Nasz "dobrobyt" nie podobał się miejscowym władzom. Również tamtejsza ludność nam zazdrościła. Ojciec czasem żartował, że mogą nas drugi raz rozkułaczyć. Władza wszak nie mogła dopuścić, by zesłańcy czuli się ludźmi. Nie podobało się również to, że tak szybko wstajemy z klęczek - przecież byliśmy Polakami, narodem napiętnowanym, byliśmy wrogami ludu i władzy radzieckiej.
- Trzeba uciekać, gdzie oczy poniosą, i to szybko - mówił ojciec. - Zgubić się gdzieś daleko, w takim miejscu, by nas nikt nie znalazł. Rosja jest ogromna, znajdę się dla nas miejsce spokojne i bezpieczne - twierdził uparcie.
Jeszcze się łudził, miał nadzieję. A może oszukiwał się, by nas pocieszyć? Wiadomo przecież było, że Rosja to jeden wielki obóz niewolniczy, potężny gułag. Każdy zakątek, każdy skrawek ziemi podlegał kontroli. Wszędzie: w tajdze, tundrze, na bezkresnych stepach Kazachstanu, a nawet na dalekiej północy - Ziemi Franciszka Józefa i innych wyspach podbiegunowych leżała kosmata ręka towarzysza Stalina.
Tak więc tata obejrzał jeszcze naszą chatynkę, naprawił, co się dało i za kilka dni, niekontrolowany, wyjechał jak wolny człowiek, bo miał przecież dowód osobisty. Dopiero po paru dniach wyszło na jaw, że porzucił pracę i rodzinę. Mama starała się przekonać naczalstwo, że uciekł do kochanki. Nie wiadomo - uwierzono jej, czy nie.
Mijało upalne lato a od ojca nie było żadnej wiadomości. Niewielkie oszczędności szybko topniały; mama często popłakiwała i chyba w końcu sama uwierzyła, że zostałyśmy porzucone.
Na polach kołchozowych dojrzewały słoneczniki - były one tam podstawową rośliną uprawną. Zboża na kredowych polach nie udawały się zupełnie. Na małych działkach przydomowych sadzono nawet ziemniaki, ale urodzaj był gorzej niż mizerny. Jeszcze względnie dobrze rodziły kawony i melony. Żeby ulżyć matce zaczęłam pracować w kołchozie. Uczestniczyłam w słonecznikowych zbiorach, później przy zbiórce kawonów, melonów, i tak aż do późnej jesieni.
Zaczęły się przygotowania do zimy a ojciec wciąż milczał. Wysuszone na słońcu i wietrze łodygi słonecznikowe miały nam służyć jako opał, a popiół jako środek piorący. Zresztą wszyscy go tutaj używali zamiast mydła i proszku, to też bielizna wyglądała jak szare szmaty. Z nadejściem jesieni życie stawało się koszmarem. Zesłańcy, przeważnie mężczyźni, wciąż uciekali. Pojmanych bez skrupułów rozstrzeliwano, ale to nie odstręczało odważnych.
Pewnego jesiennego wieczoru zjawiła się w naszej chatce Dunia, sąsiadka i przyjaciółka ze wsi. Była chora i podróż wyczerpała ją bardzo. Wciąż milczała, dopiero gdy nasyciła głód gorącą zupą i napiła się miętowej herbaty, język jej się rozwiązał.
Wyjęła z kieszeni wymięty, sfatygowany list. Na pewno długo go nosiła nie wiedząc, co z nim począć - czy go oddać władzom, czy nam? Jednak nad strachem przeważyła dobroć. Przyniosła nam list od ojca, mimo swojej choroby. Co to była za radość, jakie wielkie szczęście! Ojciec żyje i nie zapomniał o nas! Cieszyłyśmy się ogromnie.
Dunia przez łzy, które spływały po jej policzkach, blado uśmiechała się do nas. Nie uczestniczyła w naszej radości - jej mąż nie napisał, nie powrócił. A jedyny mężczyzna w domu, dziadek, zmarł latem. Została sama jak palec. Byłyśmy jej wdzięczne za poświęcenie i odwagę, że nas nie zdradziła i nie oddała listu naczalstwu, choć wiedziała, jakie niebezpieczeństwo jej grozi. Zamieszkała więc u nas i poszukiwała pracy w miasteczku.
Ojciec pisał, że jest w Połtawie, wynajął mieszkanie i pracuje w swoim zawodzie. Bardzo prosił, żeby babcia do niego przyjechała. Znowu odetchnęłyśmy pełną piersią, powróciła nadzieja i wiara w Opatrzność.
Babcia uradowana szykowała się do podróży. Zaczęło się chodzenie po sklepach i poszukiwanie jakiegoś miękkiego obuwia na jej chore nogi. W sklepach jak zwykle były pustki. Zamiast zimowych butów pojawiły się złociste sandałki letnie, szyte z szat liturgicznych. Gęsto przetykane srebrnymi i złotymi nićmi błyszczały na półkach i rozjaśniały ponure wnętrze.
Po długich tygodniach stania w kolejkach, wyczekiwania na jakiś towar, szczęście uśmiechnęło się do ludzi. Nadeszła niewielka ilość towaru, ale mama stała blisko lady, więc kalosze dostała. To była podstawa, bo babcia miała miękkie walonki uszyte przez ojca ze starej kufajki. Jedno zmartwienie miałyśmy z głowy.
Drugim, ważniejszym problemem była sama podróż. Przecież babcia nie potrafiła mówić po rosyjsku. Wszystko rozumiała, potrafiła nawet czytać, ale nie wymówiła jednego ruskiego słowa. Miała do tej mowy straszne uprzedzenie. Nie potrafiliśmy jej przekonać, że mówiąc po rosyjsku miałaby łatwiejsze życie. Lecz babcia nawet tutaj, na zesłaniu, podczas zakupów czy rozmowy z tutejszą ludnością zawsze była Polką. I była z tego bardzo dumna.
Jechać jednak chciała. Pierwszy raz samotnie wybierała się w podróż, ale była wesoła i dobrej myśli. Wszystko zakończyło się szczęśliwie. Nasza dzielna babcia bez szwanku dotarła na miejsce.
Zostałyśmy z mamą w dwójkę w naszej chałupinie, którą cieszyłyśmy się latem, a która teraz nie zdawała egzaminu. Jesienne deszcze i słoty przemoczyły ściany. Od wilgoci potworzyły się na nich czarne plamy pleśni. Palenie łodygami ze słonecznika nie bardzo pomagało. Zapowiadała się więc już druga pod rząd ciężka zima.
Kiedy nadeszły mrozy ściany naszej chatki pokryły się grubym szronem. Mieszkałyśmy jak w śniegowym, eskimoskim domku. Było nam bardzo zimno i ciężko. Żywność i woda zamarzały jak na dworze. W nocy tuliłyśmy się do siebie i ogrzewały własnymi ciałami. Zostało tylko wspomnienie gorącego lata. Dunia również nas opuściła, w swojej chatce miała ciepło.
Autorka Kim jestem? Polką, ur. 1921 r., żyjącą do 1945 r. na terenie ZSRR. Przeżyłam głód, czystki, zesłania, II wojnę i PRL. Teraz chcę o tym opowiedzieć, bo pamięć jest najważniejsza. Elektroniczną wersję pamiętnika prowadzi mój wnuk. Wszystkie zapiski pamiętnika zrobione zostały ręcznie, w szkolnych zeszytach. On je przepisuje.
Redaktor Całość strony redaguje ja, od autorki pochodzi jeno tekst. Wspomnienia będę umieszczał w częściach co dwa dni, czasami może codziennie. Księga pierwsza ma ok. 100 stron A4, więc jest co dzielić. Jeżeli ktoś ma jakieś pytania do Zofii Pawłowskiej to proszę śmiało pytać, postaram się uzyskać na nie odpowiedź. Aktualny kontakt e-mail (wnuk): jediloop@tlen.pl
Spis treści: - Wstęp - 1.1 - Piękne Podole i komunizm - 1.2 - Arużje jest? - pierwsze tortury - 2.1 - Rozkułaczanie - 2.2 - Zabili konie - 3.1 - Pani nie przyszła na lekcje - 3.2 - Msza pożegnalna - 3.3 - Rabunek do ostatniego ziarnka - 3.4 - Kot przy zamkniętej komórce - 4.1 - Ojciec ucieka - 4.2 - Rok 1933 - 4.3 - Głód - 4.4 - Śmierć (i życie) w mieście - 5.1 - Pora żniw - 5.2 - Orszak pogrzebowy - 5.3 - Dlaczego ocalałam? - 5.4 - Ojciec wraca - 6.1 - Błogosławieństwo pracy - 6.2 - Portret Pawlika Morozowa - 7.1 - Zepchani do bydlęcych wagonów - 7.2 - Ognisko w cerkwii - 7.3 - Nowy "dom" - 7.4 - Szukając szkoły - 7.5 - Nowa zabawka - 8.1 - Wiosenna odwilż - 8.2 - Kolejna ucieczka - 8.3 - Mijając wymarłe wsie - 8.4 - Pociągiem do Połtawy - 9.1 - Machina terroru - 9.2 - Duch pod oknem - 9.3 - Umrzeć aby życ - 10.1 - Znowu chce się żyć! - 10.2 - Wrzesień 1939 roku - 10.3 - Niewłaściwa narodowość - 11.1 - Bombowce nad miastem - 11.2 - Pakunki z chlebem - 11.3 - W niemieckiej niewoli - 11.4 - Na rodzinnej ziemi - 12.1 - Śmierć z honorem - 12.2 - Wracają "swoi", a z nimi strach - 12.3 - "Dobrowolne" zesłania - 12.4 - Pociąg z polskim wojskiem - 12.5 - W wojsku "polskim" - 13.1 - Końce i początki - 13.2 - Powroty - Epilog ... - Stare zdjęcia ... - Interludium
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura