichkolwiek konsekwencji nie tylko dla nas, ale i dla reszty mieszkańców Europy, zależnej od dostaw ropy, gazu i węgla od rosyjskich zbirów.
Przyzwyczailiśmy się, że wolność i niepodległość nic nie kosztują. Czas pozbyć się złudzeń, póki nie jest jeszcze za późno.
Groźba podstawowa: podrożeje paliwo
To często pojawiająca się groźba, która ma stępić zapał w nakładaniu sankcji ekonomicznych na Rosję. Cena za benzynę na stacjach benzynowych zbliża się do granicy psychologicznej 7 złotych, natomiast za olej napędowy płacimy około 7,50 zł za litr. Doszło do tego, że w wyniku strachu przed wojną i napływem ukraińskich uchodźców, do którego przyczyniła się dezinformacja w sieci, wielu kierowców szturmowało dystrybutory. Przypominało to początki pandemii koronawirusa i gigantyczne kolejki przed sklepami po podstawowe produkty. Oczywiście paliwa nie zabraknie, choć nadal pojawiają się na ten temat fake newsy. Należy się spodziewać, że za Pb95 i ON zapłacimy wkrótce ponad 8 złotych.
Wojna ma pośredni wpływ na ceny paliw, choć nie należy zapominać o tym, że Polska sprowadza z Rosji połowę zasobów ropy. W latach 2000–2020 udział rosyjskiego surowca w bakach wynosił ogółem aż 98 proc.! PKN ORLEN czeka na międzynarodowe decyzje dotyczące bojkotu rosyjskiej ropy, które jako pierwszy w Stanach Zjednoczonych ogłosił prezydent Joe Biden. Już przed wojną płocki koncern prowadził rozmowy z saudyjskim gigantem Saudi Aramco na dostawy paliwa, do czego powoli przekonuje się m.in. krytyk orientalnego kierunku energetycznego, poseł Konfederacji Robert Winnicki.
Drugim czynnikiem, istotniejszym nawet od wojny na Ukrainie, jest lawinowy wzrost cen za baryłkę ropy – dobijają do 130 dolarów na światowym rynku, a niekorzystna dynamika jest największa od 2014 roku. To z kolei ma bezpośredni związek z faktem, że Rosja jest głównym producentem wielu surowców. „Paliwo będzie coraz droższe, a rząd nie ma pomysłu, jak załagodzić problem. Kto będzie jeździł samochodem za kilka miesięcy?” – pytają populistycznie „realiści”. Rząd wdrożył tuż przed rosyjską agresją tarczę antyinflacyjną, zmniejszającą na pół roku m.in. VAT na paliwa z poziomu 23 proc. do 8 proc. i nie ma już instrumentów, by dodatkowo ulżyć kierowcom.
Zresztą, tamto posunięcie było przecież mocno krytykowane przez liberałów gospodarczych, stanowiących trzon „realistów” – jako zbyt daleko posunięty interwencjonizm gospodarczy i zagrożenie dla budżetu państwa w epoce kryzysu. Zatem niech się państwo zdecydują: czy chcecie tańszego paliwa i jakim kosztem, czy też nie? Bo gdyby nie krytykowana przez was tarcza, to płacilibyśmy co najmniej 60 groszy więcej za litr. Pomińmy drobny fakt, że polskie władze nie mają wpływu na ceny za baryłki na światowej giełdzie. I jeszcze jedno, co umyka „realistom”: ceny na poziomie 6 złotych, czyli sprzed wybuchu wojny na Ukrainie, kształtowały się na stacjach benzynowych dekadę temu, gdy realne zarobki w naszym państwie były blisko dwa razy niższe. Wszelkie pretensje o horrendalnie wysokie koszty wojny należy dziś kierować pod właściwy adres – na Kreml.
Kredyty pójdą w górę, trzeba przyjąć euro
To naturalna konsekwencja inflacji związanej z pandemią koronawirusa oraz wzrostu cen. Wyższe raty stanową rzeczywiście fatalną perspektywę dla wielu rodzin, które spłacają bankom kredyty m.in. za mieszkania. Ogrom ekonomistów nawoływał od początku 2022 roku do podniesienia stóp procentowych w celu zduszenia drożyzny – to raz. Po drugie, zaciągnięcie kredytu – w dodatku w obcej walucie, niepewnym franku szwajcarskim – nie jest obowiązkiem. Wiadomo też, że banki nie są organizacjami charytatywnymi i tam, gdzie kręci się biznes, nikogo nie obchodzą koszty, które kredytobiorcy zdecydowali się ponieść przy podpisaniu umowy.
