Tej samej zimy aresztowano księdza Kwaśniewskiego - duszpasterza z kościoła pod wezwaniem świętej Anny w Płoskirowie. Ksiądz był bardzo odważny, bo często modlił się publicznie za spokój dusz państwa Majewskich i innych ofiar. W kazaniach potępiał przemoc i bezprawie.
Bardzo „modne” w tym okresie rewizje odbywały się również w kościele i na plebani. Konfiskowano książki, rabowano mienie. Ksiądz był bity i poniżany. Bardzo często odprawiał mszę świętą z posiniaczoną i opuchniętą twarzą, z obandażowanymi rękami, silnie utykając. Wierni doradzali mu, aby się ratował ucieczką do Polski. Do granicznej rzeki Zbrucz było bardzo blisko, a po drugiej stronie rzeki już inny świat.
Jednak ksiądz o tym nie chciał słuchać.
- Dobry pasterz nie zostawi swojej owczarni - mówił.
Został z nami do końca. Twierdził, że nie boi się niczego. Z podziwem patrzyłam na jego odwagę, na wielkie poświęcenie dla nas, dla idei. On musiał dać przykład oporu, naród bowiem został całkowicie ubezwłasnowolniony. Strach przed cierpieniem, przed śmiercią przeważał nad godnością i rozsądkiem. Taka postawa, takie zachowanie księdza dodawało siły. Do niego zwracaliśmy nasze serca i umysły. Będąc w kościele czułam się bezpieczna.
Mimo zakazu władz, myląc czujność tajniaków chodziliśmy na lekcje religii. Cały rok 1931 trwały przygotowania do I Komunii Świętej. Narażeni na niebezpieczeństwo ukradkiem przystąpiliśmy do pierwszej spowiedzi i przyjęliśmy Najświętszy sakrament. Wszystko odbywało się potajemnie, późnym wieczorem. Kościół na noc został zamknięty, ale w zakrystii przy nikłym promyczku świeczki odbywała się nasza uroczystość, nasze pierwsze w życiu przyjęcie sakramentu I Komunii Świętej.
Dziewczynki nie miały na sobie białych szat, ani wianków na głowach, chłopcy również ubrani byli w codzienne ubranka. Wszystkie ubiory były ciemne i ponure jak jesienny późny wieczór. Nawet niebo nam sprzyjało. Nie było na nim ani księżyca, ani gwiazd. Jakże ponure, a jednocześnie wzniosłe uczucie przepełniało moje serce.
Odczuwałam również radość, że wszystko udało się, że tajniacy nie zdołali nas zaatakować. Z pewnością siedzieli gdzieś w zacisznym miejscu i raczyli się gorzałą. Oni zawsze byli pijani. To im dodawało odwagi. Każda rewizja, każda grabież, zabójstwo nie odbyłoby się tak bezwzględnie, bezczelnie, z tak chamskim tupetem, gdyby nie ruskaja wodka.
Tej samej ciemnej, zapłakanej jesieni stało się to, czego najbardziej się obawialiśmy. Ksiądz Kwaśniewski został uwięziony. Czuliśmy się tak jakby zabrano nam serce i duszę. Nie pomagały żadne prośby i pisma z ogromną ilością podpisów. Księdza nie wypuszczono. Udało się tylko uprosić, by odprawił mszę pożegnalną.
Tego dnia był siarczysty mróz i zamieć śnieżna. Ludność miasta i wsi potokiem płynęła do kościoła. Jeszcze na dworze była noc, gdy i nasza rodzina tam przyszła. Świątynie ogrzewaliśmy własnymi oddechami, toteż mrozu nie odczuwało się. Czekaliśmy na rozpoczęcie nabożeństwa modląc się i śpiewając. Wokół kościoła i na placu rynkowym zebrały się ogromne rzesze wiernych. Kościół nie mógł wszystkich zmieścić. W czekaniu trwaliśmy, aż słońce na niebie uniosło się wysoko, była to z pewnością pora obiadowa.
Słońce cudownie oświetlało wnętrze świątyni i rozmodlonych ludzi. Obrazy na ścianach: Pan Jezus ukrzyżowany, Matka Boża, Św. Anna - patronka kościoła mieniły się w promieniach zimowego słońca złocistym blaskiem. Nagle ustał śpiew, a rozległ się głośny szept. Ze wszystkich prawie ust jednocześnie wyrwało się: ksiądz. A on blady, wychudzony, z zapadniętymi policzkami i zawiązanym okiem, chwiejąc się przechodził przez kościół. Po chwili rozpoczęła się msza święta.
Najmniejszy ruch księdza powodował ostre niesamowite brzęczenie kajdan, którymi był skuty. Szaty liturgiczne jakoś dziwnie i żałośnie luźno wisiały na wychudzonej postaci. To, co wówczas przeżyłam nie potrafię opisać. Nawet płakać nie mogłam. Usta miałam wyschnięte, język zesztywniał tak, że nie mogłam z siebie wydusić słowa. Po twarzach obecnych płynęły łzy. Pomimo wszystko kościół grzmiał śpiewem i modlitwą.
Ja oniemiała i skruszona zastanawiałam się czy Bóg to widzi, czy słyszy? Czy wołanie nasze do niego dotrze? Msza święta bardzo szybko dobiegła końca. Nie było kazania, na które tak bardzo wszyscy czekali, nie otrzymaliśmy komunii św. Umundurowani despoci, którzy stali po obu stronach ołtarza, natychmiast włożyli kapłanowi kajdany na ręce i szybko zaciągnęli do zakrystii. To wszystko odbywało się błyskawicznie i w popłochu. Towarzysze bali się nas i mieli rację.
W kościele powstało zamieszanie. Wzburzona ludność usiłowała uwolnić księdza, odebrać go oprawcom, ale natychmiast odezwali się szpicle i agenci znajdujący się wśród nas w kościele. Rozpoczęła się walka. Poszły w ruch kolby rewolwerów, „dubinki” i baty. Wokół kościoła, na rynku rozgorzała nierówna walka na śmierć i życie. Żołdaki konno wjechały w klęczący, rozmodlony tłum. Tratowali bezbronnych. Zamiast śpiewu odezwał się pisk kobiet, dzieci i trzask karabinów. W tym czasie księdza wciągnięto do samochodu i wywieziono.
Ta smutna i tragiczna uroczystość była ostatnim spotkaniem z księdzem. Wiosną 1932 roku rozniosła się pogłoska, że Polska wykupiła go od ZSRR za grube pieniądze. Myślę, że niewielu w to wierzyło. Jakiś czas potem kościół ogołocono ze świętych obrazów i wystroju. Następnie, by nie dopuścić do gromadzenia się wiernych cały przykościelny plac otoczono drutem kolczastym. Byliśmy sami, bezbronni, a świat o nas nic nie wiedział.
Aż pewnej nocy rozległ się okropny huk wybuchu. To władze wysadziły w powietrze kościół. Pozostał po nim głęboki lej i gruzy, sterczące jak uniesione ręce wołające o pomstę do nieba. Pomimo, że nie było kapłana i nie było świątyni, my nadal zbieraliśmy się, klękaliśmy wokół gruzów i modliliśmy się. W miejscu, gdzie znajdował się ołtarz nieznane ręce stawiały duży drewniany krzyż. Stał tylko jeden dzień. Na następny ktoś stawiał nowy.
Pokonali nas, ale kłopotu również mieli sporo. Walka z nami trwała dosyć długo.
Autorka Kim jestem? Polką, ur. 1921 r., żyjącą do 1945 r. na terenie ZSRR. Przeżyłam głód, czystki, zesłania, II wojnę i PRL. Teraz chcę o tym opowiedzieć, bo pamięć jest najważniejsza. Elektroniczną wersję pamiętnika prowadzi mój wnuk. Wszystkie zapiski pamiętnika zrobione zostały ręcznie, w szkolnych zeszytach. On je przepisuje.
Redaktor Całość strony redaguje ja, od autorki pochodzi jeno tekst. Wspomnienia będę umieszczał w częściach co dwa dni, czasami może codziennie. Księga pierwsza ma ok. 100 stron A4, więc jest co dzielić. Jeżeli ktoś ma jakieś pytania do Zofii Pawłowskiej to proszę śmiało pytać, postaram się uzyskać na nie odpowiedź. Aktualny kontakt e-mail (wnuk): jediloop@tlen.pl
Spis treści: - Wstęp - 1.1 - Piękne Podole i komunizm - 1.2 - Arużje jest? - pierwsze tortury - 2.1 - Rozkułaczanie - 2.2 - Zabili konie - 3.1 - Pani nie przyszła na lekcje - 3.2 - Msza pożegnalna - 3.3 - Rabunek do ostatniego ziarnka - 3.4 - Kot przy zamkniętej komórce - 4.1 - Ojciec ucieka - 4.2 - Rok 1933 - 4.3 - Głód - 4.4 - Śmierć (i życie) w mieście - 5.1 - Pora żniw - 5.2 - Orszak pogrzebowy - 5.3 - Dlaczego ocalałam? - 5.4 - Ojciec wraca - 6.1 - Błogosławieństwo pracy - 6.2 - Portret Pawlika Morozowa - 7.1 - Zepchani do bydlęcych wagonów - 7.2 - Ognisko w cerkwii - 7.3 - Nowy "dom" - 7.4 - Szukając szkoły - 7.5 - Nowa zabawka - 8.1 - Wiosenna odwilż - 8.2 - Kolejna ucieczka - 8.3 - Mijając wymarłe wsie - 8.4 - Pociągiem do Połtawy - 9.1 - Machina terroru - 9.2 - Duch pod oknem - 9.3 - Umrzeć aby życ - 10.1 - Znowu chce się żyć! - 10.2 - Wrzesień 1939 roku - 10.3 - Niewłaściwa narodowość - 11.1 - Bombowce nad miastem - 11.2 - Pakunki z chlebem - 11.3 - W niemieckiej niewoli - 11.4 - Na rodzinnej ziemi - 12.1 - Śmierć z honorem - 12.2 - Wracają "swoi", a z nimi strach - 12.3 - "Dobrowolne" zesłania - 12.4 - Pociąg z polskim wojskiem - 12.5 - W wojsku "polskim" - 13.1 - Końce i początki - 13.2 - Powroty - Epilog ... - Stare zdjęcia ... - Interludium
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura