Pewnej deszczowej nocy ktoś cichutko zapukał do okna. To był ojciec!!! Wyczekiwany, tyle razy opłakiwany, kochany, najdroższy ojciec wrócił do nas. W tę szczęśliwą noc jeszcze dobrze nie widziałam jego twarzy, bo mgła - kurza ślepota zasłaniała mi cały świat. Tuliłam się do niego, całowałam chłodną, szorstką twarz, która pachniała wiatrem. Czułam słony smak łez. Ojciec płakał!
- Co oni z wami zrobili - szeptał. Zastanawiałam się kto to byli ci „oni”.
- Dlaczego jesteście takie wychudzone? - padały szybkie pytania.
- Gdzie reszta rodziny?
Babcia płacząc opowiadała, a on słuchał, a płacz nie pozwalał mu mówić.
- Przecież przysyłałem wam pieniądze? - denerwował się.
Żadnych pieniędzy, żadnych listów nie otrzymywaliśmy. Żadna korespondencja do nas nie dochodziła, pewnie ginęła w drodze lub już na miejscu przeznaczenia.
Ukraina odcięta była od całego świata i chyba nikt nie wiedział co się tutaj działo. Ciężko zarobione kopiejki, które ojciec wysyłał nie spełniły swojego przeznaczenia. One miały decydować o życiu i śmierci. Mimo wszystko przetrwaliśmy. Jeszcze tej samej nocy po raz pierwszy od tylu miesięcy jadłam prawdziwy chleb, a nie czarne lepioszki. Tak smacznego chleba już chyba w życiu nie jadłam więcej. Ojciec przywiózł również kilka pszennych, białych bułeczek, smalec, a nawet odrobinę cukru. Osłodzona woda i chleb ze smalcem smakowały jak najwykwintniejsze danie świąteczne. Zapach chleba wypełnił całą izbę.
Poczułam się nad wyraz szczęśliwa i bezpieczna, jak nigdy dotąd. Gdy późnym rankiem obudziłam się, zobaczyłam w domu mamę. Byliśmy nareszcie razem. Brakowało tylko dziadka. W niektórych domach wymarli wszyscy, mieliśmy szczęście, nie da się zaprzeczyć. Mama nie głodowała tak bardzo jak my, ale również wyglądała nędznie. Ciężka praca, a przede wszystkim ciągłe niedosypianie zrobiły takie same spustoszenie jak głód. W tamtych ciężkich czasach, nawet nieopłacalna praca w szpitalu była jakimś ratunkiem. Otóż mama przynosiła ze szpitala różne lekarstwa, odżywki, oraz tran. Przecież w żadnej aptece nie kupilibyśmy tych leków. Kuracja przebiegała sprawnie. Stopniowo wracałam do zdrowia. Piłam lekarstwa i jadłam wszystko, co choć trochę nadawało się do jedzenia.
Ojciec będąc w republice białoruskiej nie cierpiał głodu. Wtedy, gdy na oślep uciekał też była późna jesienna pora. Dla niego podróż pociągiem, a później piechotą nie była lekka, ani bezpieczna, a koniec jej był nieznany. Wszystko zakończyło się jednak szczęśliwie. Granica między radziecką Ukrainą i Białorusią była strzeżona niczym granica wrogiego mocarstwa, ale ojcu nawet dokumentów nie sprawdzano. Znowu ten przysłowiowy łut szczęścia? Z pracą też nie było kłopotów. W jakimś nowoutworzonym kołchozie pracował jako cieśla przy budowie chlewni. Luksusów tam nie było, jednak takiego głodu jak na Ukrainie nie przeżywał, dlatego też nie wiedział, że ludność u nas masowo umierała. Gazety o tym nie pisały, listy nie dochodziły. Byliśmy od siebie odcięci oceanem milczenia i tajności.
Zima roku 1933/34 zbliżała się jednak nieubłaganie i znowu niosła nieznane. Ludzie nadal umierali, ale nie tylko z głodu. Gruźlica, tyfus, czerwonka były przyczyną licznych zgonów. Śmierć była nienasycona. Na zaśmieconych, pokrytych kałużami i marznącym błotem ulicach leżały zwłoki dorosłych i dzieci, teraz tylko nie łaziły po nich muchy. Im było już za zimno.
Nadal było bardzo źle, skromne zapasy szybko topniały. Nawet ojciec bał się zimy. Ja nie miałam obuwia, a także ciepłego zimowego okrycia. Wciąż chodziłam boso po marznącym błocie. Ale od czego pomysłowość ojca. Z jakichś starych chodaków - zniszczonych i wydeptanych, zrobił dla mnie śmieszne haczykowate „buty”, ale bosa już nie byłam. Ze starej, walającej się po strychu kapoty babcia uszyła płaszcz. Nareszcie miałam ciepło. Znowu zaczęłam handlować - nosiłam na plecach drzewo. Za zarobione kopiejki kupowałam kaszę i czarny chleb.
Dodatkowo jedna plaga gnębiła mnie i babcię. Były to wszy. Wybieranie ich z głowy, tak zwane iskanie, nic nie pomagało. Żadnych środków do zwalczania tego robactwa nie było. Ubranie można było wygotować, ale głowę? Stanęło na tym, że warkocze zostaną obcięte, babcia już była ogolona. Po namyśle mama postanowiła spróbować tępić wszy naftą. Środek okazał się bardzo skuteczny, ale był zbyt silny. Skóra na głowie pokryła się bąblami od poparzenia, ale warkocze zostały uratowane.
Gdy popadał pierwszy śnieg i mróz na dobre skuł całą ziemię przyszło nowe nieszczęście. Tym ciosem była ciężka choroba ojca. Skąd zimową porą wzięła się czerwonka? Muchy już przecież wyginęły. Przypuszczam, że w lecie zapobiegała jej gorzka herbata z piołunu, lecz teraz jej nie piliśmy. Z ojcem było bardzo źle. A że nie mieliśmy pościeli, to leżał on na ubiegłorocznej słomie. Chowając się po kątach płakałam i prosiłam Boga o ratunek. Wiedziałam, że ludzie zarażeni tą chorobą niechybnie umierali. I znowu szpital okazał się pomocny. Mama przynosiła jakieś lekarstwa, które ojciec pił, a my czekaliśmy na cud ocalenia. I ojciec wyzdrowiał. Po chorobie wychudzony - już bardziej podobny do nas - stracił nadzieję, zwłaszcza, że dom znowu był pusty.
Pewnego razu za utargowane kopiejki kupiłam żółty, kukurydziany chleb, który był jak zwykle niedopieczony i bardzo się kruszył. Aby donieść do domu żółte, wilgotne okruchy kupiłam „Prawdę”, w którą je zapakowałam. I o dziwo gazeta przydała się. Były w niej bowiem opisy wspaniałych sukcesów partii i rządu. Chełpiono się wykonaniem i przekroczeniem planów na odcinku kolektywizacji i tym podobne. Pisano, że błędy, które popełniono były nieuniknione, a nawet potrzebne, ponieważ na błędach partia zdobywa doświadczenie i uczy się rządzić krajem. Kułacy i „pomieszczyki” zostali wyniszczeni. Tyle - mniej więcej - zrozumiałam, z tego co czytał ojciec.
Minęło znowu kilka „normalnych dni”, bardzo ciężkich i głodnych. Nikt nic nie wiedział i niczego dobrego się nie spodziewał. Aż tu nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nasz mały wiejski sklep ożył. Na regałach znalazł się świeży, pachnący chleb. Po drugiej stronie stały worki z kaszą, mąką, grochem. Codziennie rano przywożono świeże mleko. Pod sklepem ustawiały się długie kolejki. Jeżeli zakupy się udały, to na obiad mieliśmy duże, z jasnej mąki - kluchy na mleku. Każde z nas dostawało porcję tych pyszności. Błyskawicznie zjadłam michę kluchów i wcale nie czułam sytości. Jak to się mogło zmieścić w moim, zdawałoby się niedużym brzuchu.
Nareszcie zjawiłam się w szkole. Teraz dopiero zobaczyłam jak mało dzieci ocalało. Było nas o połowę mniej. Aż nie do uwierzenia, że w ciągu wiosny i lata zmarło aż tyle. Ci, którzy przeżyli, stopniowo powracali do tego świata. Nikt chyba nie zaprzeczy, że staliśmy się wybrańcami losu. A ilu zmarło dorosłych... Żadne statystyki (później) nie podały tego w miarę dokładnie. Ginęliśmy jak muchy. A kto kiedykolwiek liczył padłe muchy? Od jesieni 1932 roku do późnej jesieni 1933 roku żadne z dzieci nie chodziło do szkoły, czyli cały długi rok szkolny, ale jakimś cudem, wszyscy bez wyjątku byliśmy w następnej klasie!?
Zdawałoby się, że wszystko złe zostało za nami. I chociaż głód nie doskwierał już tak bardzo, to jednak życie toczyło się w wielkiej nędzy i niedostatku. Prawdziwy chleb był w sklepie prawie codziennie, ale nie było go za co kupić.
