O UE można mieć tylko dwie opinie: albo można być na „tak” albo na „nie”. Lata temu zostaliśmy wepchnięci do takiej dychotomii, która zabija jakąkolwiek dyskusję.
Nie jestem jeszcze starym człowiekiem, ale mam już jakąś perspektywę. Jak przez mgłę pamiętam schyłek komuny, za to lata dziewięćdziesiąte to już bardzo wyraźnie. Początek XXI wieku zaś to wstęp do mojej dorosłości. Głosowałem w referendum akcesyjnym i tańczyłem do późnej nocy, świętując wielkie zwycięstwo. Udało się! Chodziło o to, by było u nas „jak na zachodzie”. Każdy to rozumiał, nie trzeba było tego wtedy rozwijać.
Traf chciał, że kilka tygodni później jechałem do Anglii, za pracą. Kończyłem właśnie studia, a moi koledzy z roku ustawiali się w kolejce do pośredniaka i co poniedziałek z wielkimi nadziejami kupowali w kioskach Gazetę Wyborczą z dodatkiem „praca”. Niby to każdy odpoczywał po studenckich imprezach weekendowych, ale tak naprawdę wszyscy sklecali listy motywacyjne, redagowali CV pod odpowiednie ogłoszenia… Ja chciałem żyć inaczej, stąd pomysł emigracji zaraz po studiach.
Kilka lat później wracałem do Polski, w której praktycznie nie było już bezrobocia, duże miasta spięły autostrady, nowe obiekty kulturalne i sportowe wyrastały na każdym kroku, odnawiano stare miasta, budowano kolorowe place zabaw i nikt się nie dziwił, że w szkolnych pracowniach informatycznych były komputery.
Jestem beneficjentem polskiego członkostwa w Unii Europejskiej. Bardzo lubię swoje życie i wiem, że przed wstąpieniem do UE było o wiele gorzej. Nie jestem nikim z elity, nie czerpię bezpośrednio żadnych profitów z Unii. Jestem zwykłym człowiekiem, nikim szczególnym. Nie cechuje mnie żadna super moc, wybitne wykształcenie, czy wyjątkowe umiejętności. Mimo to mogę mieć praktycznie każdą pracę o jakiej pomyślę, wyłączając jedynie bardzo specjalistyczne zajęcia. Zarabiam wystarczająco, by nie martwić się o zwykłe sprawy, a nawet każdego miesiąca coś oszczędzam. Mam troje dzieci, każde z nich realizuje takie hobby, jakie chce. To nie jest tak, że spełniam absolutnie wszystkie ich zachcianki, ale kiedy widzę, że coś jest dla nich ważne, po prostu to dla nich załatwiam. Kupuję, podpisuję umowę, abonament, subskrypcję, sprowadzam, lub w inny sposób to dla nich organizuję.
Dzięki członkostwu w UE zrobiliśmy wielki skok, sam to widzę. Specjaliści dodają do tego liczby i wykresy, które znam i rozumiem, ale ważniejsze dla mnie jest to, co sam widzę. To naprawdę jest zupełnie inne życie, niż na początku XXI wieku. Ja wiem, że to wielkie uproszczenie, wszak życie przez tych dwadzieścia lat gnało do przodu, niezależnie od naszego członkostwa w jakichkolwiek organizacjach. Bez tej Unii przecież po tych dwóch dekadach też by było „coś” lepiej. Prawda? Niby tak. Nie znam się za bardzo na tych wszystkich wskaźnikach ekonomicznych, ale ostatnio mam wokół siebie dużo Ukraińców. Lubię ich słuchać, zwłaszcza o ich domu, wtedy kiedy było fajnie, jeszcze przed wojną. Słucham ich i często łapie się na wrażeniu, że słucham o Polsce lat dziewięćdziesiątych. Ale przecież ich opowieści pochodzą z jakiegoś 2021 roku… Czy tak wyglądałaby Polska gdyby nie nasze aspiracje do dołączenia do zachodniej Europy i gdyby nie zmiany, jakie ta Europa tu wniosła?
Zwykle pisanie moich felietonów jest poprzedzone etapem zbierania danych, robienia notatek, spisywaniem punktów i podpunktów… Tym razem jest inaczej. Piszę na gorąco, by wyszło z tego zdanie „normalnego Polaka”, czyli moje. Umiejscowione zupełnie na uboczu opinii znalezionych w internecie, zdecydowanie powyżej podziałów partyjnych i mocno poniżej rzeczywistych europejskich interesów.
