Władze nie pozwalały również gromadzić się na naszym cmentarzu, w małym kościółku. Drzwi zostały zabite ogromnymi gwoździami, a drut kolczasty na zewnątrz pełnił odstraszającą rolę. Taki sam los spotkał prawosławną cerkiew oraz żydowską synagogę. W naszej miejscowości towarzysze byli bardzo gorliwi. W całej Rosji dużo kościołów ocalało, i chociaż nie pełniły one roli świątyni to jednak istnieją do dnia dzisiejszego. My nie mieliśmy tego szczęścia. Myślę, że gdyby nie istniało tylu nadgorliwców to ludzi zginęłoby o wiele milionów mniej. Bardzo ciężkie to były czasy.
Wydaje mi się, że po prostu cudem ocalałam, że cudem żyję. Gorzej być przecież nie mogło. Zamykam oczy i myślę, szukam we wspomnieniach lepszych, spokojniejszych chwil, ale nie znajduję. Nic dziwnego, że ludzie popełniali samobójstwa i tracili zmysły. I chociaż granica na Zbruczu była bardzo blisko to ucieczki udawały się niewielu ludziom.
Pojmany przez wojsko uciekinier umierał w strasznych męczarniach. Niektórych przybijano do krzyża jak Jezusa, albo do podłogi i zostawiano na tak długo, aż nieszczęśnik wyzionął ducha. Dlatego rzadko uciekaliśmy. Strach przed cierpieniem był silniejszy od pragnienia wolności.
To była jesień, może listopad, a może początek grudnia 1932 roku. Noce były mroźne, ziemia zamarznięta, ale śniegu jeszcze nie napadało. Północny wiatr gonił zeschłe liście, a granatowe chmury na niebie wisiały nad nami bardzo nisko. Zapadła bardzo głęboka noc. Tylko wiatr huczał w kominie. Cała wieś pogrążona we śnie, ale to nieprawda, to tylko złudzenie.
Coś się dzieje, bo psy szczekają zajadle. Już od rana zjeżdżało się mnóstwo furmanek z sąsiednich wsi. Stały w bojowym szyku obok sielsowietu. Wieś milczy i lękiem czeka na nowy cios. Kto go otrzyma? Rodzice i dziadek chcą uciekać, ale dokąd? Przecież wszędzie jest tak samo. Później okazało się, że nasz dom otoczony był ze wszystkich stron i ucieczka nie udałaby się.
Na podwórze wjechały wozy. Pozaświecano naftowe lampy. Zrobiło się jasno jak w biały dzień. Towarzysze rozmawiają po ukraińsku, to znaczy, że nie są z naszej wsi. Jedynie Pytlak, bliski sąsiad i jego kompan od kieliszka są tutejsi. Obaj rządzą tu i dokazują. Wszyscy są pijani.
Rodziców i dziadków natychmiast zakuto w kajdany i wyprowadzono tak szybko, że nie zdążyliśmy się pożegnać. Zostałam sama wśród pijanej, niebezpiecznej tłuszczy. Byłam więc mimowolnym świadkiem rabunku na ogromną skalę, całkowitego zniszczenia i ostatecznej ruiny naszego domu. Ta grabież nazywała się rozkułaczaniem, akcją pod „mietiołku”, czyli rabunek do ostatniego ziarnka.
Długa, ciemna, późnojesienna noc i chłód złagodziły strach. Pozostała tylko piekąca nienawiść i ogromna pogarda dla tych ludzi. Pijani towarzysze nie zwracali na mnie uwagi, nie byłam bita. Obserwowałam co się dzieje i zapamiętałam to na całe życie. Byłam wówczas prawie dorosła, zresztą moje pokolenie na Ukrainie nie miało dzieciństwa.
Kiedy towarzysze obładowani ubiorami wynosili je z domu na wóz, ja „kradłam” z kufrów co popadło i chowałam gdzie się dało - pod łóżka, za szafę, a nawet do pieca. Patrzyłam z nienawiścią i obrzydzeniem jak oni wyrywali sobie z rąk ubrania i inne rzeczy, które im się bardziej podobały. Szczególnie zawzięcie walczyli o moje ubiory. Pewnie w domu również mieli dzieci i chcieli je w te rzeczy ubrać.
Napracowali się w ciągu długiej nocy. Zmęczeni, szczęśliwi i zadowoleni z dobrze wykonanego zadania szykowali się do odejścia. Dom został ogołocony ze wszystkiego. W pokojach było pusto i „głośno”, bo echo odzywało się z każdego kąta. Wszystko zostało zabrane - nawet meble. Nad ranem, gdy furmanki długo nie wracały po następny dobytek towarzysze niecierpliwili się i niszczyli wszystko pozostałe. Na środku kuchni leżały stosy pogiętych, pokaleczonych garnków i skorupy łatwo tłuczących się naczyń: szklanek, filiżanek, dzbanków i talerzy. Taborety, krzesła, półki i kredensy rozbijano siekierami. Nawet kwiaty doniczkowe poniszczono, połamano i wyrzucono. Wszędzie, w każdym pokoju leżały połamane krzesła, podarta pościel, a w oknach wisiały strzępy firan.
Wszystkie wozy odjechały. Teraz towarzysze ochoczo zabrali się do wiśniowej nalewki, którą znaleźli w kredensie. Gdy wypili całą zawartość butli to już z trudem utrzymywali się na nogach. W ten sposób uczcili koniec ciężkiej pracy. Pomimo, że byli pijani, pilnowali mnie bym nie uciekła. Naradzali się co ze mną zrobić. Mogli mnie nawet zabić, ale uniknęłam śmierci. Znowu miałam szczęście? Nie wiem.
- Zamknijmy ją w komórce - powiedział jeden z nich - niech siedzi i czeka wiosny.
Tak też się stało. Żebym od razu nie umarła z głodu, nasypali mi do kąta siemienia konopnego. Z komórki już wydostać się nie mogłam. Drzwi zamknęli i zabili gwoździami, a okna nie było. Strasznie ciemno, zimno i pusto było w tej komórce. Nie odczuwałam zmęczenia, chociaż nie spałam całą noc.
Ze śpiewem i pijanym bełkotem aktywiści opuścili nasz dom. Zapanowała złowroga cisza. Zaczęłam bać się tej ciszy i ciemności. W żaden sposób nie mogłam powstrzymać płaczu. Właściwie to ja nie płakałam, oczy same zachodziły mgłą, bardzo ciemną mgłą. Czułam niesamowite zimno, bo towarzysze na odchodnym zdjęli ze mnie sweter i rozzuli. Byłam tylko w bieliźnie i boso, a lodowata podłoga piekła mnie zimnym ogniem.
Po pewnym czasie poczułam głód i bolesny ucisk w dołku. Z zimna, głodu drżałam jak liść. Że też ja musiałam tego wszystkiego doświadczyć i to zapamiętać.
Autorka Kim jestem? Polką, ur. 1921 r., żyjącą do 1945 r. na terenie ZSRR. Przeżyłam głód, czystki, zesłania, II wojnę i PRL. Teraz chcę o tym opowiedzieć, bo pamięć jest najważniejsza. Elektroniczną wersję pamiętnika prowadzi mój wnuk. Wszystkie zapiski pamiętnika zrobione zostały ręcznie, w szkolnych zeszytach. On je przepisuje.
Redaktor Całość strony redaguje ja, od autorki pochodzi jeno tekst. Wspomnienia będę umieszczał w częściach co dwa dni, czasami może codziennie. Księga pierwsza ma ok. 100 stron A4, więc jest co dzielić. Jeżeli ktoś ma jakieś pytania do Zofii Pawłowskiej to proszę śmiało pytać, postaram się uzyskać na nie odpowiedź. Aktualny kontakt e-mail (wnuk): jediloop@tlen.pl
Spis treści: - Wstęp - 1.1 - Piękne Podole i komunizm - 1.2 - Arużje jest? - pierwsze tortury - 2.1 - Rozkułaczanie - 2.2 - Zabili konie - 3.1 - Pani nie przyszła na lekcje - 3.2 - Msza pożegnalna - 3.3 - Rabunek do ostatniego ziarnka - 3.4 - Kot przy zamkniętej komórce - 4.1 - Ojciec ucieka - 4.2 - Rok 1933 - 4.3 - Głód - 4.4 - Śmierć (i życie) w mieście - 5.1 - Pora żniw - 5.2 - Orszak pogrzebowy - 5.3 - Dlaczego ocalałam? - 5.4 - Ojciec wraca - 6.1 - Błogosławieństwo pracy - 6.2 - Portret Pawlika Morozowa - 7.1 - Zepchani do bydlęcych wagonów - 7.2 - Ognisko w cerkwii - 7.3 - Nowy "dom" - 7.4 - Szukając szkoły - 7.5 - Nowa zabawka - 8.1 - Wiosenna odwilż - 8.2 - Kolejna ucieczka - 8.3 - Mijając wymarłe wsie - 8.4 - Pociągiem do Połtawy - 9.1 - Machina terroru - 9.2 - Duch pod oknem - 9.3 - Umrzeć aby życ - 10.1 - Znowu chce się żyć! - 10.2 - Wrzesień 1939 roku - 10.3 - Niewłaściwa narodowość - 11.1 - Bombowce nad miastem - 11.2 - Pakunki z chlebem - 11.3 - W niemieckiej niewoli - 11.4 - Na rodzinnej ziemi - 12.1 - Śmierć z honorem - 12.2 - Wracają "swoi", a z nimi strach - 12.3 - "Dobrowolne" zesłania - 12.4 - Pociąg z polskim wojskiem - 12.5 - W wojsku "polskim" - 13.1 - Końce i początki - 13.2 - Powroty - Epilog ... - Stare zdjęcia ... - Interludium
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura