Kiedy będzie czas na ocenę rządzących? Czy jest za wcześnie? Czy to nie fair już ich oceniać za całokształt?
Do kogo konkretnie możemy i powinniśmy mieć żal? Kto zawinił? Konkretnie, na podstawie gołych faktów? Zróbmy przegląd sytuacji wszystkich koalicyjnych środowisk politycznych i ich liderów, spróbujmy na serio poszukać winnych.
Ciężko znaleźć wskaźniki mogące ukazać ostatni rok w Polsce w barwach sukcesu. Próbowałem. To, że koalicja byłych sił opozycyjnych nie radzi sobie z rządzeniem nie wymaga chyba udowadniania, bo widać to gołym okiem. Na wszelki wypadek przypomnijmy sobie słowa samego Donalda Tuska, że wystarczy tylko odsunąć pisowską sitwę od władzy, a pieniądze same się znajdą, kapitał wróci do Polski. Skoro nie wrócił, to się nie udało. Pomijając całą retorykę, zaklinanie rzeczywistości, to tak właśnie wygląda. Według 75% uczestników sondy Gazety Wyborczej w tym roku żyje się gorzej, niż w poprzednim.
Do kogo konkretnie możemy i powinniśmy mieć o to żal? Kto zawinił? Konkretnie, personalnie, na podstawie gołych faktów? Zróbmy przegląd sytuacji wszystkich koalicyjnych środowisk politycznych i ich liderów, spróbujmy na serio poszukać winnych.
Zatem na początek Włodzimierz Czarzasty, którego Nowa Lewica uzyskała 8,6% głosów w wyborach. No i cóż on mógł zrobić z tak marnym wynikiem? Jako wytrawny polityk na pewno rozumiał, że pozycja przystawki Donalda Tuska to stąpanie po bardzo kruchym lodzie. Tylko czy miał on jakiekolwiek inne wyjście? Zacząć współpracować z PiS-em w opozycji? Byłoby to wbrew woli lewicowych wyborców i ostatecznie dałoby upadek zapewne do poziomu Leszka Millera (2%). Uważam, że Włodzimierz Czarzasty był skazany na udział w uśmiechniętej koalicji i wybrał słusznie. Lewica wróciła zatem do „rządów” po osiemnastu latach przerwy, bo nie bardzo miała inne wyjście.
Umieściłem słowo „rządów” w cudzysłowie, bo inaczej edytor tekstu zaznaczał mi to jako błąd. Przecież to żadne rządy. Podział łupów, ot co. Widać to było jeszcze wyraźniej po 6,2% zdobytych przez lewicę w wyborach europejskich. Po platformerskich kontach Twittera latały wtedy wpisy znanych polityków z uśmieszkami, że teraz Tusk tak dokręci Lewicy śrubę, że nie będzie wiedziała gdzie front, gdzie tył. Bodaj Jakub Dymek użył tego barwnego porównania wejścia w koalicję z Tuskiem do wejścia na pokład łodzi razem ze skorpionem. Włodzimierz Czarzasty od początku o tym wiedział, a jednak wszedł. Nie ma co mieć o to do niego żalu, bo była to z jego punktu widzenia dobra decyzja.
Złożone przez Nową Lewicę obietnice wyborcze były zbieżne z hasłami obowiązującymi w całej lewicowej Europie. To swego rodzaju lewicowy automatyzm. Płynięcie z prądem jest wpisane w ten typ myślenia niezależnie od miejsca. Obietnice te w dużej części dotyczyły poprawy jakości życia tzw. zwykłych ludzi: akademiki za złotówkę, tysiąc złotych dla każdego studenta, bezpłatne obiady szkolne dla wszystkich uczniów, państwowe mieszkania itd. Dotrzymanie tych obietnic wyborcy zawierzyli ugrupowaniu zarządzanemu silną ręką przez Włodzimierza Czarzastego, z zaufaniem że będzie on wyczulony na ich sprawy. Sprawy zwykłych ludzi.
Czarzasty według oświadczenia majątkowego ma kilka milionów złotych w nieruchomościach, kilkaset tysięcy oszczędności w złotówkach, o obcych walutach nie wspomnę. Czarzasty sam wycenia swoje dzieła sztuki i bibliotekę na sto trzydzieści tysięcy złotych, co stanowi zapewne o wiele wyższą wartość, niż średnie oszczędności jego wyborcya. Włodzimierz Czarzasty ma pokaźne udziały, około pół miliona złotych, w spółce, jaka została założona na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, z majątku nieboszczki PRL – Wydawnictwo Muza SA zarządzane przez niego od 1990 roku. Kto choć trochę rozumie historię transformacji ustrojowej, ten właśnie poczuł ten specyficznie zakurzony zapach teczek, prochowych płaszczy i dym z papierosów Caro. Tak, to właśnie były nowe elity złożone ze starej nomenklatury.
W aferze Rywina, bodaj jedynej aferze III RP, co do której istnieje w społeczeństwie zgoda, że rzeczywiście była i że była zła, ustalono udział „grupy trzymającej władzę”, do której zaliczono ledwie kilka osób: R. Kwiatkowskiego, A. Jakubowską, L. Nikolskiego, L. Millera, no i właśnie Włodzimierza Czarzastego. Na szczęście wyborca nie jest zbyt pamiętliwy i tym razem znów zawierzył, że Włodzimierz Czarzasty pochyli się nad losem Ojczyzny i Współobywateli.
Tak zarysowawszy sytuację wyjściową ugrupowania Nowej Lewicy, jak i sylwetkę Włodzimierza Czarzastego, można przystąpić do oceny. Nie miejmy żalu do omawianego człowieka ludu. Nie powinniśmy wypominać liderowi Nowej Lewicy ani powściągliwości w realizacji swoich obietnic wyborczych, ani cynizmu podczas ich składania. To urągałoby jego i naszej inteligencji. Przecież spełnienie tych obietnic było od początku niemożliwe i zupełnie nie o nie chodziło. Włodzimierz Czarzasty wdrapał się właśnie na triumf swojego życia. Uporem, konsekwencją i ciężką pracą dźwignął SLD z poparcia w granicach błędu statystycznego, z jakim zostawił formację Miller, do współrządzenia państwem, z tekami ministerialnymi w ważnych resortach, subwencjami, dotacjami i ze stołkami dla wielu działaczy ze stolicy i z terenu. Jeszcze kilka lat temu, kiedy Lewica szorowała po dnie sondaży, każdy lewicowo myślący Polak wziąłby dzisiejszy status lewicy bez mrugnięcia okiem. To jest osobisty sukces Włodzimierza Czarzastego. Nie odbierajmy mu go jakimś tanim żalem o sprawy państwowe, o realizacje ulotnych obietnic wyborczych i o inne sprawy będące gdzieś na skraju jego realnie wykonywanej dobrej roboty dla lewicy.
Nie miejmy też żalu do Roberta Biedronia. Mimo, że obiecał, że Słupska nigdy nie zostawi i pomimo że obiecał, że zdobyty mandat Eurodeputowanego natychmiast odda. Każdemu idealiście może się zapomnieć o wszystkim, gdy spojrzy mu w oczy perspektywa pięciu lat pobierania nawet około stu tysięcy złotych (uposażenie podstawowe, ryczałt za zwrot kosztów, diety dzienne i zwrot kosztów podróży), a także wysoka i nieodwołalna emerytura po pełnieniu służby w charakterze europosła. „Wiosna” Biedronia jest dziś jedyną polską partią polityczną z zarządem w całości na emigracji. Przy odrobinie szczęścia może mieć Robert Biedroń gładki i „nieumoczony” powrót do lokalnej polityki po upływie kadencji. To sprawiłoby, że brukselskie profity byłyby dla niego bez kosztowe. Myślę, że każdy by się skusił a my powinniśmy potrafić to zrozumieć.