Plusy naszego członkostwa w UE zawsze były i nadal są dla nas bardzo ważne; często kluczowe. To właśnie przez nie nigdy nie przeszło mi przez myśli, by myśleć o nawoływaniu do wystąpienia z Unii. Wymienię kilka najważniejszych z nich, zdając sobie sprawę, że nie będzie to katalog zamknięty oraz że niniejszy felieton siłą rzeczy jest bardziej o minusach. W każdym razie plusy to wymuszenie na nas ukrócenia korupcji, wpisania się w długoterminowe plany, wspólny rynek, strefa Schengen, wykorzystanie położenia geograficznego na przecięciu szlaków komunikacyjnych, wzmocnienie pozycji i postrzegania na świecie, a za tym napływ inwestycji, czyli pieniądza, który potrafiliśmy już na własnym podwórku rozmnożyć, przekazać na naukę, badania i rozwój, własne inwestycje.
Zdawałem sobie już od dawna sprawę z negatywnych skutków ubocznych naszego członkostwa: emigracja, a szczególnie drenaż mózgów (czyli odpływ naszych najlepszych specjalistów, chcących przecież zarabiać lepiej), ograniczenie możliwości podejmowania samodzielnych decyzji, choć przecież samodzielność w dzisiejszym świecie to przecież mrzonka. Członkostwo w UE to tylko sformalizowanie tego, co i tak musiałoby mieć miejsce, nie jesteśmy przecież wyspą…
Tak naprawdę zacząłem o minusach myśleć całkiem niedawno, jakoś przed pandemią. Poszczególne strzępki mojej rzeczywistości zaczynały budzić moje zdziwienie, czy niepokój… Kolejny z rzędu płaski parking z blaszanymi prostokątami na trzech krawędziach: Lidl, Rossman i Pepco, w świetnej lokalizacji w każdym mieście, jak przez kalkę – absolutny wyrok na lokalnych przedsiębiorcach w wielu kluczowych branżach. W każdym mieście. W całej Polsce. Albo to: siedmioletnia córka wracająca ze szkoły, opowiadająca, że dzieci pytały ją czy czuje się bardziej dziewczynką czy chłopcem. Odpowiadała im, że nie wie, że jest po prostu dzieckiem. Nauczyciele orzekli, że jest niebinarna i zaczęli się do niej zwracać jako „ono”. Niby nic. Porozmawiałem w szkole, odkręciłem, ale czemu w ogóle przyszło im to do głowy? Albo wtedy, gdy znajomi wracali ze swojego, jak wcześniej utrzymywali „stałego zamieszkania” w Niemczech, bo stało się tam zbyt niebezpiecznie. Albo doniesienia o planach przymusowej elektryfikacji motoryzacji, co dla mnie kompletnie nie trzymało się logiki. I tak dalej…
Przyznam się do tego, że dużo dała mi do myślenia tzw. pandemia, to znaczy, kiedy doszło do mnie, jak grubymi nićmi uszyto świat. Tak łatwo wtłoczono irracjonalne, masowe schematy postępowania społeczeństw w wielu odległych od siebie częściach świata. Zacząłem przecierać ze zdumieniem oczy. Skoro takie rzeczy mogą mieć miejsce na skalę światową, to co stoi na przeszkodzie, by było tak też tu, lokalnie, w Europie.
Zacząłem być małym, cichym obserwatorem. Prowadziłem swoją prywatną galerię osobliwości europejskich, gdzie wpisywałem zjawiska, w jakich na pierwszy rzut oka ciężko mi było doszukać się racjonalności i korzyści dla społeczności europejskich, również dla siebie. Już wtedy nie podobała mi się ekologia. To były czasy, gdy mało kto mówił głośno o tym, że z podstawami tych idei było coś nie tak. Nawet ci, którzy mówili że same tylko formy walki o planetę są niewłaściwe, szybko otrzymywali łatkę oszołomów, którzy nie rozumieją podstawowych rzeczy. Nieco lepiej było z imigracją. W Polsce dość powszechnie mówiło się o tym, jaki błąd popełnia zachodnia Europa swoją polityką otwartych drzwi i wypowiedzianym wprost zaproszeniem do nielegalnego przekraczania granicy. Zaproszenie to wygłoszone nie przez byle kogo, bo przez kobietę pieszczotliwie nazywaną wtedy Cesarzową Europy. To było głupie, ale przecież oni robili to tylko sami sobie. Nie widzieliśmy w Polsce żadnej możliwości, że przeniesie się to też na nas. Następnym zjawiskiem był stosunek do mniejszości seksualnych. Śmieszna lata temu promocja LGBT zastanawiała mnie od samego początku, przede wszystkim dlatego, że znałem kilkoro gejów i oni w ogóle nie byli w to zaangażowani, zdaje się że tak samo nie rozumieli podstaw tego ruchu. Ot, cieszyli się z tego, że ktoś te tematy podnosi, ale sami byli od tego daleko. Właściwie dlaczego tak głośno mówiono o prawach jakiegoś procenta społeczeństwa, które nie zgłaszało większych pretensji do łamania swoich praw. Mieliśmy wtedy chyba większy odsetek ludzi łysych, niż inaczej rozumiejących własną płciowość, a nikt nie podnosił tematu mowy nienawiści wobec ludzi bez włosów.
Wszystkie powyższe wątpliwości były trudne do dyskusji, bo nie było na ich temat żadnego sporu. Były to raczej założenia odgórne, z którymi „zgadzali się wszyscy”. Najodpowiedniejsze słowo, jakie przychodzi do głowy to aksjomaty. Początkowo rozmowa ne te tematy nie istniała, pytania były przemilczane. Z biegiem czasu, gdy pytających zgromadziło się zbyt wielu, doszły inne formy, najpierw wyśmiewanie, potem uknuto termin „mowa nienawiści”, mówiono że te pytania zadają ludzie niepoważni, niebezpieczni.
Odnoszę wrażenie, że usiłuje nam się wszczepić jakiś niepisany zakaz logicznego myślenia o Unii. Jakiekolwiek próby sensownej rozmowy na ten temat są szybko odczytywane w z góry założonym schemacie i oznaczane odpowiednią łatką. O UE można mieć tylko dwie opinie: albo można być na „tak” albo na „nie”. Lata temu zostaliśmy wepchnięci do takiej dychotomii, która zabija jakąkolwiek dyskusję. Mało komu w Polsce chodzi przecież o Polexit, raczej o możliwość rozmowy o szczegółach, o wpływie na kształt UE, by zmieniać ją i kształtować tak, by bardziej odpowiadała naszej społeczności. Ponieważ wszystkie zastrzeżenia dość szybko są kwitowane łatką eurosceptyka, wytłumaczalnym i zrozumiałym dla ogółu jest przemilczanie tego typu zdań odmiennych. To wywołuje we mnie jeszcze większe wątpliwości co do Unii. Jeżeli w ten, czy inny sposób, nie pozwala się na otwarcie dyskusji na jakiś temat, samo to wywołuje już we mnie reakcję alergiczną. Zaczynam drapać.
Jak się dobrze podrapie, to niestety można się doszukać działań wycelowanych w bezpośredni sposób w naszym kierunku. Skoro już się napisało, że „wycelowane”, to aż prosi się, by zadać pytanie: „Kto celuje?” Odpowiedzi będą różne, w zależności od zagadnienia, ale zawsze można dać konkretną odpowiedź. Trzeba tylko dodać pytanie pomocnicze: „Kto korzysta?”
Przykłady takich spraw to strategia, w ramach wspólnego rynku, prowadząca do sztucznego podwyższenia kosztów działania polskich firm logistycznych, czy doliczanie tzw. śladu węglowego do produkowanych w Polsce baterii, biorąc za podstawę krajowy miks energetyczny. W obydwu przykładach Polska wygrywała w danych dziedzinach konkurencję na „wolnym” rynku europejskim, jednakże decyzjami „bezstronnych” europejskich biurokratów polskie firmy zostały pozbawione swoich naturalnych walorów. Choć na różne sposoby, to w obydwu powyższych przypadkach zmieniając odgórnie reguły tworzy się warunki, w których zachodnie koncerny muszą wygrywać na „wolnym rynku europejskim”. To tylko dwa przykłady. Im dłużej się przyglądać, tym więcej ich wychodzi na wierzch. Ślad węglowy w rolnictwie, wyśrubowane certyfikaty dla produktów do kontaktu z żywnością (bardzo kosztowne, a polscy producenci są o wiele mniejsi i mniej zamożni) i wiele innych.
Chciałbym, żebyśmy o tym porozmawiali i zaproponowali jakiś pozytywny program. Powyższe przykłady, mimo że ważne, nie powinny przekreślać naszej obecności we Wspólnocie, wszak jej zalety są dla nas przynajmniej równie ważne. Problem polega na tym, że nawet jeżeli uradzilibyśmy jakieś postulaty, to nie byłoby jak ich wcielić w życie. W UE demokratyczne zasady nie działają, z zasady. Jedyny demokratycznie wybierany organ, czyli Parlament Europejski, i tak o niczym nie decyduje. Komisja Europejska jest tutaj kluczowa, a jest przecież ciałem zupełnie niedemokratycznym, obsadzanym z klucza, na jaki nie mamy wpływu, a przy tym konsekwentnie dążącym do konsolidacji władzy we własnych rękach.
Centralizacja już postępuje, poważne reformy są dokonywane bez zmiany traktatów i bez pytania nas o zdanie, a nawet przy sprzeciwie państw członkowskich. Komisja Europejska może bez zgody członków EU emitować wspólne obligacje, czyli zadłużać nas bez naszej zgody. Gdy wchodziliśmy do Unii nie byłoby to możliwe bez zmiany traktatów. Komisja swoją decyzją może też bez ograniczeń wstrzymywać wypłaty środków dla państwa członkowskiego, co było niestety przykrą praktyką stosowaną wobec nas przez lata, aż do przejęcia władzy przez nowy rząd, pod koniec 2023 roku.
Chłodna ocena przyczyny blokowania wypłaty środków z KPO, czyli zarzutu niepraworządności w Polsce w czasach poprzednich rządów, wypada słabo. Po pierwsze nowy rząd nie znalazł i nie ukarał nikogo, a niewątpliwie był bardzo zainteresowany w znalezieniu i ukaraniu winnych domniemanej niepraworządności. Nie dlatego, że zakryto ślady, ktoś uciekł za granicę, czy zabrakło procedur ścigania. Zdaje się, że po prostu niczego takiego nie było. To są przecież fakty prawne wpisane do dzienników urzędowych, opisywane przez wciąż istniejące archiwa. Twórcy tamtych zapisów są nadal aktywnymi politykami, nie ukrywają się, chętnie w mediach opowiadają o swoich czasach i jeszcze chętniej recenzują obecnie rządzących.
Nowy rząd zaś nie dość, że nie przerwał niepraworządnych praktyk, lecz posunął się dalej, otwarcie przyznając ustami swoich autorytetów i czołowych polityków, że przywracając demokrację nie można wpadać w pułapkę prawnego formalizmu, że dla własnych działań podstawy prawne znajdą się później, że z punktu widzenia „purystów” nie wszystkie działania obecnego rządu odpowiadają kryterium pełnej praworządności…
Komisja Europejska odblokowała środki z KPO zaraz po objęciu władzy przez nową koalicję, bez potrzeby jakichkolwiek zmian w obszarze praworządności. Nie zgłasza też żadnych zastrzeżeń co do kolejnych wypłat, pomimo podobnych zastrzeżeń w tym obszarze. W rzeczywistości przecież obie ekipy mają podobny styl rządzenia, ślizgający się po granicach rzeczy dozwolonych i naginając prawo, jak i naszą cierpliwość. To, że wtedy było to według Komisji Europejskiej naganne i karalne, a teraz jest dla niej zupełnie przezroczyste, wymaga chwili zastanowienia. Wygląda na to, że Komisji nie chodziło o samą praworządność. W takim razie o co chodziło? Czy o nieprzychylność poprzedniej ekipy do Niemiec i presję w sprawach reparacji? Czy o zbytnią samodzielność Polski, która działała wbrew interesom wielkich grup nacisku w Europie? Czy może Komisja czuła się zagrożona w realizacji procesu centralizacji władzy, nazywanym wbrew logice „federalizacją Unii”? A może chodziło o wszystko to po trochu? A może o nic z powyższych i są jeszcze inne powody… nie wiem. Fakt jest faktem, a coś tak ważnego raz zauważonego jest trudne do zapomnienia. Sytuacje, w których obce mocarstwa zmieniały nam rządy pamiętam z historii i nigdy nie były to chlubne wypadki, z których moglibyśmy być dumni. Zauważenie czegoś tak ważnego musi rzutować od teraz na całe postrzeganie Unii Europejskiej przez Polaków.
