Dolina Trzech Stawów, ul. Mariacka, Plac Miarki... ciekawe czy ktoś zgadnie które tam jest opisane centrum handlowe (już nie istniejące, tekst napisany w 2018)
Po pracy poszedł z nią na spacer do parku, tylko jej nie było.
Myślał o niej dość często, prawie zawsze. Na tym spacerze też dużo o niej myślał. Taka mała, niepozorna. Takie nic, ot dziewczyna. Nie mógł się otrząsnąć z niej, już od miesięcy. Takie to to małe, nic tylko objąć i przytulić i zaciągnąć gdzieś z sobą i zostać już na zawsze tak. Ułożył w głowie wiersz:
Ciężkie jest życie.
Ciężko żyć samotnie.
Widzę, że tak żyjesz.
Wiem coś o tym,
też tak żyję.
Tak samo.
Tuż obok ciebie.
Kaprawy, ale szczery. Nie powie jej tego wiersza. Zapomni, zanim spisze. Wiedział to, przerabiał wiele razy. Wiedział też, że nic nie będzie utracone. Myśli wykrzyczane wierszem nie znikają. Rozbrzmiewają echem i kalkują się wielokrotnie w innych formach. Rozpływają się po świadomości jako samoistne byty. Tak też będzie z tym spacerem.
Dzisiaj gnał od rana. Dobrze mu się gnało. Wiedział, że miał się z nią spotkać. Przyjazd do niej każdego dnia był najważniejszy. Tak planował wszystkie dostawy, żeby móc najwięcej czasu spędzić właśnie w tej szkole. Wiedział, że o tej to a o tej godzinie mają dać obiad klasom trzecim, wiedział, że catering zastanie ją w wyczekiwaniu właśnie na niego. Czasem nawet celowo się spóźniał. Jeśli ona uświadomi sobie, że go nie ma, może pomyśli że byłoby fajniej gdyby już był. To był może jedyny sposób, żeby pomyślała o nim, zanim się zobaczą. Głupie to i żałosne, pomyślał raz czy dwa. Ona kiedyś zrozumie, że spóźniał się specjalnie dla niej.
Rozkładał pojemniczki z przegródkami. Ziemniaczki, marchewka z groszkiem. Ucieszyła się, że wreszcie przyjechał i że rozkłada. Kotlecik drobiowy zarumieniony panierką. Chyba trochę zła, może gorszy dzień, może przesadził ze spóźnieniem. Dzieci otwierają najpierw zupę. Tą część robią razem. Jak najszybciej. Ona i on, otwierają krupniczki, żeby im się dzieci nie zalały. Stanowią świetny zespół. Wszystkie dekielki zerwane, kolorowe łyżki pompują letnią kaszę. Razem panują nad wszystkim. Podszedł do niej i odważnie patrząc w oczy powiedział… właściwie nic nie powiedział. Podszedł i uśmiechnął się, po czym kątem oka zauważył, że któreś dziecko upuściło łyżkę. Poszedł tam i podał nowy komplet sztućców. Uśmiechał się do pani z daleka. Jest na posterunku.
Zdecydowanie brakowało mu zdecydowania. Był rozdarty w ważnych sprawach, tak samo jak nie potrafił podejmować decyzji w błahostkach życia codziennego. Kiedy widział autostradę, wielkie miasto i samolot kołujący nad lotniskiem, słyszał w radiu o kolejnych stacjach marsjańskich, był dumny ze swojego człowieczeństwa. Czuł, że jest przedstawicielem gatunku potrafiącego zawładnąć przyrodą, kształtującego swoje życie według własnych zasad. Jego gatunek zaszedł w myśli, inżynierii i sztuce tak daleko, że nikomu nawet nie śni się porównywanie go do innych gatunków. Chwilę później, stojąc w korku na przedmieściach miał wyrzuty, że jest częścią społeczności zabijającej własną planetę, krzywdząc niezliczone rzesze żywych istot dla własnego widzimisię. Autodestrukcja była jakby wpisana w konstytucję człowieka. Obydwa skojarzenia dzieliło w tym przypadku przejechanych kilka kilometrów, kilka chwil, przeskok z jednej skrajności w drugą, prawie że natychmiastowy. Podobnie w zwykłych sprawach życiowych, wciąż nie wiedział jak się zdecydować. Już miał się odezwać, a przychodziło mu do głowy: A co jeżeli… i znowu się rozmywał.
Zwykle spędzał tam mikro wieczność ograniczoną ramami minut, w przedziale między tą a tą wskazówką. Spędzał ten czas czerpiąc z ruchów schodzących się na przemian łopatek. Z wykręceń i przekręceń szyi. Lubiła odkrywać barki, obojczyki. Taka była cała ładnie poukładana, zawarta w tych ubraniach była cała tak, że można było ją objąć wzrokiem, chciałoby się podejść i przytulić. Chciałoby się.
Wychodził właśnie z parku. Dolina Stawów przestawała już muskać jego twarz i ręce przyjemnymi biczykami wczesnojesiennego chłodu. Wchodząc z zieleni wprost na ulice miasta, doświadczało się niemal uderzenia fali gorąca. Nie dałoby się zapewne zmierzyć tego żadnym termometrem, było to tylko wrażenie, spowodowane ruchem ulicznym, reklamami, światłami i neonami, hałasem i zgiełkiem. Zmienił się i jego nastrój, zderzył się z innymi myślami. Wraz z wyjściem z gruntowych ścieżek na równe chodniki, także jego jaźń naprostowała tory.
Inne dziewczyny, z różnych przyczyn, były dla niego… nie dla niego. Po prostu. Najczęściej tłumaczył to sobie właśnie tym, że są nie do ogarnięcia wzrokiem. Nie chciałoby się ich tulić do siebie, bo były za duże, albo za twarde. Choć upraszczał, to przecież wiedział, że chodzi o ogarnięcie umysłem, sercem, a objęcie wzrokiem było jakimś swojskim skrótem myślowym. Chociaż może nie… często było to jak najbardziej fizyczne uczucie.
Wszedł do jednego z pierwszych miejsc, gdzie mógł wejść. Zapragnął po parku totalnej zmiany: scenerii, myśli, wszystkiego. Centrum handlowe. Środek tygodnia, godziny popołudniowe, szeroko, jasno i sterylnie. Wystawy, reklamy, kolory, wszędzie przepych i premium. Niezbyt szybko się przesuwał tą alejką. Sunął. Było w tym coś, chyba nie bardzo świadome, czy też uświadomione ale jednocześnie po części oswojone i zrozumiane. Imperatyw obserwatora. Jego oczy rozbiegały się bez przerwy, by zawiesić wzrok na którymś z dostępnych dookoła kształtów.
Klientki go z reguły mniej interesowały. Ich opięte płótnem uda i pośladki, stukające wściekle i władczo obcasy, pukle włosów planowo niedbale moszczące się na ramionach w ciągłym ruchu, były nadto z wyższej sfery. Nawet jeśli czuł, że to nieprawda. Nawet jeśli wiedział, że to poza. Przeszkadzało mu, że się gdzieś spieszą, wieczorem, z markowymi torebkami, zagadane z równie pięknymi koleżankami. Czemu ten ich pośpiech wydawał się zawsze udawany? Ktoś spieszący się do pracy, czy odebrać dziecko z przedszkola, wygląda inaczej. One raczej się spieszyły do wyglądania na jeszcze bardziej zajęte i zabiegane. Nie zapominały o tym, by wyglądać przy tym pięknie i bogato. Może nie lubił na nie patrzeć głównie dlatego, że bał się, że naprawdę są piękne i bogate, a za ich bogactwem stoi zawsze niesłychanie bogaty facet w sportowym samochodzie. Facet ma sześciopak, cięty humor, firmę i kontakty. Przemykał więc mimochodem wypatrując spod falban spódnic krągłości opiętych drogimi rajstopami. Patrzył prawie że przypadkiem, jakby tylko z obowiązku.
Dużo przyjemniejsze były okazy w sklepach za szybami. Były podobnie nieautentyczne ale przystępniejsze, możliwe do zrozumienia. Mógł łatwo oswoić i nazwać obraz, którego doświadczał. Były bardziej statyczne. Archetypem byłaby blondynka w czarnych opiętych spodniach trzy czwarte, z koszulką „omyłkowo” z lewej strony zawiniętą w pasek, z prawej opadającą prawie do uda. Zawsze wiesza coś na wieszaku, składa jakiś ciuch na półce, ewentualnie przekłada palcami wieszak po wieszaku z lewej do prawej, nigdy odwrotnie, jakby je liczyła. W rzeczywistości chyba rozwiesza równomiernie na szerokości stojaka, może upewnia się, że rozmiary wiszą. Zawsze piersi dumnie wyciągnięte, stanik prawie zawsze z push-upem. Kiedy on sunął ku wyjściu, na każdą z ekspedientek mógł napatrzeć się najdłużej kilka sekund, ale często wystarczało to do odegrania w jego chwili takiego wrażenia, że zawracał, przypomniawszy sobie nagle o czymś ważnym, tylko po to, żeby jeszcze raz przejść, może nawet wolniej, z pogłębioną refleksją. Wyglądały jak reklamy samych siebie. Idealne, słodkie, tajemnicze. Bywało, że stawały się ideałem proporcji przekazu dla zaciekawionego mężczyzny. Ponad połowa uwagi przykuta przez wypięte pośladki i biust. Świat przestawał istnieć. Tylko ona i jego zainteresowanie nią. Ależ piękna… Co ona tu robi? Uwaga kieruje się na nią samą, nie na jej ciało. Mężczyzna zauważa palce zgrabnie przestawiające wieszaki sukienek. Dlaczego z taką gracją marnuje się tu przez cały dzień? Żałość, chciałoby się pomóc dziewuszce, być jej bohaterem i wybawcą. Przenosi wzrok na oczy, reszta ginie.
Oczy przez ułamek sekundy niemal zawsze są piękne, zastanawiające. Wtedy właśnie czas się kończy. Mija szklana witryna, zaczyna się następna ze swoimi krągłościami gdzieś przy stojaku, też z proporcjami ciała, też dłonie, też oczy. Czy szefowie firm mają te dziewczyny jako swoje zaplanowane działanie? Chyba muszą mieć. Przecież widzą i przecież chyba chociaż część z nich sama jest takimi samymi facetami. To musi mieć przecież wpływ na zysk. Ta myśl się kończyła i zaczynała następna witryna. Sunął.
Te wszystkie eksponaty sprawiały mu przyjemność, ale były nie dla niego. Z każdym krokiem czuł bardziej, że mnogość ich i w sumie opadające z każdą witryną emocje, dawały mu do zrozumienia, że nie dla niego. Wszystkie one nie dla niego. Wszystko to nie dla niego. Mała nauczycielka z trzeciej klasy; fajna, nie za duża Kasia. Oddałby wszystko, byle móc ją objąć, wtulić w siebie, wtulić się na zawsze w nią.
Dzieci zupy zjadły, rozgrzebały drugie dania, ponudziły się, rozbiegły. Miały jeszcze trochę z przerwy. Miały więcej spraw. Między sobą. On miał plan, że podejdzie i zapyta o czas po szkole, czy by nie było tak, że być może ona też, może chciałaby, tak, by spróbować, zrobić coś innego, gdzieś może pójść, pospacerować, może żeby wypić, może kawę, może sok. Jeszcze nie przemyślał. Może, gdyby dała jakiś znak, że dobre kino, to by ją zaprosił. On też lubił kino. Gdyby tylko dała znak. Taki był już plan, od dawna aktualny. Musiałoby się stać coś, to coś, żeby dać znak do działania. Na razie był dobry plan.
Tym jednak razem dzień przebiegał zgodnie z planem. Miał już zabierać wszystko i wyjeżdżać z wózkiem pełnym upaćkanych tac, kiedy ona zapytała go:
– Nie chciałbyś po pracy pójść na spacer?
Zrobiło mu się tak niemęsko, słabo tak, jakby był nieprzygotowanym uczniem. Jakby ogłosiła właśnie, że zaczynają gimnastykę, a on zrozumiał, że nie ma spodenek. Nie nadaje się. Musi przeczekać.
