Wstęp
Co tu gadać? Wiedziała, że na jesień kury zabić trzeba. Biegało tego za dużo, kłopot tylko będzie. Wiedziała.
– Kurę chcesz? Na rosół…
Zaczęła dość pewnie, ale dokończyła jakby sama zaskoczona własnym pytaniem. Nawet Sławek, jej mąż, spojrzał nic nie rozumiejąc.
– Kurę chcesz? – powtórnie zadała przyjacielowi to samo pytanie, tym razem pewniejszym głosem.
Michał potwierdził. Żona się ucieszy. Nie ze sklepu, prawdziwą, biegającą po podwórku.
– Ale chyba żywej mi nie dasz? Ja sam nie umiem, nie mam jak…
– Nie przejmuj się. Sławek zabije. Ja oskubie, wypatroszę ci do czysta. Ja też bym nie zabiła. Sławek umie. Choć, przygotujemy wrzątku. Ja ci ją oprawię, tego też sam dobrze nie zrobisz. Trzeba szybko.
Wszystko to brzmiało bardziej, jak dyktowanie umowy do spisania ze Sławkiem: „Jeżeli ty zabijesz, to ja się będę babrać w jeszcze ciepłych flakach, nawet lanie wrzątkiem i wyrywanie piór biorę na siebie, tylko zabij”. Wiedziała, że musiał się zgodzić. Załatwiła, że ta śmierć nie pójdzie na marne. Michał miał śliczną córeczkę. Świeży rosół, z ich dopieszczonej kury, to dla dziecka czyste zdrowie. Skoro trzeba było zabić, to znalazła najlepszy koniec i to, jak powinno to wyglądać.
– Idę po wrzątek. Złap mu dwie – zaskoczyła go na koniec.
1.
Jak to dwie? Które wybrać? Czemu walnęła mu, że właśnie dwie? Jedną, pierwszą, miał już upatrzoną, to ta kulejąca. Ale dwie? Zaskoczyła go tym, że to właśnie on miał zabić, choć podskórnie podejrzewał i był przygotowany. Milcząco się zgodził, zwłaszcza że wzięła na siebie nie łatwiejszą część. Ale fakt dokonania wyboru? I to dwóch? Z drugiej strony, dzięki wolcie żony mogli pozbyć się za jednym zamachem dwóch. Byłyby to śmierci z sensem. Michał był ich dobrym przyjacielem. Miał małe dziecko. Życia i śmierci by się nie zmarnowały, warto było się poświęcić. Zabrał nieduży karton i poszedł twardą ścieżką do kurnika. Nie mieli nawet specjalnego pieńka. Przyniósł w kartonie kulaskę i drugą; wybraną pieczołowicie, najbardziej średnią pod każdym względem: średnio duża, średnio szara, średnio patrząca, średnio szybka… Wyjął pierwszą z kartonika, walnął siekierką, przytrzymał, trzymał, trzymał jeszcze… krew zalała część klepiska; niby nic, a jednak jakaś niedogodność. Trzeba będzie zetrzeć, zdrapać jakoś, bo przecież nie zmyć. Odłożył już znieruchomiałe zwierzę. Drugiej walnął w szyję trzymając wciąż w kartonie. Bez łba zsunął do środka i zamknął karton. Niech się tam wykrwawia. Trzepotała w środku. Zacisnął łapskami górę kartonu, cały opadł na wieko w które naparzała skrzydłami. Czuł, jakby ją przytulał na koniec.
2.
Miał dwie kury w bagażniku a przed oczami wciąż Tereskę na niskim stołeczku, w niebieskim fartuchu w kwiaty, z wiadrem i kurą między nogami. Patroszącą, skubiącą wrzątkiem, tnącą błękit żył, gnącą póki nie stężało. Profesjonalne dłonie, słowa i zamysł. Mniej profesjonalne i bardziej ludzkie były krew i pióra ptaka, oraz oczy Tereski; były tym pierwiastkiem człowieczeństwa, rozumiejącym, nie sprzeciwiającym się, ale niestety wszystko to boleśnie rozumiejącym. Powiedziała na koniec:
– Jako tako ci już oskubałam, dokończ w domu, tylko nożem dojedź. Więcej nie musisz robić. Dorób sobie bardziej sterylnie. Jedną masz pustą, w drugą ci włożyłam serca, wątroby i żołądki. Oczyszczone, ale jeszcze przepłucz – Oboje ze Sławkiem wyglądali poważnie. Widział, jakie to nie było łatwe. Może nawet pierwszy raz zabili swoje zwierze. Może w ogóle to pierwszy raz. Tak naprawdę to nie byli nawet ze wsi, tylko z miasta. Na własne życzenie postanowili się na emeryturę przenieść na wieś, ale nie tylko przenieść adres, po prostu stać się ludźmi ze wsi. Kury, króliki, owce, kupowanie siana, paszy, regularny odbiór podkładów do gnojówki, stajnia i dwa konie. Realizacja marzenia. Konieczność zabijania kur przed zimą nie była częścią tego marzenia, ale stała się częścią tego życia.
3.
Marta wcale nie ucieszyła się z prezentu. Po całym dniu, po usypianiu, po karmieniu, miała zaplanowany czas na tych kilka wyważonych sformułowań w ważnych sprawach. Rzadko przynosiła pracę do domu, ale te czekały już dwa dni, nie mogły dłużej czekać. Zaplanowała, że wieczorem przysiądzie i napisze. A tu najpierw trzeba rozwinąć dwa nieproszone trupy z folii i rozpatrzyć, czy skubać, czy lepiej zerwać nożem skórę i z resztkami pierza wywalić do śmietnika, zostawiając samo wnętrze. Trzeba pozbawić kończyn, wywalić obrzydliwie brudne pazury. Trzeba przepłukać dwa wychudzone korpusiki. Z pierwszej skorupy żeber wyślizgnęły się podroby. Po dwa. Dwa serca i żołądki, i niezliczone skrawki śliskiej wątroby. Potrzebowała chwili do opanowania spływającej po dłoniach myśli. Opłukała i złożyła w garnku obok reszty już czystego truchła. Zalała wodą, dodała upaloną nad gazem cebulę, zielonego pora, przygotowała wszystkie ziarna, kulki i liście. Podpaliła pod garnkiem i aż do szumowania zmywała krew nie tylko z noża, deski i miseczki, ale też ze stołu, zlewu a nawet z podłogi. Zszumowała i przykryła garnek zmniejszając gaz. Usiadła do pisania ale nic z tego nie wyszło. Opanował ją jakiś smutek, jakaś taka zwykłość życia. Dwie kury pyrkały w garnku za nią, ona z dokumentami na stole kuchennym wpatrywała się w przestrzeń. Po jakimś czasie jakby zasnęła i jakby się zbudziła. Trwało to wszystko nie wiadomo, jak długo. Wstała, wyłączyła gaz i poszła spać.
4.
Smakowało jej bardzo to śniadanie. Były grube placki; z keczupem albo z majonezem, jak kto woli… Na środku surówka z pomidorów i ogórków, posypane szczypiorkiem. Każdy miał przed sobą, w małej miseczce, pyszny i aromatyczny rosół do popicia. Nie często zdarza się takie fajne śniadanie. Zwłaszcza rosół; klarowny i ziołowy, ale zupełnie nie słony, więc leciutki. Rosół przypadł jej do gustu. Mama dała jej nawet dokładkę. To było rano… Za to teraz skręcała się i zwijała w kuleczkę jak tylko umiała, żeby brzuch tak nie bolał. Było już po lekcjach, leżała na dywanie w świetlicy. Tata powinien za chwilę przyjechać. Prosiła, żeby po niego nie dzwonić. Niewiele by pomógł, a tylko by się zdenerwował i musiałby zerwać się wcześniej z pracy. Czuła, że to taki ból, na który nic nie pomoże, musi samo przejść; czuła, że szybko przejdzie, tylko jakoś się ułoży w kulkę i brzuszek, jeszcze chwilę, rozluźni się już całkiem. Tata wziął ją na chwilę na ręce. Bardzo pomogło. Nie mógł jej nieść aż do samochodu, była już za duża, ale tych kilka chwil w jego ramionach już odjęło z brzucha kawał skurczu. Czy to po schodach, czy to do szatni, czy to na parkingu, cały czas mocno trzymała jego dłoń; czuła też jego uścisk dłoni, zdjęło to z niej znowu dużo bólu. Tata bardzo się zmartwił, dużo pytał o ból, o to od kiedy, co jadła, o wszystko. W samochodzie pomógł się jej ułożyć, zapiął pasy i lekko pocałował w policzek. W tym momencie wcale już nic nie bolało. Potem ruszył i zakuło znowu. Powiedział jej, że jadą na wizytę u zaprzyjaźnionej pani doktor z Chin, która leczyła akupunkturą.
5.
Stosowała diagnozę z pulsu. Po minucie kontaktu dwóch palców z nadgarstkiem chorego słyszała i czuła przekrój i historię pacjenta. Poszczególne układy, organy i ich wzajemne zależności. Przepływy energii, niedobory i zatory. Równowaga lub jej brak. W tętnie widziała też problemy z zasypianiem, nerwy i godziny ich głównego występowania, dietę i pory wszystkich posiłków. Po tylu latach praktyki jedna minuta wystarczała na daleko idące wnioski. Po porach dnia w zdenerwowaniu widziała, czy problemy raczej w pracy, czy jednak małżeńskie. Spełnienie seksualne oczywiście w pulsie widziała wyraźnie. Odróżnienie stresu pochodzącego ze zrezygnowania, od stresu z prędkości życia, stanowiło o innym sposobie leczenia. I tak dalej. Wszystko to był dla niej ryż codzienny. W zagonionym społeczeństwie przypadki były do siebie podobne. Dlatego właśnie lubiła w swoim gabinecie dzieci. Były czystsze, mniej skalane nałogami, przyzwyczajeniami, urazami. Diagnozy były prostsze i zwykle trafne, bez problemów. Ta dziewczynka najadła się strachu. Poradziła już sobie bez pomocy lekarza, ale cóż powiedzieć zdenerwowanemu tacie? Była niewielka niestrawność, już zażegnana. Zakaziła się gdzieś przy tym wielkim strachem. Czy to ból brzucha tak ją przestraszył? Czy była inna okoliczność? Nie jest jasnowidzem, tylko lekarzem. Dziecko przeżyło fatalny i przepełniony lękiem dzień, ale teraz ma to już za sobą, nic już z tego nie zostało. Trzeba trochę pomóc uszkodzonej ściance żołądkowej, pomoże jej też na lepszy sen. Mała powinna najbliższej nocy odespać to co się stało, nieważne co to było. Nie będzie jej męczyć akupunkturą, pomasuje małe plecki i zrobi akupresurę.
6.
Doktorka przyjechała dziwnie, inaczej. W środku tygodnia, zamiast w niedzielę. Mówiła bardziej blado, mniej żywo. Kto by jej nie znał, powiedziałby, że wyciszona. Tereska widziała, że smutna. Zwykle by posiedziała przy stole, poszła poczyścić konie, znowu by porozmawiała, jajek kupiła, dosiadłaby swojej klaczy. Miała ją u nich w stajni od kilku miesięcy. Dzisiaj przyjechała bardziej na spacer pomiędzy pastwiskami. Chodziła miedzami w szarzyźnie. Wiatr przedmuchiwał jej długą spódnicę, kurtkę też przewiewał na przestrzał, choć sztywna i gruba. Wreszcie wróciła i siadła na ławie, jakby w niedzielę, już normalna. Wiatr pozostawiony sam na sam z pastwiskami nagle zaczął wirować jakby w poszukiwaniu. Doktorka już patrzyła w oczy, już uspokojona.
– Miałam bardzo ciężki dzień. Kilku trudnych pacjentów, może rutyna, może za dużo już… – urwała patrząc na kwiecisty fartuch Teresy.
Wiatr hulał a kury pomiędzy podmuchami szukały jakichś cząstek chwilowego, sekundowego szczęścia.
Inne tematy w dziale Kultura