Społeczeństwo dojrzałe, samodzielne, myślące perspektywicznie o przyszłych pokoleniach, powinno umieć rozmawiać o sprawach ważnych. Z jednej strony, dzięki Unii Europejskiej rozwijamy się lepiej, niż kiedykolwiek w naszej przeszłości. Ma rację prof. Piotrowski mówiąc, że teraz właśnie mamy nasz złoty wiek. Z drugiej strony widząc co się w UE dzieje, coraz więcej argumentów będą mieli ci, którzy będą mówili żeby wyjść. Mam tu na myśli zarówno aspekty dotyczące polityk Unii wymierzonych bezpośrednio w nasz system polityczny, czy dobrostan państwowy, jak i te wymierzone przez Unię w samą Unię. Gołym okiem widzę absurdy Zielonego Ładu, wiem dlaczego się pojawiły, rozumiem dlaczego straciły rację bytu po wybuchu wojny na Ukrainie. Spokojnie obserwuję, jak Komisji Europejskiej pali się grunt pod nogami i jak nie jest w stanie nic z tym zrobić. Podobnie w innych europejskich politykach, jak imigracyjnej, obyczajowej, stosunków z USA , czy z Chinami, itd.
Ja stoję na stanowisku, że jako kraj i jako społeczeństwo bardzo zyskujemy na członkostwie w Unii Europejskiej. W jej wnętrzu dzieją się procesy, które ewidentnie nie są nam przychylne, nie są też sprzyjające dalszemu rozwojowi całej Unii, ale to nie znaczy że powinniśmy z niej występować. Wolałbym zmieniać ją od środka. Dotychczas współistnienie z pozostałymi europejskimi społeczeństwami było dla nas korzystne i naszym celem powinno być utrzymanie tego stanu jak najdłużej. Jesteśmy wciąż na wznoszącej i powinniśmy trzymać się tej fali tak długo, jak się da. Obrażanie się i zabieranie zabawek do domu traktowałbym jako ostateczność.
Niebawem przyjdą o wiele trudniejsze czasy do obrony tej tezy. Zaraz zaczniemy być wreszcie płatnikami netto budżetu UE. Wszyscy ci, traktujący Unię wyłącznie jako bankomat, liczący kwoty wykorzystanych dotacji, otrzymają argument koronny, że my do tej Unii przecież już tylko dopłacamy. To argument w stylu „młotek”, który swoją siłą niestety będzie miał szansę wygrać z precyzyjnymi śrubokrętami. Nie dajmy się zwieźć. Historia krajów starej Unii pokazuje, że ci którzy dopłacają do budżetu tak naprawdę zyskują jeszcze więcej. Nie opłaca się nam wychodzić. Ale zaraz głosy tych, którzy mówią, że powinniśmy opuścić Unię będzie słyszalny jeszcze bardziej. Nie powinniśmy do tego dopuścić. Wspólna Europa jeszcze nam wiele da, zwłaszcza gdy będziemy w niej duzi i silni, a tacy właśnie są płatnicy netto. Powinniśmy rozmawiać o tym jak wzmacniać naszą pozycję, nie dając się wepchnąć w tanią dychotomię.
Jeżeli mamy być naprawdę dojrzałym i mądrym społeczeństwem, musimy wiedzieć czego chcemy i do czego dążymy. W presji na elity europejskie mamy wbrew pozorom dużo narzędzi. Demokracja działa wciąż bardzo dobrze. Słychać często z różnych stron, że nie ma już demokracji. Myślę, że krzyczą ci, którzy się jej boją. Żeby nas zniechęcić. Inaczej by nie krzyczeli. Opinia publiczna ma się nieźle, mimo prób unifikacji pod dyktando Brukseli. Poza tym ludzi chcących racjonalnie myśleć o Wspólnocie Europejskiej jest dużo, we wszystkich krajach Unii.
Stara układanka europejska właśnie się sypie. Niezależnie od tego, czy ktoś nazwie ją francusko-niemiecką, ktoś inny lewicowo-liberalną, ktoś inny zielono-genderową, czy berlińsko-moskiewską. W każdym razie stare pomysły prawdopodobnie będą musiały posypać się jak domek z kart, a wtedy nastąpi jakieś nowe rozdanie. My nie jesteśmy już nowym, nieznaczącym członkiem na dorobku. Jak się domek rozsypie, musimy pozbierać swoje karty, ale do tego sami musimy mieć temat Unii dobrze przemyślany.
Inne tematy w dziale Polityka