Do szerokiego, wyłożonego białym marmurem hallu banku nasienia przyszedł wariat. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał na wariata, ale to przecież dla wszystkich jest oczywiste, że pierwszy rzut oka jest chybiony, nie poparty procesami myślenia, które by wyeliminowały choćby ewidentne pomyłki.
Przy długim, jasnobeżowym blacie, na którym obok monitora komputera leżało kilka ulotek zachęcających do oddawania nasienia, wariat wsparł łokcie i wpatrzył się w młodą kobietę, która – doprawdy – warta była czasu poświęconego na jej dokładne obejrzenie. Rudowłosa, w czarnych okularach, ze starannie wypielęgnowanymi dłońmi, uśmiechnęła się do mężczyzny tak uroczo, iż od razu chciało mu się uczynić to, po co tu przyszedł.
- Dzień dobry, chciałem oddać spermę do pani... – przepraszam - poprawił się – waszego banku.
Lekko się zaczerwienił. Ale to nie było konieczne, bo kobieta nie sprawiała wrażenia zażenowanej.
- Dzień dobry. Cieszymy się, że wybrał pan nasz bank. Będzie pan musiał przejść szczegółowe badania... – lekko zmarszczyła kształtny nosek.
Wariat wszedł jej w zdanie, bo miał do przekazania istotną informację.
- Wszelkie badania już zrobiłem – pochwalił się.
Uśmiechnęła się do niego z niedowierzaniem odsłaniając rządek zębów ustawionych tak równo, jak nagrobki na cmentarzu wojskowym. Bez wątpienia był to efekt inwazyjnych technik stomatologicznych, bo natura czy nawet sam Pan Bóg nie mogą być aż tak perfekcyjni, do tego trzeba fachowców.
W istocie, choć był wariatem, to jednak w sprawach urzędowych zachowywał się bez zarzutu; niczym człowiek, który nie ma żadnych problemów z akceptacją rzeczywistości. Dzięki temu we wszelkich urzędach był podawany za przykład kompetentnego petenta; inna sprawa, że spotykała się ta jego słuszna i karna postawa obywatelska, postawa petenta, który nie zalega z żadną sprawą i każdy papier ma w porządku, z bardzo negatywnymi opiniami w społeczności urzędniczej. Dla wszystkich tych inspektorów i specjalistów niemożliwość odesłania petenta - w celu uzupełnienia wniosku, ponownego wypełnienia podania lub skompletowania całego wachlarza potrzebnych dokumentacji - była wysoce stresująca; a zdarzało się, że wprowadzała w życie urzędów elementy paniki. I to dlatego właśnie w urzędach, tych świątyniach konkretu i precyzyjnie opisanej rzeczowości pierwszy raz zarzucono mu szaleństwo. Normą wśród petentów była wszak postawa roszczeniowa, nacechowana arogancją i osobistymi wycieczkami wobec administracji, a nie uśmiech i przygotowany na każdą okazję dokument, w którym nie brakowało niczego z tego, co winno się w nim znaleźć. Urzędnicy przecierali oczy, bo w dostarczanych przez tego człowieka dokumentach nie było nic, do czego można by się było przyczepić – każda rubryka była wypełniona, wpisane były wszelkie potrzebne dane i znajdowały się – ma się rozumieć - podpisy wnioskodawców lub ich parafki oraz opinie i pieczątki innych urzędów, jeśli były wymagane. Nawet najbardziej wysublimowany urzędnik, nie przepuszczający drobiazgu wielkości muszej kupy, nie był w stanie niczego zakwestionować. Tak było i tym razem. Piękna urzędniczka przejrzała dokumenty z opasłej teczki. Przerzucała je z gracją osoby, która wie czego szuka i gdy to znajduje, nie waha się iść dalej, bo wie gdzie idzie.
- Świetnie, znakomicie. Ma pan tu wszystko. Niebywałe.
Patrzyła na mężczyznę z szacunkiem. Sprawiało mu to widoczną satysfakcję, ale na szczęście blat biurka był dość wysoko, więc urzędniczka rosnącej satysfakcji nie dostrzegła.
- Teraz tylko krótki wywiad z panem zrobię, a potem przejdziemy do konkretów.
Sięgnęła pod biurko, gdzie – jak się domyślił mężczyzna – był niższy blat, z potrzebnymi dokumentami i klawiaturą komputera.
- Imię, nazwisko?
(Ponieważ obowiązuje ustawa o ochronie danych osobowych, pozwolą państwo, że bohater tej opowieści pozostanie anonimowy).
Wpisała w najwyższą rubrykę, to co usłyszała. Na wszelki wypadek sprawdziła w przekazanych przez mężczyznę dokumentach, czy dane się zgadzają. Nim spytała o dowód osobisty, ten już leżał na biurku. Podziękowała kiwnięciem głowy.
- Kim pan jest z zawodu? – spytała.
- Jestem nikim – wyznał mężczyzna.
Kobieta podniosła na niego wzrok. Zatrzepotała bardzo długimi rzęsami. Poczuł jakby go wachlowano palmowym liściem.
- Musi pan kimś być – zaprotestowała. – Kim pan jest z zawodu? – dociekała.
„No, i zaczyna się” – westchnął w duchu wariat.
- Z zawodu, droga pani, to ja jestem bezrobotny. Dwadzieścia pięć lat już robię w tym fachu... – zaśmiał się krótko, nerwowo.
Rudowłosa włożyła do ust koniec długopisu. Zamyśliła się i bardzo jej to pasowało do twarzy. Jednak owo zamyślenie nie trwało długo; w końcu nie zastanawiała się nad jakimś stricte ontologicznym zagadnieniem, a jedynie nad kwestią, gdzie wcisnąć dane tego faceta, do której kategorii dawców go zaszeregować. Kategorii było dziesięć, ale szczęśliwie na tyle nieprecyzyjnych, że mogła go wpisać gdzie bądź. Do tego jednak potrzebowała choćby jednego punktu zaczepienia.
- A ma pan jakieś pasje? Jakieś oryginalne zainteresowania? Nie wiem, może hoduje pan gołębie, albo lubi podróże? Wczoraj miałam klienta... – natychmiast się poprawiła – przepraszam, obsługiwałam petenta, który przyznał się, że wróży z dłoni. Niech pan sobie wyobrazi, bardzo wiele z naszych klientek wśród kandydatów na ojców swoich przyszłych dzieci poszukuje mężczyzn z darem chiromancji... Piszą w podaniach, że liczą na „oczarowanie” kandydatem...
W ogóle go to nie zainteresowało.
- Nie przypominam sobie, żebym miał talent do czegoś. Może do wypełniania kwestionariuszy, papierków...
Pokręciła głową. Nie, zdecydowanie to nie był talent, jakiego u ewentualnych kandydatów na ojców szukałyby potencjalne matki ich dzieci. Czy kiedykolwiek jakakolwiek kobieta na świecie chciałaby za ojca swego dziecka kogoś z talentem do księgowości?!
- Szkoda - załamała ręce kobieta. – Gdyby chociaż był pan pisarzem albo malarzem... Najlepiej geniuszem... Niemal każda nasza klientka pyta o geniusza. Niestety, w naszym banku mamy w tej materii duży niedobór; nasienie tak wysokiej jakości mamy właściwie na wyczerpaniu... Gdyby pan był geniuszem...
Mężczyzna poczuł na sobie jej taksujący wzrok.
- Ale taka możliwość raczej nie wchodzi w grę – zmarkotniała.
Zaprotestował gwałtownie.
- Ależ proszę mnie nie oceniać tak pochopnie! Jestem geniuszem. A uczciwie mówiąc – prawie geniuszem – oznajmił.
Na moment się ożywiła, ale gdy dokończył zdanie, jej ożywienie rozwiało się jak poranna mgła nad stawem.
- Prawie?! Wie pan, prawie robi różnicę – powiedziała z kwaśną miną.
Miał prawo się zdenerwować i z tego prawa skorzystał.
- Uważają mnie za wariata. Zresztą mam na to papiery. Oto one – wręczył jej teczkę, którą zawsze miał przy sobie, jak zresztą wiele innych, przydatnych na każdą możliwą urzędową okazję. – Jest tam jasno napisane, że jestem niepoczytalny. Niepoczytalny znaczy wariat! A wszędzie się słyszy: „geniusza dzieli krok od szaleńca”, czy jakoś tak. To by się zgadzało. No, przecież geniusze są nieprzystosowani do życia w społeczeństwie. Ludwik van Beethoven dwadzieścia razy zmieniał mieszkanie w Wiedniu, bo sąsiedzi nie mogli z nim wytrzymać. Albert Einstein chodził bez skarpetek. Glenn Gould nie pozwalał się dotknąć. Marcel Proust tygodniami nie wychodził z pokoju i gdy umarł, to leżał w nim jeszcze wiele dni, bo służąca bała się wejść i go obudzić. Ja mam podobnie, jestem nieprzystosowany, zmieniam miejsca zamieszkania, bo już trzy razy mnie eksmitowali, najchętniej nie wychodziłbym z łóżka; nawet te skarpetki się zgadzają – wszystkie pary mam dziurawe, to chodzę bez skarpetek. Czyż więc nie jestem w jakimś stopniu tknięty duchem geniusza? Jak więc mamy rozumieć mój stan?! Nie jest to właśnie etap, który dla własnych potrzeb nazwać można: prawie geniusz?!
Rudowłosa jeszcze raz pokazała piękne ząbki, bo otwarła szeroko usta w niemym zachwycie nad logiką wywodu wariata. Przypominała w tym momencie nie powiem kogo, bo nie jest to przedmiotem naszej opowieści, a nie chcę być posądzony o szerzenie taniej perwersji.
- Dobrze... – ocknęła się. – Dobrze – powtórzyła dobitniej, jakby sama nie do końca była pewna, co powiedziała za pierwszym razem.
Skierowano go więc do gabinetu. Tam wzbudził lekką konsternację odmawiając przyjęcia gazetek z nagimi kobietami; do tej pory dawcy raczej chętnie korzystali z takiej możliwości zwiększenia własnych możliwości. Już prawdziwą konsternację wywołał, gdy w wiadomym celu poprosił o najświeższe wydanie mainstreamowego dziennika. Ale i z tego się wytłumaczył.
- Gdy czytam o naszym wzroście gospodarczym, to i mnie...
Byłem cieciem na budowie, statystą filmowym, ratownikiem wodnym, ogrodnikiem, dziennikarzem itp. Obecnie "robię w sztuce". Nie oczekuję, że zmienię świat; problem w tym, że on sam, zupełnie bez mojego wpływu, zmienia się na gorsze. Mrożek pisał: "Kiedy myślałem, że jestem na dnie, usłyszałem pukanie od spodu". To ja pukałem! Poprzedni blog: http://blogi.przeglad.olkuski.pl/nakrzywyryj/
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości