tiaotiao tiaotiao
1164
BLOG

Po pierwsze nie przeszkadzać

tiaotiao tiaotiao Powódź 2024 Obserwuj temat Obserwuj notkę 41
Radochów i Lądek-Zdrój zaraz po tym, jak woda opadła - zapis na gorąco z pierwszej ręki. Nielukrowany i niespłaszczony. Tak, jak to wyglądało w piątek 20. września 2024.

Wzięliśmy busa i pojechaliśmy z Piotrem do wsi Radochów pod Lądkiem. Minęliśmy kolumnę rządową. Skąd wiedzieliśmy, że to góra? Bo pierwsze jadące z naprzeciwka radiowozy na niebieskich szklankach niemal zepchnęły nas do rowu. Musieliśmy się prawie zatrzymać, bo państwo premierostwo jedzie. Sukinsyny z samej góry tak robią. Oni i tylko oni. Niezależnie kto rządzi.

Kilka kilometrów od doliny, jeszcze na serpentynach, zatrzymał nas samotnie stojący policjant. Nie był stamtąd, więc nie był w stanie wytłumaczyć nam dalszej drogi. Jak usłyszał, że wieziemy dary, to po prostu się uśmiechnął i nas przepuścił. Był z Bydgoszczy. Piotr powiedział mu, że podobnie było przy białoruskiej granicy, kiedy rozmawiał z policjantami, też byli wysłani z daleka. Grzali się przy koksownikach, bo to zima była. Policjant z Bydgoszczy odparł spoza uniesionego wąsa, że i jego tam wysłali, że też się grzał przy tamtych koksownikach. Jakież to było bardzo normalne, ta ich rozmowa. Policjant wysyłany w różne miejsca na służbę, bo taka była potrzeba Ojczyzny. Na przeciwko Polak obieżyświat, który go tu i tam widział. I żadnego z nich to nie dziwiło.

Dalej GPS pokazywał już wszystkie drogi nieprzejezdne. Tam pozrywało mosty, nurt jak zębami glebogryzarki zrywał całe połacie asfaltu, tworząc wyrwy. Na szczęście konary przewróconych i zawleczonych na drogę drzew były już porozcinane. Przez kilka kilometrów serpentyn górskich robiliśmy powolny slalom pomiędzy żerdziami grubszymi od naszych kół i opon. Skręciliśmy ufnie po zobaczeniu strzałki na Radochów. Już po chwili przeszła mnie myśl, że powinno tam być napisane: „To, co pozostało po Radochowie; jeśli nie musisz, nie skręcaj tu”.

Od początku wsi zdołaliśmy pokonać ledwie kilkadziesiąt metrów, może sto pięćdziesiąt. Żadnemu z nas nie przyszły do głowy żadne pomysły o próbie przejechania dalej. Asfaltu już nie było. Był ledwie ślad po asfalcie. Po asfalcie, który był tu zapewne od kilkudziesięciu lat. Wylali go, podziurawił się po zimie, załatali go, potem znów przyszedł lód i zrobił wyrwy… pewnie od dekad kolejni uczniowie idący tym asfaltem do szkoły znali na pamięć wszystkie plamy i przebarwienia naprawianych części drogi. Aż przyszła powódź i z łatwością zabrała całą drogę dzieci do szkół, kroki starszych do pracy, ślady niedzielnych butów kierujących się do kościoła. Kilka dni temu błyskawiczna siła wyrwała z korzeniami ludzkie wspomnienia spacerów tą drogą, w zamian naniosła tony kamlotów, sprzętów, kłód i mułu. Nasz bus stał w miarę bezpiecznie, na ostatnim kawałku zdatnym do zaparkowania, a my skołowani ruszyliśmy dalej pieszo.

Odwiedziliśmy kilka domów, wszędzie oferując przywiezione przez nas dary. Dary… cóż za smutne słowo. Rozmawialiśmy z panem, który tydzień temu był zapewne bardzo daleki od pomysłu przyjmowania od kogokolwiek jakichkolwiek darów. Pochodziliśmy po parterze jego domu, zajrzeliśmy na piętro. Parter był może i pusty i brudny, ociekający szlamem, ale po piętrze można się było domyślić, że i parter wyglądał wcześniej gustownie. Pokazał nam przygnieciony mułem, gałęziami, szlamem i liśćmi samochód. Nie znam się na tym, nie wiem nawet co to było, ale wyglądał jak normalny, nowoczesny samochód. Tyle tylko, że trafił na plan filmu o apokalipsie. Obok stał Suzuki Intruder, jego hobby, odskocznia, sposób na nudę. Pan miał około pięćdziesiątki, świetnie mu ten motor pasował. Mówił, że wszystko stało się za szybko, woda przybierała z minuty na minutę, zajął się ratowaniem domu, kiedy pomyślał o ratowaniu motocykla było za późno. A mógł nim na szybko wjechać na wzgórze, zdążyłby. Ale cóż… spóźnił się. Tamtego dnia był nawet na przejażdżce, jak się okazało pożegnalnej.

Wnieśliśmy im wiadra, szczotki, szmaty, kołdry, pościele i poduszki. Opowiadał o żonie, która tamtej nocy została w domu. Wysyłali sobie wiadomości do późna, bo on spał u córki, w dalszej części wsi. Woda przyszła tak nagle, że nie był w stanie uratować ani domu córki, ani własnego. Dziwnie słuchało się jego opowieści. Opowiadał bez emocjonalnych wtrętów, jakby to był film, jakby nie chodziło o niego i jego najbliższych. Nie była to jednak znudzona opowieść kogoś, kto powtarzał to samo któryś już raz. Miał takie momenty, jakby przypomniał sobie jakiś szczegół, jak o tej ostatniej przejażdżce motorem. Wyglądał wręcz jakby opowiadał to pierwszy raz, jakby opowiadając nam o tym sam porządkował sobie te wydarzenia w głowie.

Piotr poszedł sprawdzić jak wygląda dalsza część wsi, wymyślić sposób dystrybucji naszych fantów, ja wróciłem do koparki dowiedzieć się czy była szansa na przejezdność tej biegnącej przez całą wieś drogi. Wieś rozkładała się po obu stronach drogi, droga wiła się wraz z rzeczką. Rzeczka i droga i wieś stały się mokrą jednością na bardzo krótki czas. Teraz wszystko wróciło już na swoje dawne tory, ale zmieniło się wszystko.

Nie doszedłem do koparki. Dołączyło do mnie kilka osób, które dowiedziały się, że mamy na pace suche kołdry i poduszki. Wydając im towary z busa natrafiłem na torbę z książeczkami, przygotowanymi przez moje dzieci. Spytałem córkę pana motocyklisty o to, gdzie są wszystkie dzieci. Na pewno mieli w tej sporej wsi niemało przedszkolaków, które w tej apokaliptycznej sytuacji musiały być raczej balastem dla ciężko pracujących dorosłych. „Tam są” pokazała palcem na odległy dom, po drugiej stronie wielkiej plamy błota, wielkości boiska piłkarskiego, która kiedyś była może łąką, może czyimś polem uprawnym…

Nie wiedząc, co mam ze sobą zrobić, po wydaniu środków czystości i pościeli, wziąłem torbę z książkami i ruszyłem przed siebie, klnąc samego siebie, za to, że nie zmieniłem butów na kalosze, które równiutko stały w szoferce samochodu. Doszedłem do wskazanego domu. Z otworu wejściowego wyszła do mnie babuleńka. Szła do mnie, ale nie patrzyła na mnie. Wyszła przed dom i zakręciła się bez celu. Ewidentnie wyszła, bo widziała że podchodzę, ale była zupełnie nieobecna. Nie patrzyła nawet na mnie. Trochę jakby w amoku, trochę jakby zahipnotyzowana. Zapytałem ją ile mają tu dzieci. Odpowiedziała, że mają. Rozmawiało się gładko. Była spokojna, rzeczowo odpowiadała na pytania. Miała wnuka, ale gdzieś poszedł. Mały, przedszkolny. Nie, innych dzieci tu nie było. Wyszła reszta rodziny, same kobiety, krzątały się wokół, zupełnie bez celu. Uznałem, że książeczki zostawione wśród tych lunatyków pójdą na zmarnowanie, że powinienem odnieść je do samochodu. Spytałem ich, czy mają gdzie na sucho spać. Żadna z kobiet nic nie odpowiedziała. Chyba zadałem pytanie zbyt osobiste, zbyt bezpośrednio, do tego publicznie, bo do tych trzech kobiet jednocześnie. Zachowałem się grubiańsko i prostacko, co natychmiast zrozumiałem. Chodziło mi przecież tylko o pozostawienie im pomocy materialnej, a zrobiłem nagły zgrzyt. Zapytałem zatem wprost, czy potrzebują pościeli. Nie udało się, znowu żadna z pań nic nie odpowiedziała, tylko kręciły się dalej w kółko, ewidentnie bez żadnego celu. Dotknąłem lekko łokcia babuleńki tak, że spojrzała na mnie i spytałem:

– Potrzebujecie kołder i poduszek?

– Nowe?

– Nowe, zapakowane.

Pokazała mi na wyciągniętej dłoni cztery palce i powiedziała:

– Cztery.

Bez słowa poszliśmy do busa. Wydałem im cztery komplety kołdra plus poduszka, prześcieradło frotte, poszwy pościelowe. Spytały o to, co zobaczyły na pace. Szmaty, rękawice robocze, wiadra, skrobaki, szczotki. Odpowiedziałem, że cokolwiek potrzebują. Wzięły nie zachłannie, rzeczywiście tyle, ile się przyda. Cztery wiadra, cztery szczotki, małe paczki z tym i z tamtym. Nikt nie podziękował, ale oczywiście nie winię ich ani nie oceniam. Były w amoku, a ja też nie oczekiwałem żadnych podziękowań. Po prostu stwierdzam fakt, że nawet im nie przyszło do głowy, żeby podziękować. Wszystko odbyło się w milczeniu. Starsza pani nie radziła sobie z wzięciem wszystkich rzeczy. Pojawił się jakiś ich krewny, mężczyzna, który pomógł wziąć najtrudniejsze rzeczy. Trzeba to było przecież przenieść przez boisko błota. Starsza pani na końcu i tak została z kiścią produktów, których nie była w stanie sama zanieść. Zabrałem jej większość – komplet pościeli, wiadro, kilka szczotek i kije do nich.

Doszliśmy do ruin ich domu, skąd tym razem dochodziły odgłosy zamieszania, wreszcie jakiś gwar. Wszyscy byli zgromadzeni wokoło kobiety, mającej łzy w oczach, gdy wykrzykiwała słowa: była w Lądku Zdroju. Tam jest cywilizacja. Mają prąd. Ciężki sprzęt. Żółto od kamizelek, praca wre. Ciężarówki wywożą gruz, ubijarki ubijają zerwane drogi.

– Tam jest szansa, że niedługo będzie normalnie. Tutaj o niczym nikt nie myśli, jesteśmy na samym końcu. Prąd będzie prawdopodobnie w trzy miesiące. Trzy miesiące! To będzie grudzień!

W którymś momencie spojrzenia skupiły się na mnie, jakby nastąpił czas na odpowiedź „wszystkich ich z zewnątrz”. Nie miałem zamiaru kluczyć, czy unikać odpowiedzi. Widziałem przecież tak samo, jak oni. Powiedziałem:

– Was załatwią na końcu. To pewne. Trzeba sobie radzić.