Kiedy w zapisach Polskiego Ładu padła propozycja zaciągania kredytów hipotecznych bez wkładu własnego dla młodych małżeństw, „realiści” odpowiadali: socjalizm. Na coś w obecnej sytuacji trzeba się zdecydować. Warto również uświadamiać potencjalnych kredytobiorców przed ryzykiem, by nie wpadali w spiralę zadłużenia i życia na kredyt – na dom lub mieszkanie, drogi samochód – przy relatywnie niskich zarobkach. Niestety, to jest w Polsce plaga, o której rzadko się mówi. „Realiści” sprawiają wrażenie pozbawionych empatii – martwią się o wyższe raty kredytów w sytuacji, w której wielu Ukraińców nie ma do czego wracać. I nie jest to retoryczna sztuczka, lecz realny problem.
Innym rozwiązaniem na gospodarcze bolączki jest ponoć natychmiastowe przystąpienie Polski do strefy euro, co proponują m.in. Ryszard Petru i Robert Gwiazdowski z Centrum im. A. Smitha. Liberałowie gospodarczy zapominają, że najbardziej cierpią waluty w krajach sąsiadujących z inwazją, stąd wyraźny spadek nie tylko złotówki, ale i węgierskiego forinta. Zresztą, utrata 10 proc. wartości narodowej waluty wobec szwajcarskiego franka i 7 proc. względem amerykańskiego dolara to poziom daleki do armagedonu. Po drugie, polski złoty raz uratował nam skórę w trakcie kryzysu gospodarczego w latach 2007–2009, co słusznie zauważył choćby Gwiazdowski.
Nie jesteśmy tak zamożni i nie posiadamy mocarstwowej gospodarki, by w wyniku szokowej terapii płacić za litr benzyny 2,5 euro albo za zwykły chleb 1,5 euro, co wydają się pomijać „realiści”. Ponadto Gwiazdowski proponuje wejście do strefy euro na czas wojny, bo w fazie pokoju narodowa waluta jest czynnikiem chroniącym polską gospodarkę. Tyle że kiedyś – za kilka miesięcy lub lat – wojna na Ukrainie się skończy. Co potem? Tragikomiczne wyjście ze strefy euro, kiedy przestanie być dla nas korzystna?
Strach przed uchodźcami
Niekontrolowany napływ uchodźców, brak perspektywicznego planu, obozów dla uciekających z Ukrainy, wreszcie obawa o niesnaski między Polakami a cudzoziemcami i przestrogi przed wypychaniem rodaków z miejsc pracy – pierwsze trzy argumenty forsowane przez „realistów” są wodą na młyn dla radykalnych nacjonalistów, posługujących się kolejnymi dwoma. Ba, od momentu pojawienia się pierwszych uchodźców w Przemyślu, Korczowej czy Medyce nie ma dnia bez szczucia przy użyciu kłamstw, do czego wykorzystywane są również trafne spostrzeżenia przeciwników otwartej wojny z Rosją.
Przykłady? Choćby rzekomy plan zamknięcia granicy wschodniej przez rząd, podczas gdy od tamtej pory 1,5 mln Ukraińców dostało się do Polski. Kolejny – sensacyjne doniesienia o pogromach na lokalnej społeczności, podczas gdy doszło do zaledwie kilku incydentów z udziałem uchodźców, i to nie ukraińskich. Nie trzeba dodawać, komu faktycznie zależy w tej chwili na wzmocnieniu podziałów między dwoma narodami, z których jeden udziela schronienia drugiemu.
Tymczasem exodus obywateli ukraińskich – miejmy nadzieję, że krótkotrwały – stwarza dla Polski ogromną szansę. Jesteśmy starzejącym się społeczeństwem, bezrobocia nie ma, za to brakuje rąk do pracy. Ukraińcy palą się do zatrudnienia, szukają ofert, proszą polskich gospodarzy o pomoc w znalezieniu pracy. Uchodźcy mogą z powodzeniem wypełnić rynek i zapotrzebowania w wielu branżach - usługach, handlu, przemyśle i budownictwie. Nie wszyscy z powodu traumy o los swoich bliskich i dobytku podejmą od razu pracę, ale stwarza to dla nas możliwości utrzymania wzrostu gospodarczego na satysfakcjonującym poziomie, mimo natłoku niekorzystnych czynników. Warto też pamiętać, że następuje naturalna relokacja – wielu Ukraińców wyjechało z Polski do Niemiec czy krajów Beneluksu i dołączyli do rodzin na Zachodzie. Powstają też obawy, że i u nas na granicy pojawiają się rosyjskie czołgi.
Zgoda z „realistami” w jednym – kraje unijne muszą nam pomóc rozładować kryzys humanitarny. Do Polski trafiło tyle osób z Ukrainy, ile złożyło w ogóle wniosków o azyl w całej UE za 2015 rok, gdy rząd Angeli Merkel naciskał na przymusową relokację imigrantów. Niektórzy „realiści” zachęcają do tworzenia obozów dla uchodźców, bo koczowanie na dworcach odziera obiekty transportu z pierwotnej roli i jest… niehumanitarne. Radziłbym sprawdzić warunki w obozach greckich czy na Bałkanach, w których panują o wiele gorsze warunki niż na polskich dworcach.
Poza tym, żadne państwo, a tym bardziej Polska, nie jest gotowe w trybie natychmiastowym zapewnić dach nad głową tak ogromnej liczbie potrzebujących. Powinniśmy raczej dostrzegać pozytywy – wspaniałe zaangażowanie społeczeństwa, odzew solidarności, chwalony na całym świecie. Perspektywa kilku dni w fatalnych warunkach, ale w bezpiecznym mieście, jest lepsza niż śmierć z rąk rosyjskiego najeźdźcy – tego argumentu nie biorą pod uwagę „realiści”. Oni naprawdę sprawiają wrażenie, jakby wojna na Ukrainie nie dotyczyła bezpieczeństwa Polski, lecz dalekiego kraju na Kaukazie.
"Nie stosować odpowiedzialności zbiorowej"
Palenie klasyki rosyjskiej literatury byłoby grubą przesadą, ale kłamstwem jest popularna teza, że jesteśmy świadkami wojny prowadzonej tylko przez Putina. Prezydent Federacji Rosyjskiej cieszy się ogromną popularnością, a inwazję popiera ponad 58 proc. respondentów – wynika z badania pracowni Russian Field. Sportowcy, celebryci z Instagrama, dziennikarze, studenci MGIMO, klienci tamtejszych galerii handlowych – oni identyfikują się ze zbrodniczym emblematem wojny, literą „Z”.
Racją stanu Polski i Europy jest maksymalne osłabienie agresora, czego nie da się zrobić bez światowej blokady. Zwykli Rosjanie też są odpowiedzialni za rozpętaną wojnę. Masowo propagują kłamliwe teorie o „ludobójstwie w Donbasie” i „zabijaniu faszystowskich gnid”. Skoro nic do nich nie dociera, to nie mają prawa należeć do cywilizowanego świata zachodniego, a więc strefy wolnych ludzi. I słusznie zostają z niej wykluczeni.
W totalnej krytyce pomocy, jaką nasz naród niesie bombardowanym sąsiadom, próżno szukać kompleksowych rozwiązań. Jest wyraźne oczekiwanie, że problem wojny sam się rozwiąże, zaś Warszawa powinna przyjąć pasywną taktykę i w żadnej mierze „nie prowokować” Putina. Jednak totalitarna Rosja przez lata przygotowywała się do wojny, pompowana gazociągami i strumieniem gotówki za surowce przez głównych graczy na arenie unijnej. I to nie nasze rzekome „prowokowanie” zdecyduje o jej dalszych planach.
Tekst ukazał się kilka tygodni temu w "Gazecie Polskiej", ale zamieszczam go również na blogu - w ferworze sporów na temat tego, jak zachowywać się w czasie wojny za naszą wschodnią granicą, jest aktualny.
Publicysta i redaktor Salonu24, "Gazety Polskiej", "Gazety Polskiej Codziennie", kiedyś "Dziennika Polskiego" (2009-2011, 2021-2023).
Wszystkie zamieszczone teksty na tym blogu należą do mnie i mogą być kopiowane do użytku publicznego tylko za moją zgodą.
Grzegorz Wszołek
Utwórz swoją wizytówkę
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka