- Znam jednego z twoich szefów. Jak go spotkasz w robocie, to go ode mnie serdecznie pozdrów. Powiedz, że od Walczaka pozdrawiasz. Powiesz?
- Powiem – potwierdziłem.
Uśmiechnął się triumfująco. Nie podobał mi się ani ten uśmiech, ani jego właściciel.
- Daj spokój, Zbysiu, szkoda nerwów...
Ale mówiący nie zamierzał oszczędzać na nerwach i się uspokajać, on się dopiero rozkręcał.
- No wiec jak go spotkasz, to go serdecznie pozdrów od Walczaka. Zapamiętasz nazwisko? Walczak! Czasami o piłkarzach mówią, jak są waleczni – „walczaki”. No, bo ja właśnie też taki jestem! Powiesz mu? – upewniał się.
- Na pewno mnie pamięta – kontynuował uspokojony moim kiwnięciem. – Jak jeszcze, ciul jeden, koszulę w zębach nosił, to mi się do pasa kłaniał. A jak młodym był i roboty szukał, to kto mu robotę, chujowi złamanemu, załatwił?! No, kto?! Walczak! Jak ślub brał, to samo! Gdyby nie Walczak, to przy pustym stole na weselu ludzie by siedzieli, o suchym pysku... Ale Walczak, który miał znajomości w PSS-ie, załatwił o co się go grzecznie poprosiło. A potem, głupi chuj, jak już został kierownikiem, no to dupę zaczął nosić wyżej ludzkiej głowy. I teraz Walczaka nie poznaje. Idzie ulicą i widzę, kurwa, że mnie widzi, ale głowę odwraca i idzie, jakby mnie nie widział. A jaki, kurwa, ważny, jak jakiś dyrektor. A wiesz ty czym się różni kierownik od dyrektora? – zapytał na koniec.
Wiedziałem, wszyscy wiedzą, ale stwierdziłem, że dla podniesienia dramaturgii jego monologu lepiej będzie powiedzieć, że nie wiem.
- Nie wiem - rzekłem.
- Kierownik, to jeszcze nie dyrektor, ale już skurwysyn!
Zaśmialiśmy się we trójkę, a i przy sąsiednim stoliku dla towarzystwa zaśmiało się kilka osób. Tak, macie rację, zaśmiałem się trochę sztucznie, ale niech rzuci kamieniem ten, kto się nigdy sztucznie nie zaśmiał i sam przy tym nie był zdziwiony, że ten jego sztuczny śmiech brzmiał nawet lepiej od prawdziwego!
I jakby ze mną sprawę definitywnie załatwił, bo odwrócił się do mnie i podjął dialog ze swoim towarzyszem.
Uderzył się otwartą dłonią w czoło.
- ...no, jasne, Kelner! Wołali na niego Kelner, bo jak składka była na flaszkę, to on nigdy groszem nie śmierdział i nie miał składkowego, no, bidne to było, jak mysz kościelna, więc za karę leciał po szkło. I cały czas tak latał, jak kot z pęcherzem, więc go Kelner nazwali, i nawet mu kazywali nalewać do szklanek, musztardówek, no co kto tam miał, jak prawdziwemu kelnerowi. A potem, chuj go wie, czy donosił, czy w inny sposób, ale się wyrobił, jak majtki w kroku; zaczęli go awansować. Jak to u nas – sam wysoko nie zajdziesz, za to po plecach innych można się wspiąć na sam szczyt. Nawet taką mendę, jak on - a każdy wiedział, że to menda - w końcu zrobili kierownikiem. Kurwa kurwie łba nie urwie...
- No, jak nie znam?! Znam, pewnie, że znam! – ożywił się ten drugi, wyższy, chudszy, łysy i bez wąsa. - On u nas w spółdzielni mieszkaniowej kawalerkę dla dzieciaka załatwił. Lepszy cwaniak był, z prezesem się znali, jak łyse konie...
- Zaraz, jak on niby ma na imię? – zapytałem spokojnie..
Zmrużył oczy.
- Andrzej, mówiłem przecież...
Nie ruszało mnie to, właściwie było mi to obojętne, ale prawda jest prawdą, trzeba o nią zabiegać w każdych warunkach i nie odpuszczać, nawet takim Walczakom, jak ten, którzy uważają, że prawda jest ich kobyłą i dawno temu ją ujeździli.
- Ale temu mojemu szefowi nie jest Andrzej, tylko Władysław... – rzuciłem.
Żebyście widzieli, jak on się zdziwił. Gdyby potrzebny był wzorzec dziwienia, jakiś odlew, jak przykładowo wzór kilograma, który przechowują w Sevres pod Paryżem, to on, Walczak, z tym swoim niedopitym piwem, z tym bezgranicznym zdumieniem wymalowanym na obliczu (nawet jego rudawy, szczeciniasty wąs się zdumiewał!), byłby idealnym przykładem zdumienia.
Odstawił butelkę na stół, jakoś delikatnie to uczynił. Popatrzył mi głęboko w oczy, w którym to spojrzeniu dostrzegłem wyraz bezgranicznego stropienia, i wyznał:
- A to w takim razie nie znam człowieka.
Komentarze
Pokaż komentarze