Nie mam pojęcia, czy powiedziałem dobrze, czy źle. Nie wiem, czy pomogłem, czy zaszkodziłem. O racji, czy nie-racji to już w ogóle nie ma co mówić. Odwróciłem się i po prostu poszedłem do samochodu. Myślałem tylko o tym, że ludzie stąd, w tym syfie, nie mają już do wykrzesania żadnych emocji. Opinie, porównania, wywody, przywiozła kobieta, która na chwilę była na zewnątrz, w oddalonym o kilka kilometrów Lądku-Zdroju. Ci wszyscy, zajęci odmulaniem domów, nie myślą, nie chcą, nie mogą, a może po prostu nie uzewnętrzniają myśli. Nie wiem.

Ciężko myśleć o czymkolwiek, jak odmulasz i czyścisz dom, o którym nawet laik powie, że nadaje się do wyburzenia. Po co w ogóle to robić? Ale co? Nie robić? Przecież to twój dom. Może od dawna, może to dom rodziców, może nawet dziadków? Zostawisz go? Cóż z tego, że wybebeszony, brakuje jednego narożnika – od fundamentów aż po kawałek dachu – tak woda wyrwała. Widać przekrój wełny pod dachem, drewnianego stropu, grubych ścian zewnętrznych. Albo całej ściany szczytowej nie ma. Od podłoża, przez sypianie na poddaszu, po nieużytkowy strych. Na parterze widać żeliwną wannę na zakrzywionych nóżkach, świat zewnętrzny wdziera się w rozprutą szafę na piętrze. Ktoś tam chodzi, próbuje coś zbierać. Rozmięknięte regipsy przy jednej z obalonych ścian tworzyły błoto o zupełnie innym kolorze, niż wszystkie błota, jakie widziałem w życiu.

Z Piotrem spotkaliśmy się przy samochodzie. Zgodziliśmy się co do tego, że pieszo nie zaopatrzymy zbyt wielu mieszkańców. Rzeczy były ciężkie, a dalsze zabudowania były za daleko. Gdzieniegdzie pomagali żołnierze, ale oni byli widać przyporządkowani do poszczególnych domostw. Robili najcięższą robotę. Wynosili rękami śmieci: gruz, przesiąknięte meble, jakieś szmaty (chwilę temu czyjeś ulubione ubrania). Pytaliśmy ich co zrobić z fantami z busa, podali nam kilka adresów: agroturystyka na wjeździe do wioski, parafia… My chcieliśmy nasze dary dostarczyć bezpośrednio do potrzebujących, ale zderzyliśmy się z problemem odległości. To by zajęło przecież całe godziny, a my musieliśmy wracać.

Właśnie. Nam się ubzdurało, że można tu przyjechać, „szybciutko” pomóc wszystkim i odjechać do swoich suchych domów i do normalnego świata. Tu nic nie było normalne. Tu wszystko wymagało czasu, cierpliwości, spokoju. Tak się brodzi w mule. Nie da się zrobić nic na szybko. W tym środowisku, jeżeli masz być skuteczny, to musisz być powolny. Wszystko cię spowalnia. Brak drogi, muł, wyrwa, którą musisz obejść, taczką nie przejedziesz, musisz przenieść. Nic dziwnego, że ludzi to miejsce wpędza w apatię. Na co chcesz się złościć? Na naturę? Tu zerwało druty i słup padł, a nim są gałęzie. Musisz to obejść, ale tam jest muł zbyt miękki, musisz iść większym kółkiem. Na co się zezłościsz? Na muł? To przecież nie ma sensu. A my przyjechaliśmy „szybciutko” rozwieść pomoc bezpośrednio do „ludzi”. Niby jak? I co my sobie w ogóle wyobrażaliśmy?

Prawdziwą pomoc, jaką można by im dać, to zostać tu. Nie bohaterować z jakimiś darami, tylko powynosić te rozpadające się w rękach szafki, komody, radia i pufy, ciężkie i martwe lodówki, pralki…

Pojechaliśmy, bo doradzili nam, że da się wjechać z drugiej strony wsi, stamtąd może będzie możliwość wjechania głębiej, ale trzeba przejechać przez Lądek-Zdrój, a to nie łatwe. To się okazało łatwe, tylko wolne i bardzo smutne. Piękne miasto, na które spadło wiele niewielkich, ale bezlitośnie burzących bomb. Starówka z powystawianymi przemokniętymi meblami, podobnymi jak na wsi, ale kamienice, w przeciwieństwie do domów w Radochowie, kamienice raczej całe. Raz na jakiś czas jakby bomba, armagedon. Nie miałem pojęcia, co mogło wywołać takie zniszczenia. Woda? Płynąca woda? Tak punktowo? Przecież ona przepływała, zapewne z góry w dół. Czemu pięć metrów wyżej wzdłuż tego przepięknego ryneczku tylko się przelała, dziesięć metrów niżej ledwie wymyła kostkę brukową z jej dołków, a właśnie w tym jednym miejscu lej po wybuchu, jakby siłą trotylu? W takich miejscach zwykle obok bramy był niedbały napis sprayem: „Nie wchodzić, grozi zawaleniem”. Przed takimi kamienicami nie stały nawet żadne śmieci.

Pozostałe miejsca były upstrzone wszelakimi dobrami konsumpcyjnymi, które widać kiedyś miały nawet kolory. To zwykle były gabaryty. Nienaturalnie zwężona przez wystawione sprzęty ulica tworzyła co rusz korki i koreczki. Nikt nie sterował ruchem, chyba ruch sterował się sam, ale jakoś to szło, tyle że powoli. Uchyliłem okno i rozmawiałem z ludźmi stojącymi na tym chodniku (?), poboczu (?), śmietniku (?). Powiedziałem jednemu z nich, co mamy na pace. Pościele, wiadra, szczotki, szmaty.

– Jedźcie stąd. Jedźcie z tym dalej. Zabierzcie to na wieś. Oni tam nic nie mają…

Czytał mi w myślach, czy co…

Nabrzeże teraz prawie że spokojnej rzeczki pełne było wszelkich rzeczy. Wyglądało jak ułożona wzdłuż pędzącego nurtu długa płaskorzeźba, z której wystawały gdzieniegdzie drzewa (tak korzenie jak i korony, w różnych konfiguracjach), elementy pojazdów, meble, elektro-sprzęty, deski, palety, latarnie. Widziałem nawet martwego dzika. Pozę miał nienaturalną, może zaskoczoną, z kończynami nie tak, jakby to sobie ktokolwiek mógł wyobrazić.

Lądek-Zdrój był rzeczywiście inny niż Radochów. Tu było widać jakiekolwiek zarządzanie, ekipy realizujące jakieś zadania. Koparki, koparko-ładowarki, młoty pneumatyczne. Można sobie było wyobrazić, że jeżeli nic złego się nie wydarzy, to za jakiś możliwy do ogarnięcia wzrokiem i wyobraźnią czas posprzątają to miejsce. Wieś natomiast przedstawiała się jak niemożliwa do uprzątnięcia. Łatwiej byłoby tych mieszkańców, podobno około siedemset osób, wywieźć gdzieś do miasta, przydzielić mieszkania w blokach i zapomnieć o tamtych ruinach.

Wjechaliśmy do Radochowa od drugiej strony. Znów przejechaliśmy ledwie kilkadziesiąt metrów. Wojsko kazało nam się wycofać i zaparkować. Czekać kazali. Jeżeli wypuścimy przynajmniej cztery ciężarówki z gruzem, to pozwolą nam przejechać most. Od tej strony wsi znów było zupełnie inaczej. Z początku zdawało się, że miejsce jest zarządzane przez wojsko. To by była świetna wiadomość, ale niestety była bardzo na wyrost. Z minuty na minutę przebijało się inne wrażenie. Miejscem nie zarządzał chyba nikt. Wyglądało to tak, jakby kilka godzin temu ktoś wydał jakieś dyspozycje i być może pojechał gdzieś dalej, w jakichś jeszcze ważniejszych sprawach.

Wojsko kazało nam poczekać aż wyjadą przynajmniej cztery wywrotki i dopiero wtedy moglibyśmy jechać dalej. Tyle, że żadnych wywrotek nie było, nikt nas nie zapytał z czym i po co jedziemy, nikt chyba niczego nie koordynował. Czekanie przed wjazdem na ten most było raczej bez sensu. Widzieliśmy przecież, że z przodu nic się nie działo. Wiadomość o tym, że dalej nie można jechać też nie przyszła od żadnego żołnierza, tylko od czekających przed nami, którzy słyszeli to od czekających przed nimi.

Chciałem zobaczyć o co tam chodzi, ale nie miałem zamiaru jeszcze bardziej tarasować drogi. Dopóki za nami było jeszcze prawie pusto, z wielkim trudem wycofaliśmy i ustawiliśmy się na wolnym kawałku niezbyt miękkiego błota na samym początku wsi. Pieszo doszliśmy do kilku domów, ale szybko zrozumieliśmy bezsens takiego działania. Nasz bus zawężał przejazd. My, żeby rozdać wszystko poszczególnym potrzebującym zmarnowalibyśmy cały dzień. Dochodziło do mnie, że być może w ogólnym rozrachunku bardziej tu przeszkadzam, niż pomagam. W medycynie jest zasada: po pierwsze nie szkodzić. W niesieniu pomocy przy kataklizmach powinna być zasada: po pierwsze nie przeszkadzaj.

Przed jednym z domów napisano na kartonie „Punkt przyjęcia darów”. Wszedłem do środka i rozejrzałem się po mrowisku: parter na żywność, pokój z lewej na dział sprzątanie, piętro to rzeczy kuchenne i łazienkowe, woda na stercie na zewnątrz: w baniakach, butelkach, zgrzewkach…

– Mam nadzieję, że nie przywieźliście wody ani makaronu.

Nie wiadomo dlaczego cała Polska uparła się na przysyłanie wody i makaronu, ogólnie żywności. Tego już wystarczy dla całej wioski do świąt… wielkanocnych. Kazali nam przyprowadzić busa. Za kilka minut będą moce przerobowe, żeby się tym zająć. Kończyli właśnie poprzednią dostawę. Nosili wodę i makaron.

Przyszedł czas na nasz wyładunek. Pościele były zabierane do budynku, ale czasem ktoś podchodził i zabierał na plecy komplet kołdra plus poduszka i szedł swoją drogą. Czyli to był towar naprawdę potrzebny. Widziałem też, że jedna z osób koordynujących odłożyła na bok jeden komplet, taki fajniejszy, w szare pasy. Ewidentnie dla siebie. Nie poczułem, żeby było to coś złego. Ona przecież też w tym syfie gdzieś musi spać, może też nie miała suchego kompletu, nie wiedziałem tego. Podawałem z samochodu środki czystości, chemię gospodarczą, szczotki, ściągacze i skrobaki, szmaty, rękawice robocze… ktoś to odbierał i rzucał na stertę, kilka innych osób sukcesywnie zabierało to do budynku.

W pewnej chwili sterta zaczęła niebezpiecznie rosnąć, bo wcześniej noszący ludzie nagle przestali się pojawiać po fanty. Postanowiłem zeskoczyć z paki i wejść do budynku, zobaczyć dlaczego wszystko się tak zakorkowało. W środku panowała bardzo nerwowa atmosfera. Ludzie do siebie krzyczeli. Nie kłócili się, ale byli na skraju. Okazało się, że jednej z wolontariuszek zginął plecak. Dało się słyszeć z jednej strony słowa: „kradzież” i „skurwysyństwo”, z drugiej zaś inni krzyczeli, że nie mogła być to kradzież, bo najważniejszym w plecaku był Iphone, a przecież każdy wie, że Iphone’a da się zablokować, więc żadna kradzież nie ma sensu. W samym środku ktoś, kto wydawał się być koordynatorką tego miejsca krzyczał do wszystkich, żeby się zamknęli, bo ona próbuje dzwonić na ten Iphone, może plecak gdzieś leży i zaraz go usłyszą. Tyle, że co chwila ze schodów schodził ktoś nowy, mówił lub krzyczał o Iphone, i dalej nic nie było słychać.

Zrezygnowany wyszedłem do busa. Powiedziałem Piotrowi, że powinniśmy wywalić resztę na stertę i jechać stąd. Na klepisku stały kolejne busy i vany. Piotrek jest wielką gadułą, ma świetny kontakt z ludźmi. Jak doszedłem do niego, rozmawiał z jednym z wolontariuszy. Właściciel firmy zajmującej się naprawami samochodów ciężarowych. Robi tu drugi dzień, zostanie do jutra i musi wracać.

– Wojsko pomaga. Straż pomaga. Straż jest najlepsza. Wiedzą, co mają robić. Koordynują, podpowiadają, uczą. Wojsko nic nie umie, wszystko im strażacy pokazują, ale są pracowici, szybko się uczą, są świetni w najbardziej uciążliwych, ciężkich i żmudnych pracach. Bez żołnierzy nic by tu nie poszło do przodu. Najgorsi są terytorialsi. Nic nie wiedzą, nic nie robią. Ich samochody tarasują przejazdy. Wczoraj jak przyjechali, to było ich dwudziestu paru, ale mieli tylko jedną łopatę. Nie wzięli się za żadną porządną robotę, tylko czekali cztery godziny, aż im te łopaty przywiozą. Rozejrzyj się. To są tamci. Widzisz? Widzisz, że mają czyste kalosze? Kurwa, stary…

Odciągnąłem Piotrka na siłę. Miałem dość tego miejsca, kolejni czekali na wyładunek. Nam zostało niewiele. Wskoczyłem na pakę i rura mi jeszcze bardziej zmiękła. Została nam jakaś ćwiartka do wyładowania. Same zgrzewki wody, baniaki. Na szczęście nie było makaronu. Zanieśliśmy wszystko na niebieską, połyskującą w słońcu stertę zgrzewek i baniaków i odjechaliśmy.

Wyjechaliśmy bez nawigacji, bo nie było zasięgu. Byle dalej od tego koszmaru. Im dalej, tym większa szansa na zasięg. Wyjechaliśmy wzwyż, ponad Lądkiem-Zdrój, minęliśmy ośrodek wypoczynkowy, zapewne high level w latach osiemdziesiątych. Nie ważne. Sucho było, to najważniejsze. Stał autobus i Star. Przed ośrodkiem na murku, na ławkach, siedziało ze czterdziestu chłopa w żółtych kamizelkach WOT. Nie wiem co tam robili, nie osądzam. Może zwyczajnie mieli przerwę. Nie chciałem już w ogóle o tym myśleć. Chciałem zasięgu.

Pierwszy, jaki dostaliśmy, był czeski. GPS poprowadził nas do domu przez Czechy. Po kilku minutach przejeżdżaliśmy przez senne miasteczko, bliźniaczo podobne do Lądka-Zdroju. Przez środek płynęła rzeka, było dużo worków z piaskiem, ale miasto było czyste. Tu wielkiej wody nie było. Pomyślałem sobie wtedy, że to sprawa szczęścia i pecha, ale też różnicy w wysokościach. Nasz Lądek-Zdrój to przecież kotlina.

Już po powrocie do domu sprawdziłem na Wikipedii. Javornik jest położony nawet niżej od Lądka-Zdroju, w linii prostej dziesięć kilometrów. Dlaczego u nas dramat, a tam czynne kawiarnie, schludne trawniki, fajny ryneczek…

tiaotiao
O mnie tiaotiao

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (41)

Inne tematy w dziale Społeczeństwo