– Dziś mam już plany. Może jutro?
– Mogę jutro – odpowiedziała z promiennym uśmiechem, jakby jej ten kamień z serca spadł. Ucieszyła się. On sam nie wierzył w nic. Musiał zebrać wszystkie tace. Zapakować wózek, przemyśleć. Wciąż nie wierzył. Wciąż brał pod uwagę, że to jakiś głupi żart.
Zdążył się odwrócić przy wypychaniu wózka, spojrzał na nią. Była zajęta płaczącą dziewczynką. Powiedziałby: „Bardzo się cieszę na jutrzejszy spacer”, ale postał tak i nie powiedział nic. Ona nie spojrzała, ale jakoś wiedział, że czuła jego wzrok. Nie popatrzyła, on odczekał głupią chwilę, odwrócił się i wypchnął wózek przez otwarte drzwi.
Szedł sobie tym spacerem, udając że nie stało się nic. Do jutra jakoś się ułoży. Bał się upić szczęściem, jeszcze nie dopuszczał tej wygranej w lotto, tej abstrakcji. Spędzał te godziny bardzo szybko, chociaż trwały długo. Dochodził do Mariackiej, jednego z bardziej urokliwych deptaków w mieście, z porozsiewanymi barami i klubami. Parasole ogródków piwnych rozświetlały twarze młodziutkich, podpitych dziewczyn, z wyraźnie podkreślonymi oczami i wargami. Ciężko było dojrzeć spuszczone w dół kąciki. Wszystkie śmiały się, lub uśmiechały, ale żadna do niego. Był powietrzem. Zwykle to miejsce i to wrażenie ściągało go w dół, ale nie dziś. Powolutku przebijało się przez niego szczęście. One wszystkie tu, to nic. Jutro spotka się ze swoją wróżką, z Kasią.
Nie był pewien, czy potraktowała go poważnie, czy zażartowała sobie z niego. Wyobrażał sobie nawet, że jutro w szkole dopytuje ją o spacer, a jej oczy zdziwione szukają kontekstu, sensu dowcipu, wreszcie jej zaskoczony głos odżegnuje się od sprawy, a on uświadamia sobie, że to jego mózg wszystko to sam sobie zmyślił. Właściwie, to naprawdę była jedna z opcji. Przechodził te myśli pod ciemnym wiaduktem. Przejeżdżający pociąg wziął, zagłuszył wszystko. Dalej szedł bezmyślnie. W końcu usiadł przy fontannie i zaczął podsumowania wszystkiego, co było pewne. Musiał zaufać sobie, że zdarzyło się to wszystko tak, jak to pamiętał. Dopuszczając inne wersje byłoby za trudno o jakąkolwiek decyzję, zatem wmówił sobie to zaufanie do samego siebie. Trochę na siłę.
Wysoka blondynka z piękną figurą wysypała zaaferowanym gołębiom czerstwy chleb, jakieś jeszcze ziarna. Jeansy opinały jej łydki, uda i pośladki, nie pozostawiając ani grama wyobraźni. Wszystko uwypuklały; sama natura. Pomyślał, że nie mogłoby być żadnej dyskusji ani rozbieżności zdań pomiędzy przypadkową dwójką rozsądnych mężczyzn. Nogi i pośladki idealne. Ani grama tłuszczu, złogów, czy lenistwa. Spodnie wypełnione sportem, zdrowiem i kobiecością; idealne. Właśnie tak. Idealne, ale nie jego Kasi. Ona była niższa, więc jej równie idealne proporcje sprawiały, że uda, łydki, pośladki, wszystko było lepsze, fajniejsze, nie było przesadzone. Było wprost dla jego ręki. Bardziej idealne, chociaż niby to nie można tak powiedzieć. A jednak można…
Spróbował zmienić perspektywę i pomyślał, jakby on był nią. Jest Kasią ze szkoły. Co by mu mógł przynieść taki żart? Chyba nic…
Przymknął oczy, siedząc na ławce przy fontannie. Spróbował sobie wyobrazić, jaką byłby kobietą, gdyby spojrzał teraz na siebie, jako facet. Zobrazował sam siebie, ze wszystkimi własnymi przywarami. To nie był ładny widok. Grubawa, źle ubrana lafirynda, bez sensu siedziała na ławce w parku. Samotna.
Po co ona to zrobiła? Czy mógłby być jakikolwiek cel poza chęcią poznania go bliżej? Wymamrotał sobie wreszcie, że to z pewnością nie był żart. Nie pasował ani do sytuacji, ani do ich wzajemnego stosunku, ani do niej jako osoby. Wówczas zaczął niekończące się przemyślenia co do tego, czy ich spacer miał być zwykły, przyjacielski, czy w jej założeniu mógł być damsko-męski.
Straszliwie był do tej afery nieprzygotowany. Zaskoczyła go. Jego największe marzenie spełniało się w okamgnieniu. Za szybko. Musiał właśnie teraz umieć się zachować, a nie wiedział co się na to składa. Jak miał się pokazać? Była jego Świętym Gralem, Noblem, alchemicznym złotem. A on dla niej? Kim mógł być?
Po powrocie do domu był pewien, że nie zaśnie, aż przyjdzie poranek i dojdzie do wniosku, że byłoby rozsądniej już wstawać. Właśnie wtedy zmorzy go sen, już niepotrzebny, już właściwie męczący bardziej, niż bezsenna noc. Czuł też, że tego właśnie potrzebował, tej bezsenności. Przemyśleć to przed jutrem wzdłuż i wszerz, po wiele razy.
Zawiódł się na sobie. Zasnął bardzo szybko.
Od rana gnał, aż do jej szkoły. Nie wymyślił nic. Wiedział tylko dwie rzeczy i podskórnie był ich pewien. Po pierwsze zachowywać się normalnie, naturalnie i spokojnie. Po drugie wyjść z inicjatywą potwierdzenia ich spotkania; i za wszelką cenę potwierdzić ten spacer.
Dzieci grzecznie wciągały zupę, była owocowa. Drugie danie też było dla nich świętem, knedle z truskawkami ze słodką śmietanką. Dziecięcy entuzjazm przy jedzeniu to długie chwile spokoju, akurat do porozmawiania. On był przygotowany ledwie do potwierdzenia spotkania na odchodnym. Teraz widząc jej wzrok, miał pewność. Ona czeka. Jego ruch.
– O której dzisiaj kończysz?
Odpowiedziała mu bezgłośnie. Całą sobą mu odpowiedziała. Oczy uśmiechnęły się jakby kamień z serca, że zapytał, jakby fajnie, że w ogóle pyta, oprócz tego błysk oka, odpowiadający: „jeszcze nie odpowiem” i pomimo szczerego, głębokiego spojrzenia, pełnego sympatii i nadziei, jednak szorowanie wzrokiem gdzieś po suficie, jakby jakieś zaproszenie, do jakiejś nieprostej gry. Czas mijał.
– Będę o siedemnastej – nie wytrzymał.
– Okey – wygrała.
Obejrzał jej triumfujący uśmiech. Powalał go, sponiewierał. Była świetna.
Tak mu się rozjechał cały dzień, że gnał niemal do siedemnastej. Jak we śnie, jak w amoku, jakby siłą rozpędu ku katastrofie. Zjawił się pod szkołą, wyszła ku niemu i zafalował cały świat. Samochodem dojechali na parking za autostradą. W milczeniu. W drodze myślał o niej sprzed chwili, jak podchodziła. Parkując wspominał, jak razem jechali. Kiedy doszli nad pierwszy staw, wciąż rozmyślał o ich wyjściu z samochodu. Pomógł jej przy tym. Obudziła w nim męstwo, rycerskość. Uwielbiał ją. Wciąż milczeli, oboje zmęczeni po pracy. Bardzo chciał ją dotknąć, chociaż dłoń, ale czekał. Dotychczas padło tylko kilka słów: „Do parku?”, „Pięknie”, „Nigdy tu nie byłam”, „Lubię ścieżkę wokół tego stawu”, „Usiądźmy na tej ławce”…
– Fajnie tu.
– To moje miejsce, zwykle o zmroku.
– Kiedy będzie?
– Za godzinę.
– To co robisz zwykle teraz?
– Jem.
– Ja też.
Śmiech. Niewymuszony, niehamowany, prawdziwy.
W restauracji rozmawiali jakby wyrównując poprzednie chwile milczenia. Dobrze im było tak wtedy, jak i teraz. Swobodnie się milczało, równie dobrze się mówiło. Zanim przyniesiono zamówione dania, nie mógł się napatrzeć na składające się w różnych blaskach światła, malinowe usta. Formowały się z kreseczek, z barwnych, przaśnych niteczek, ułożonych w falach. Wciąż na nowo, w różnych pozach. Wypowiadała słowa manewrując tymi lśniącymi wilgociami we wszystkich kierunkach. Język szalał w środku, tak jak jego wyobraźnia o całym tym szaleństwie. O dziwo większość słów wypowiadał on, co czynił z największą przyjemnością, z jakimś nieznanym wcześniej oddaniem. Mówił jej, a ona słuchała. Kształt i wielkość zniewalających oczu zmieniała się w odpowiedziach na jego słowa. To dziwiła się, to chwaliła, to ganiła, bardziej wzrokiem, czasami komentarzem.
Przyniesiono kolację, choć oboje dawno o niej zapomnieli. Ona miała naleśnika z sosem wiśniowym, bitą śmietaną i gorzką czekoladą, on zamówił pikantne risotto z grzybami leśnymi, bardzo drogie danie. Zaraz sobie chyba przypomnieli o głodzie, bo zabrali się każdy do swojego posiłku. Jemu w pierwszych kilku kęsach przełknął się zagoniony klimat całego tego dnia. Jakby właśnie zaczynał odpoczynek. Zajmował się jedzeniem i nią, siedzącą naprzeciwko. Obserwował grację ruchów palców i sztućców, zaaferowanie oczu przy przypływach słodyczy. Nasłuchiwał dochodzące cichutkie westchnienia, mruknięcia. Smakowało jej najbardziej na świecie, jak dotychczas widział.
Przeleciała mu przez myśl jak błyskawicą nagle iskra, że jest nią tak zafascynowany, że patrząc pewnie nic nie widzi. Oglądał swój ideał zlizujący z ostrza noża czekoladę, patrzył chyba jakby w lustro, w siebie. Myśląc to uczuł, że przechyla się nieco i w tym przechyleniu siedzi, je risotto i jednocześnie spada w dół. Odpowiadał na pytania i spadał w głąb uśmiechu i radości przebywania razem z nią. Nie znał tej przepaści, ale chciał wciąż spadać, dalej lecieć w dół. Przechylał się patrząc w roześmiane łezki oczu, które wreszcie patrzyły w jego duszę. Tego chciał i o tym marzył. Całym sobą. Tonem głosu. Wzrokiem. Przechylaniem się i spadkiem w dół przepaści. Otwartymi ramionami. Całym sobą chciał pokazać jej, jak bardzo właśnie o tym bardzo marzył.
Nową błyskawicą uświadomił sobie, że ona o tym wszystkim wie. Nie przeszkadzało mu to, jak widział jej triumf. Dumny był z niej. Kokietowała tak, że sam nie widział jak jest kokietowany, a w momentach w których zauważał, było to przez nią wystawione na pokaz, by przyklasnął. Klaskał przepełniony szczęściem.
Właśnie rodził się nowy on. Stworzony dla niej. To było samobójstwo jego poprzedniego. Chciał tak. Widział jej wszystkie zabiegi. Idealnie skrojone, skuteczne i nienachalne; z klasą. Od miesięcy chodził tylko z nią w głowie. Porównywał inne dziewczyny tylko do niej, wszystkie odpadały i szarzały. Rozpatrywał sytuacje tylko tak, czy by jej się spodobały. Zmieniał się dla niej już od dawna, choć bez jej udziału. Razem z nią słuchał muzyki, oglądał niebo i jadł kanapki. Razem z nią, tyle że sam. Od teraz pierwszy raz oby na zawsze razem. Jakby wreszcie wrócił, jakby przekroczył próg domu.
Inne tematy w dziale Kultura