Nie miejmy też żalu do Adriana Zandberga. Wszak zachował się tak honorowo, jak powinien każdy lewicowo myślący polityk. Dał szansę i obserwował przez około rok. Zorientował się czym pachnie koalicja, spokojnie zebrał co się dało i oddalił na przynajmniej „czyste” lewicowo pola.
Sytuacja Polski 2050 jest zgoła inna. To ugrupowanie jednego człowieka, acz bardzo wielowymiarowego. Szymon Hołownia to przecież nie tylko polityk. To także bardzo popularny prezenter stacji TVN, prowadzący swego czasu m.in. Mam Talent, opisywany wówczas przez Pudelka, śledzony przez paparazzi… Jednocześnie to bardzo poczytny publicysta katolicki, który wydał ponad dwadzieścia książek o tematyce religijnej. Już zarysowuje się jakaś sprzeczność, prawda? Na tysiącach odczytów, prelekcji i spotkań autorskich przekonywał on do nauk Kościoła, dwukrotnie przebywał w nowicjacie zakonu dominikanów, dyrektorował w stacji religia.tv. Te epizody z jego życia mieszały się i krzyżowały z takimi, jak posada redaktora działu kultura w Gazecie Wyborczej, działu społecznego w Newsweeku, posada w Machinie, czy czysto ekonomiczny plus-minus w Rzeczpospolitej. Szymon Hołownia oficjalnie był Ambasadorem Celów Zrównoważonego Rozwoju ONZ. To dobrze kojarzące się pojęcie, wpisane wszak nawet do naszej konstytucji, jest bardzo mylące. Mało kto wie, że w tym pudełku jest multum kontrowersyjnych programów, jak choćby cały Zielony Ład, czy wzmacnianie tzw zdrowia reprodukcyjnego, co oczywiście oznacza promocję aborcji i antykoncepcji. Niespójne z postawą publicysty katolickiego? Cóż, jak widać Szymon Hołownia daje radę.
Ktoś by powiedział, że ten rozstrzał to wada, to bycie chorągiewką, to dostosowywanie własnych poglądów do wymogów sytuacji, czyli sprzedajność? Ja tak nie uważam i zachęcam Państwa do obrania mojego punktu widzenia.
Szymon Hołownia nie ma idei, nie ma poglądów, czy filozofii. Ma za to cele. Ostatnio ma zdaje się jeden, jedyny cel, jakim jest realizacja marzenia o prezydenturze. Polska 2050 zaś to ugrupowanie grające wyłącznie na lidera. Tam nie ma ani różnych osobowości, ani zespołu. Wszystko na jedną kartę: wypromować Szymona Hołownię na Prezydenta. Stąd też nazwa i maska o nazwie „Trzecia Droga”, czyli ani PiS, ani PO. Trzecia Droga: droga Szymona Hołowni i wszystkich tych, którzy też czują się elitą, i są powyżej tej infantylnej wojenki pomiędzy PO a PiS-em.
Niestety Szymon Hołownia przecenił własne siły. Nie zrozumiał, że gra w najwyższej lidze. Tym razem występuje na jednym ringu pomiędzy politycznymi wyjadaczami, którzy ukręcali już nie raz głowy swoim konkurentom i to w taki sposób, że białe rękawiczki były po tych mordach jeszcze bielsze, niż przed nimi. Bardzo medialny i plastyczny Szymon Hołownia do pięt nie dorasta ani Kaczyńskiemu, ani Tuskowi. Już od głosowania na członków Prezydium Sejmu zaczęły się kłopoty, których nowo wybrany Marszałek nie umiał w porę wychwycić. Wybór lub nie wybór Elżbiety Witek na Wicemarszałka Sejmu był testem na autentyczność nazwy „Trzecia Droga”, czyli na konsekwencję Szymona Hołowni w dojściu do upragnionego celu, czyli prezydentury. Wtedy już Donald Tusk ukręcił mu głowę, o czym sam Szymon Hołownia, zbyt zajęty mediami społecznościowymi, nawet się nie zorientował. Został wmanewrowany w wojenkę, w której nie zyskiwał nic, a tracił to, co najważniejsze, czyli autorytet osoby spoza sporu.
Donald Tusk zachował się w pierwszych kilku miesiącach bezlitośnie wobec Szymona Hołowni. Niczym szef mafii, jak to z chirurgiczną brutalnością zauważył Rafał Ziemkiewicz, Donald Tusk wpuścił Szymona Hołownię w zachowania kryminalne, a Marszałek Hołownia wypełnił wszystko, jak chłystek chcący być przyjęty do gangu. Kiedy szef gangu nakazuje mu najpierw dokonać jakiejś obciążającej zbrodni, by mieć na niego haka, dopiero wtedy dopuszcza go do bliższego kręgu mafii. Tak oto, druga osoba w państwie Marszałek Szymon Hołownia brał udział w takich wydarzeniach jak decyzje o wygaszeniu mandatów poselskich, immunitetów, milczał przy wielu wydarzeniach łamiących prawo.
Znalazłszy się w takiej sytuacji Szymon Hołownia zupełnie nie ma ruchu. Nie ma wpływu zupełnie na nic. KO odbiera i będzie odbierać Polsce 2050 wszelkie jej hasła możliwe do wykonania i nie będzie zgadzać się na wszystkie pozostałe. Ugrupowanie rozmywa się w sondażach i nie ma tu lepszej rady, jak czekać na błędy Donalda Tuska i jakiekolwiek odbicie w poparciu społecznym. O tych wyborach prezydenckich Szymon Hołownia może zapewne zapomnieć. Powtórzenie spektakularnego wyniku sprzed czterech lat byłoby niewiarygodnym sukcesem. Niestety jest on jedynym kandydatem w nadchodzących wyborach, który będzie zmuszony kandydować. Zmuszony własnymi deklaracjami, naiwnym pokazaniem kart wszystkim przeciwnikom, zwłaszcza Donaldowi Tuskowi. Jeśli jeszcze przed wyborami Marszałek Hołownia wykaże się jakimkolwiek większym nieposłuszeństwem, Premier zdmuchnie go ze sceny politycznej, jak zapałkę. Nie ma co się dziwić, że Hołownia siedzi cicho. Zresztą, jak się rzekło, ideowość i cele programowe mało go interesują. Robiąc to, co robi, może się przynajmniej łudzić, że powoli realizuje swój największy cel. Być może w następnej kadencji prezydenckiej? Naprawdę nie ma on na dziś lepszego ruchu.
Podobnie bezsilny w koalicji rządzącej jest Władysław Kosiniak-Kamysz. Przypomnijmy sobie postać Wincentego Witosa, który wiele razy odmawiał stanowisk, gdy widział, że odbyłoby się to ze szkodą dla Ruchu Ludowego, bądź dla Rzeczpospolitej. Tamten Mąż Stanu a dzisiejszy lider to zupełnie inne postaci. Kosiniak-Kamysz objął pełne splendoru ministerstwo, które będzie łatwe pod warunkiem, że wokół Polski będzie spokojnie. Chyba tylko o spokój modli się Minister Władysław. Ma pełno rządnego wiceministra nad sobą, kilka już razy Donald Tusk publicznie zademonstrował nad nim zwierzchnictwo. Cóż, ruch ludowy sam wybrał taki format człowieka, a Władysław Kosiniak-Kamysz radzi sobie dokładnie tak, jak można się było spodziewać. Nie możemy mieć do niego żalu o stan Państwa, bo on naprawdę o niczym, literalnie o niczym nie decyduje. Tylko ruchu ludowego żal…
Co innego Donald Tusk. Czy możemy mieć do niego jakieś żale? Wydaje się, że tak. Stan Państwa powinien być osobistą odpowiedzialnością Premiera. Pamiętajmy też, że polepszenie naszego życia obiecywał on wprost w kampanii wyborczej. Sto konkretów na sto dni to nie była żadna figura retoryczna, ale konkretne obietnice. Donald Tusk je sprecyzował i tak bardzo sztywno umieścił w kalendarzu (100 dni) dlatego, że od prawie dekady polskie społeczeństwo przyzwyczaiło się do stanu, w którym politycy realizują swoje obietnice. Ponieważ wcześniej zdarzało mu się prostych obietnic nie dotrzymywać (ja się do żadnej Brukseli nie wybieram), to teraz wyraził wszystko wprost i umiejscowił w niezbyt odległym czasie, żeby stworzyć wrażenie takiej samej prawdomówności przy składaniu obietnic, jaką mógł legitymować się PIS.
Ze stu konkretów Koalicji Obywatelskiej zrealizowano bodaj około 10%, ale nie można tak słabego wyniku tłumaczyć trudną współpracą z koalicjantami, oddaniem im części pola. Wszak ich obietnice tym bardziej nie zostały zrealizowane. Przypomnijmy sobie Szymona Hołownię, próbującego tłumaczeń, że z tym dobrowolnym ZUS-em dla przedsiębiorców to przecież zupełnie nie o to chodziło. Anna Maria Żukowska zmuszona do powtórzenia w RMF u Roberta Mazurka trzeci raz w ciągu sześciu minut, że przecież renta wdowia została wprowadzona to też scena ikoniczna.
Jak to się więc stało, że nic z tego nie wyszło?
Po pierwsze, to miało być zupełnie inaczej. Koalicja Obywatelska powinna była wygrać wybory. Po wielkich wiecach, wielkich emocjach, rekordowej frekwencji, powinny przyjść wyniki z PKW, po których zepchnięty przez wyborczy wynik do narożnika Prezydent Andrzej Duda musiałby powierzyć misję stworzenia rządu Donaldowi Tuskowi. Niestety tak się nie stało. De iure niestety to PiS wygrało wybory. Oczywiście de facto siły dotychczas opozycyjne, współpracując ze sobą, ewidentnie wyrwały Kaczyńskiemu to zwycięstwo. Nie można było głośno żądać od Prezydenta powierzenia Tuskowi misji stworzenia rządu, skoro przez ostatnie lata krzyczało się o nadrzędnej roli konstytucji. Prezydent zachował się zgodnie z obyczajem. Chociaż i tak się krzyczało i żądało, prawda? Tyle że wtedy jeszcze nie można było zrobić nic na siłę. Wtedy jeszcze Konstytucja naprawdę działała.
Trzeba było odczekać kilka żmudnych tygodni. Gdyby dano im szansę na wejście w oczyszczanie tego kraju z marszu, razem z euforią zwycięstwa, na pewno daliby radę zrobić to o niebo lepiej. A tak… cóż w oczekiwaniu na wszystkie kroki Dudy, na rozciąganie terminów do granic, ale nie przekraczając ich, przez Morawieckiego, pojawiły się niestety dyskusje, i co jeszcze ważniejsze, nieporozumienia. Mimo prób, by zachowywać na zewnątrz spokój, by nie dać się sprowokować, nieporozumienia były znakiem tamtych czasów.
Weszli w rządy bez euforii zwycięscy. Weszli w rządy już zmęczeni. Kąsani przez siebie nawzajem, a jeszcze bardziej kąsani przez własnych działaczy rozdzielających wszystkie frukta władzy jak tą skórę niedźwiedzią. Już na tamtym etapie było to niemożliwe do zapanowania. Pomijając już fakt, że próbowano zgrać ze sobą nienawidzące się od dekad środowiska. Struktury były często przyzwyczajone do walki ze sobą nawzajem. Kilkanaście różnych koterii, z różnymi wektorami celów, z odmiennymi perspektywami, niespójnymi formami działania i odległymi od siebie elektoratami. Przede wszystkim jednak z nadmiarem liderów, z których każdy uważał siebie za najważniejszego, bo przecież „bez niego koalicja nie byłaby możliwa”. Zatem wszyscy najważniejsi, każdy wszystko chciał dla siebie.
Nawet w samym trzonie, wśród kadr Koalicji Obywatelskiej, nie było zbyt wielu dobrych graczy. Środowisko było pogrążone od lat w stęchłym marazmie. Sondaże pokazywały przecież raczej trzecie zwycięstwo PIS-u, niż nagłe zwycięstwo opozycji. Nie było z kim planować przejęcia władzy. Tusk też niedawno wrócił. To łebski facet, ale musiał wziąć na siebie wszystko. Oczywiście wybrał słusznie, czyli cały poświęcony czas i energia na powrót do władzy. Ale przez to zaniedbał właśnie kadry. Dlatego właśnie musiał zaczynać z postaciami, które lata temu pogrążyły Platformę Obywatelską. Musiał Startować z Kierwińskim, Sienkiewiczem, Budką, Kidawą-Błońską…
Politykę realizuje się w ministerstwach. To znaczy politykę państwową; bo politykę partyjną realizuje się podczas wyborów. Tu mamy pierwsze nieporozumienie. Naczelnym zadaniem w pierwszym momencie po objęciu władzy było przedłużenie zwycięstwa. Tuż za rogiem czaiły się wybory europejskie. Naturalnym, logicznym i słusznym było przedstawienie jak najlepszych nazwisk na nowych ministrów, by pokazać wyborcom prawdziwą pierwszą ligę. Oczywiście po to, by mogli oni zrealizować cel ważniejszy, czyli wygranie w wyborach europejskich. Takie były wtedy priorytety i tak należy rozumieć politykę, tak jak rozumie ją Donald Tusk. Nie praca w ministerstwach, nie praca państwowa, tylko praca partyjna. I Donald Tusk miał rację. Wygrał te wybory. Nie możemy więc mieć do niego żalu, ze swojego punktu widzenia osiągnął przecież sukces.
Niestety zaowocowało to wieloma miesiącami na jałowym biegu państwowych spraw, bo po wielu miesiącach „rządzenia” właściwie nie wydarzyło się w poszczególnych resortach nic godnego uwagi. Zmarnowano czas od grudnia 2023 do czerwca 2024 w wielu kluczowych dziedzinach. Marcin Kierwiński (sprawy wewnętrzne i administracja), Krzysztof Hetman (rozwój i technologie w Polsce), Bartłomiej Sienkiewicz (kultura i dziedzictwo narodowe oraz pozaprawne zadania specjalne) oraz Borys Budka (sprawy aktywów państwowych), odeszli do Brukseli. Inni ważni gracze też wygrali. Nie ma więc o co mieć do nich żalu. Ze swojego punktu widzenia osiągnęli przecież sukces.
Ich następcy zaczęli się wdrażać od lipca, czyli w wakacyjnym sezonie ogórkowym, a zaraz potem nastąpiła powódź, która była przecież katastrofą kalibru tak potężnego, że mogłaby spuścić wraz ze swoją wodą nawet najsilniej umocowany rząd. Ten przecież stał na wątłych nogach tęczowej koalicji od prawa do lewa, której nie łączyło nic poza koniecznością zjednoczenia przeciw silniejszemu przeciwnikowi. Do tego podstawowe błędy, jak brak ostrzeżeń, wręcz uspokojenia wydawane nie przez jakichś anonimowych urzędników, ale przez samego Premiera! Przecież to się powinno skończyć wytykaniem błędów przez media, nagonką pytań we wszelkich wywiadach, na konferencjach, protestami ludzi na ulicach, reportażami o nieudolności rządu, o niespuszczonych zbiornikach powodziowych, o spóźnionych alertach, wreszcie śledztwami i zarzutami prokuratorskimi… Jeszcze raz: nawet twardo umocowany rząd mógłby być zdmuchnięty przez taką tragedię, z tak oczywistymi błędami, co dopiero słaby, świeży rząd złożony z koalicji wielu dalekich od siebie ugrupowań.
To, jak to załatwił Donald Tusk jest jego największym dotychczasowym zwycięstwem. Minęło ledwie kilka tygodni, pomoc dla powodzian praktycznie nie istnieje, dość powiedzieć, że zarządza nią… ściągnięty na szybko z PE Kierwiński. Brzmi jak kabaret, ale niestety to prawda. Wystarczyło małżeństwo Myrchów, raport o Maciarewiczu i kilka tępych wrzutek o nieruchomościach polityków i nikt już nie rozmawia o powodzi. Czapki z głów! Czy widząc, jak sprawnie Donald Tusk zarządza emocjami społecznymi możemy mieć jeszcze wątpliwości, że zarządza nami prawdziwy wirtuoz polityki? Przyjmując jako założenie, że na sprawach państwowych mu nie zależy, a politykę rozumie jako grę o władzę (co przyznawał w wywiadach w przeszłości), to należy nazwać go politykiem zwycięskim. Nie można mieć do niego o nic żalu.
Do kogo zatem możemy mieć żal o to, że Polska traci na atrakcyjności, rozkręca się spirala zadłużenia (i to u obcych, nie we własnych bankach) a nam, obywatelom, przez szalejącą inflację żyje się coraz gorzej? Do kogo możemy mieć pretensje o to, że znakiem innowacyjności niemal całego roku rządzenia pozostanie kładka rowerowa przez Wisłę i propozycja organizacji olimpiady w 2044 roku?
Uważam, że pretensje możemy kierować do PiS-u, a personalnie do Jarosława Kaczyńskiego. Dopuścił on do sytuacji, w której PiS nie był w stanie znaleźć jakiegokolwiek koalicjanta, w dość tęczowym parlamencie, pomimo wygranych trzeci raz z rzędu państwowych wyborów parlamentarnych (niebywałe w Europie).
Nie chciałbym być tu zrozumiany jak ktoś, kto tępo popiera wszystko to, co działo się w Polsce przez ostatnich osiem lat. Mam wiele zastrzeżeń, jednakże nie o tym jest niniejszy felieton. Dość jednak powiedzieć, że to jak PiS zarządzał różnymi procesami dawało nadzieję na to, że może za jakiś czas rządy przejmą inne środowiska, z lepszymi pomysłami, a moje dzieci będzie czekała lepsza przyszłość. Widząc jak administruje krajem obecna koalicja, przewidując że jeszcze kilka lat będzie to kontynuowała, nie mam już żadnych nadziei.
Obserwując to, co obecnie robi PiS też nie mam żadnych nadziei na przyszłość. Oni wszyscy (194 posłów i 34 senatorów) powinni biura poselskie zainstalować na stałe na terenach powodziowych. Wymuszać działania rządu i dyktować to, że wciąż się o tym mówi. Powinni stawiać media w szachu, pokazując prostym językiem co obecnie dzieje się z władzą sądowniczą. Powinni mieć na ustach wciąż CPK, Izerę, Odrę, Port i Atom. Powinni w internecie, który wciąż trzyma się prawdy, przekraczać bańki informacyjne i dla naszego wspólnego dobra dawać proste dowody na szwindle zielonego ładu i polityki migracyjnej Europy. PiS nie robi nic z powyższych postulatów.
Tak. Największe pretensje o stan Polski powinniśmy mieć do PiS-u. Kropka.
Inne tematy w dziale Polityka