Ojciec bardzo długo poszukiwał pracy, ale poszukiwał nadaremnie. Jako kułak i wróg narodu nie miał prawa do pracy. Zresztą pracy nie miało wielu innych. Tylu ludzi zginęło, a mimo to dla ocalałych zajęcia nie było. W końcu jednak ojciec zaczął pracować w fabryce jako tragarz. Nie trwało to długo. Uszkodzony w czasie tortur kręgosłup natychmiast dał o sobie znać. Pewnego razu tata upadł niosąc worek cukru i natychmiast został zwolniony, jako uchylający się od pracy, z tak zwanym "wilczym biletem", czyli ujemną charakterystyką. Z takim papierem już na pewno nie miał szans na pracę.
Tak skończyła się kariera mojego ojca, a żyć trzeba było dalej. Jako szewc nie miał racji bytu, bo nie było z czego szyć obuwia. Należało wymyślić coś innego. Z sąsiadem - panem Rykanowskim, również kułakiem poszli do miasta z podstawowymi narzędziami szukać zajęcia. Od domu do domu chodzili prosząc ludzi o jakąkolwiek pracę. Byli po prostu żebrakami. Rąbali drzewo, zamiatali podwórza, wywozili nieczystości. Trochę za wykonaną pracę, trochę z litości dostawali marne grosze, ale chleb w domu już był.
Przyszły święta „Bożego Narodzenia”, o których zapomnieliśmy. Dorośli na pewno pamiętali, ale dzieciom nic się nie mówiło.
Autorka Kim jestem? Polką, ur. 1921 r., żyjącą do 1945 r. na terenie ZSRR. Przeżyłam głód, czystki, zesłania, II wojnę i PRL. Teraz chcę o tym opowiedzieć, bo pamięć jest najważniejsza. Elektroniczną wersję pamiętnika prowadzi mój wnuk. Wszystkie zapiski pamiętnika zrobione zostały ręcznie, w szkolnych zeszytach. On je przepisuje.
Redaktor Całość strony redaguje ja, od autorki pochodzi jeno tekst. Wspomnienia będę umieszczał w częściach co dwa dni, czasami może codziennie. Księga pierwsza ma ok. 100 stron A4, więc jest co dzielić. Jeżeli ktoś ma jakieś pytania do Zofii Pawłowskiej to proszę śmiało pytać, postaram się uzyskać na nie odpowiedź. Aktualny kontakt e-mail (wnuk): jediloop@tlen.pl
Spis treści: - Wstęp - 1.1 - Piękne Podole i komunizm - 1.2 - Arużje jest? - pierwsze tortury - 2.1 - Rozkułaczanie - 2.2 - Zabili konie - 3.1 - Pani nie przyszła na lekcje - 3.2 - Msza pożegnalna - 3.3 - Rabunek do ostatniego ziarnka - 3.4 - Kot przy zamkniętej komórce - 4.1 - Ojciec ucieka - 4.2 - Rok 1933 - 4.3 - Głód - 4.4 - Śmierć (i życie) w mieście - 5.1 - Pora żniw - 5.2 - Orszak pogrzebowy - 5.3 - Dlaczego ocalałam? - 5.4 - Ojciec wraca - 6.1 - Błogosławieństwo pracy - 6.2 - Portret Pawlika Morozowa - 7.1 - Zepchani do bydlęcych wagonów - 7.2 - Ognisko w cerkwii - 7.3 - Nowy "dom" - 7.4 - Szukając szkoły - 7.5 - Nowa zabawka - 8.1 - Wiosenna odwilż - 8.2 - Kolejna ucieczka - 8.3 - Mijając wymarłe wsie - 8.4 - Pociągiem do Połtawy - 9.1 - Machina terroru - 9.2 - Duch pod oknem - 9.3 - Umrzeć aby życ - 10.1 - Znowu chce się żyć! - 10.2 - Wrzesień 1939 roku - 10.3 - Niewłaściwa narodowość - 11.1 - Bombowce nad miastem - 11.2 - Pakunki z chlebem - 11.3 - W niemieckiej niewoli - 11.4 - Na rodzinnej ziemi - 12.1 - Śmierć z honorem - 12.2 - Wracają "swoi", a z nimi strach - 12.3 - "Dobrowolne" zesłania - 12.4 - Pociąg z polskim wojskiem - 12.5 - W wojsku "polskim" - 13.1 - Końce i początki - 13.2 - Powroty - Epilog ... - Stare zdjęcia ... - Interludium
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura