Aborcjoniści pod kierunkiem Marty Lempart znów wyszli na ulice, lewactwo podnosi głowę, po raz kolejny przesunięto granice obostrzeń i generalnie nie widać światełka w tunelu – bo szczepionki nie są nim na pewno – zastanawiałem się więc, czy to dobry moment, by teraz pisać o „niedoinformowaniu” prezesa Jarosław Kaczyńskiego. I być może dałbym sobie spokój, gdyby nie świadomość trzech faktów. Pierwszy, to przekonanie, że na pewne wiadomości nigdy nie będzie „dobrego momentu”. Kolejny, to zrozumienie, że tym, co poniżej, lewactwo nie ma szans „grać”, bo w tej sprawie – jak w żadnej innej – wszystkie tzw. „polityczne elity” i wszystkie media głównego nurtu – od TVN po TVP – grają do jednej bramki. Ostatni, to świadomość słów mentora, Błogosławionego Księdza Jerzego Popiełuszki, zapamiętanych z młodości i codziennego uczestnictwa w odprawianych przez niego Mszach Świętych: jeśli nie wiecie, jak się zachować, mówcie prawdę i wszystko stanie się proste. Powodowany tym wszystkim piszę co piszę wierząc, że tak trzeba, że jeśli mydlą nam oczy ci, którym kiedyś zaufaliśmy, tym bardziej nie wolno o tym milczeć, zwłaszcza, gdy to co mówią – wyraźnie wbrew ich intencji – niczego nie zamyka, a wprost przeciwnie: wszystko otwiera. O co chodzi?
Jarosław Kaczyński wydał wczoraj oświadczenie – zadbano o jego nagłośnienie – że decyzja o zawarciu umowy przez Ministerstwo Zdrowia z firmą E&K w sprawie respiratorów została podjęta w oparciu o pozytywną weryfikację służb specjalnych. „Oświadczam, że po zapoznaniu się ze sprawą zakupu respiratorów w kwietniu 2020 r. mogę stwierdzić, iż decyzja o skorzystaniu z firmy E&K została podjęta w oparciu o informacje przekazane przez służby specjalne, które nie dostrzegały przeciwwskazań do podjęcia takiej współpracy” – napisał Jarosław Kaczyński. „Należy podkreślić, że służby specjalne w związku z występującymi trudnościami, w tym niepełną realizacją zamówienia przez kontrahenta, podjęły również działania wyjaśniające ex post, które nie wykazały po stronie Ministerstwa Zdrowia żadnych przesłanek wskazujących na możliwość nadużyć, działań korupcyjnych lub innych czynów zabronionych przy zakupie respiratorów” – dodał. O szczegółach nieco dalej, ale w tym miejscu warto zauważyć, że oświadczenie, które wybiela ministra Szumowskiego zarazem – wyraźnie wbrew intencji oświadczającego – uderza w „służby specjalne” pokazując ich totalną amatorszczyznę – i to jest ta lepsza wersja! Zarazem oświadczenie – najwyraźniej zgodnie z intencjami oświadczającego – zamydla obraz, rozcieńczając odpowiedzialność na „służby specjalne”, choć przecież każda służba specjalna ma swoją nazwę, a w tym konkretnym wypadku chodzi po prostu o Centralne Biuro Antykorupcyjne, które w tej historii odegrało fatalną rolę. Całość historii opisaliśmy ze szczegółami w książce „Zapis zarazy” z majorem ABW Tomaszem Budzyńskim (występującym w książce jako narrator), która jest ni mniej ni więcej jak „tylko” informacją o gigantycznym szwindlu i w każdym normalnym państwie zostałaby potraktowana, jako zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa, bo za takie „numery”, jakie tu wykręcono, ktoś powinien ponieść odpowiedzialność. Dlaczego tak się nie dzieje? Odpowiemy na to pytanie, sięgając do książki, by doinformować najwyraźniej niedoinformowanego wicepremiera, ale przede wszystkim by poinformować opinię publiczną, które fakty dotyczące tej sprawy powinna poznać koniecznie, jeśli już nie z innych, to przynajmniej z jednego powodu: bo ta wiedza jest jej własnością. Jak wiadomo, najlepiej zaczynać od początku, ale że nie zawsze jest to możliwe, szukałem fragmentu dla oświadczenia Jarosława Kaczyńskiego stanowiącego tło, które dwoma następnymi tekstami wypełnimy szczegółami – szczegół po szczególe – i taki fragment zapisu tej historii znalazłem. Oto ta historia.
„W czasach zarazy, jakiej podobno nie znał świat, potrzebowano respiratorów. Oferenci, rzecz jasna, nie chcieli pracować dla idei, zależało im na pieniądzach, a mówiąc ściśle – wielkich pieniądzach, które lubią ciszę. Bardzo jasny układ. W takim układzie panowie z Ministerstwa Zdrowia zamówili tysiąc dwieście czterdzieści jeden respiratorów czterech producentów, za cenę czterdziestu czterech milionów czterystu dwudziestu siedmiu tysięcy euro, czyli prawie dwustu milionów złotych – jak powiadano, „jesteśmy na wojnie, a wojna jest kosztowna” – z kolei panowie i panie reprezentujący oferenta, lubelską spółkę E&K, zobowiązali się dostarczyć zamówione urządzenia w czterech ratach: od kwietnia do lipca. Jednym zdaniem: każdy miał dostać to, czego chciał i wszyscy mieli być szczęśliwi. Stało się inaczej – chociaż nie do końca. Bo firma E&K dostała to, co miała dostać – swoją działkę – ale sama nie zrobiła tego, do czego się zobowiązała, dostarczając tylko niewielką część zamówionych respiratorów. Niektóre fakty zaczęły wychodzić na wierzch niczym podszewka spod kurtki i zrobiło się nieprzyjemnie. Ale to nie koniec tej historii, w której już od prologu było coś dziwnego. Właściwie wszystko było dziwne, a już najdziwniejszy był wątek dotyczący terminów płatności i uzgodnionych kwot. Każdy zdroworozsądkowo myślący człowiek, mający podstawy ekonomii na poziomie średnio zaawansowanej szkoły podstawowej, który ujrzałby dane, w jakie się teraz wpatrywałem, musiałby dojść do wniosku, że ten kontrakt to zwykła lipa. Musiałby – bo już tylko pobieżna analiza podstawowych danych wskazywała, że zarówno globalna kwota, jak i ceny jednostkowe zakupionych urządzeń stanowiły abstrakcję w stanie czystym. Jednym zdaniem o tym kontrakcie można było powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że jest bielszy niż biel. Wynikające z dokumentów przesłanie było jasne: na rynku sprzętu medycznego można było kupić urządzenia tej samej klasy, co zamówione przez polskie Ministerstwo Zdrowia, tych samych producentów, od których zamawiało ministerstwo, ale płacąc średnio o ponad sto tysięcy złotych taniej za każdy zamówiony egzemplarz, niż zrobił to resort ministra Łukasza Szumowskiego. Jeszcze bardziej zastanawiające było to, co stanowiło absolutny, ale to naprawdę absolutny unikat w tego typu działalności handlowej: że za prawie wszystkie zamówione respiratory Ministerstwo Zdrowia zapłaciło z góry. I to pomimo jednoznacznej klauzuli, według której oferent miał dostarczać respiratory ratalnie – w kwietniu, maju, czerwcu, lipcu. Kłopoty pojawiły się bardzo szybko, właściwie natychmiast i nie mogło być inaczej, bo ten kontrakt, zawarty przez resort ministra Łukasza Szumowskiego i podpisany przez wiceministra Janusza Cieszyńskiego, aż prosił się o kłopoty. Po prostu nie miał szans na wypełnienie, z wielu rożnych powodów, ale co ciekawsze, został ułożony tak, że literalnie oferentowi nie można było zrobić absolutnie nic. Oferent z kolei, lubelska spółka E&K, mógł zrobić wszystko, co chciał. I robił. I tak z dwustu respiratorów koreańskiej firmy MEKICS, które miały dojechać do Polski w kwietniu, maju i czerwcu, oferent nie dostarczył ani jednego, ale zamiast tego dostarczył pięćdziesiąt respiratorów niemieckiej firmy Dräger. Urządzenia przekazano Agencji Rezerw Materiałowych, która – co ciekawe – dokonała zakupów respiratorów w tym samym czasie, tej samej firmy i literalnie dokładnie takich samych respiratorów, jak te zamówione przez oferenta resortu Łukasza Szumowskiego – ale za cenę o sto tysięcy złotych za każdy egzemplarz niższą, niż zrobił to oferent resortu Łukasza Szumowskiego. Żeby było jeszcze bardziej kuriozalnie, respiratory niemieckiej firmy Dräger, które dostarczył oferent, zamiast zamówionych przez ministerstwo respiratorów koreańskiej firmy MEKICS, nie zostały kupione bezpośrednio u producenta, bo ten sprzedał je wcześniej do Pakistanu. A już w ogóle absolutną abstrakcję stanowił fakt, iż pakistańskie „używki” zostały zaopatrzone we wtyczki przeznaczone na rynek brytyjski – zatem w Polsce, bez adaptera, były nie do użytku. To z kolei mogło wskazywać, że handlarz bronią zajął się poszukiwaniem respiratorów najprawdopodobniej dopiero po tym, jak pewne elementy szwindlu zaczęły wychodzić na światło dzienne i poszukiwania te robiono po omacku, wręcz panicznie. By w tej sprawie przeciąć jakiekolwiek wątpliwości, firma Dräger, ustami swojego przedstawiciela, zajęła oficjalnie stanowisko, odcinając się od jakichkolwiek kontaktów z oferentem ministerstwa zdrowia, firmą E&K. Szach i mat. Od tego momentu wszystko było już jasne jak słońce. Poza jednym – odpowiedzią na zagadkę: to jakie w końcu respiratory, w jakim stanie, na jakich warunkach gwarancyjnych i innych, dotarły do Polski z Pakistanu? Odpowiedzi na to pytanie nie udzielił nikt. Jedyne, co wiadomo na pewno, to, że przepadły miliony euro, a do Polski dotarło coś – ale nie wiadomo co. Wiadomo tylko, że nie to, co zamówiono, w liczbie dramatycznie mniejszej, niż zamówiono, drastycznie drożej, niż powinno i na warunkach, które obwarowano klauzulą tajemnicy. Całość przypominała fragment filmu „Urodzony 4 lipca” w którym jest taka scena: bohater wojny w Wietnamie, amerykański żołnierz postrzelony w kręgosłup, leży sparaliżowany w szpitalu i desperacko, ale nie wprost, pyta, czy jeszcze kiedykolwiek odzyska sprawność od pasa w dół: panie doktorze, czy będę mógł mieć dzieci? – Nie – odpowiada lekarz. – Ale mamy świetnego psychologa. Nie musiałem być Ronem Kovicem – bo tak nazywał się ów sparaliżowany nieszczęśnik, znakomita kreacja Toma Cruisa – by wiedzieć, jak czuje się człowiek w sytuacji ekstremalnie absurdalnej, bo – odkładając na bok proporcje, a uwzględniając jedynie skalę abstrakcji – taka była właśnie rozbieżność wynikająca z analizowanych dokumentów – pomiędzy tym, co zamawiano, a tym co otrzymano. Jak w sytuacji człowieka, który wszedłszy do sklepu pyta, czy są kije do hokeja? – Nie. – odpowiada sprzedawca. – Ale mamy świetne harpuny. Podobnie absurdalnie przedstawiały się kolejne elementy ministerialnego, kuriozalnego kontraktu. A im głębiej kopałem, tym gorzej to wyglądało. Nie dostarczono kolejnej partii respiratorów MEKICS – umowę w tej części ostatecznie wypowiedziano – z kolei sprawa urządzeń od firmy Bellavista stała się „tajemnicą Enigmy” i sekretem nieomal najwyższej tajności. Występujący na konferencjach prasowych urzędnicy ministra Łukasza Szumowskiego i on sam zresztą też, mnożyli tak dużą liczbę zmiennych wersji, wariantów, terminów dostaw, odpraw celnych, itp., że konia z rzędem temu, kto potrafił za tym nadążyć – ja, przyznaję, nie potrafiłem. Ostatecznie – jak w „entym” wystąpieniu zapewnili gawiedź decydenci z Ministerstwa Zdrowia – na początku czerwca dotarło do Polski sto czterdzieści respiratorów firmy Bellavista. Szkopuł w tym, że niektórzy powątpiewali w prawdziwość zapewnień. Ludzie widzieli, że politycy ładnie mówią, ale opinia publiczna wolała, by mówiły fakty. Tymczasem te były dla ministra zdrowia i jego kolegów nieubłagane, a na potwierdzenie swoich zapewnień o dostarczeniu stu czterdziestu respiratorów firmy Bellavista – było nie było, tylko niewielkiej części ogólnej liczby zamówionych respiratorów, ale jednak – nie przedstawiono dowodów. Co bardziej istotne, także firma Bellavista, która jakoby miała dostarczyć do Polski za pośrednictwem E&K urządzenia wspomagające oddychanie, złożyła oświadczenie. Krótkie, ale treściwe i dosadne. Przesłanie było jasne: jakikolwiek kontakt z oferentem polskiego ministerstwa zdrowia, firmą E&K, nigdy nie miał miejsca. Naturalnie ta informacja wymusiła kolejne pytania, na przykład takie, jak: co w takim razie znajduje się w kontenerach w Agencji Rezerw Materiałowych? Ale odpowiedź nie padła. Generalnie: dużo pytań – mało odpowiedzi. Pointę dla tej kuriozalnej historii, swoistą wisienkę na torcie, stanowiło to, że „E&K” z kapitałem założycielskim milion sześćset tysięcy złotych, można było windykować do tej wysokości właśnie. Oznaczało to, nie mniej, nie więcej, że płacąc z państwowych pieniędzy na „dzień dobry” za respiratory – które w przeważającej części nigdy nie zostały do Polski dostarczone – sto sześćdziesiąt milionów złotych na konto spółki E&K, aż sto pięćdziesiąt osiem milionów czterysta tysięcy złotych powierzono na „słowo honoru”. Jak w takiej sytuacji miało się nie stać, co się stało? Usiłowałem wyobrazić sobie minę pracownika banku, którego poprosiłbym o kilkumilionowy kredyt oferując w zastaw wyłącznie swoją toyotę wartą mniej więcej siedemdziesiąt tysięcy złotych i zaznaczając w umowie, że można mnie licytować tylko do wysokości wartości tego auta. Moja wyobraźnia potrafiła wyrabiać nadgodziny, ale w tym wypadku zadanie ją przerosło. A przecież podobnie, jak na tym przykładzie, wyglądało to w przypadku umowy ministerstwa zdrowia i spółki E&K – podobnie, z tym, że zdecydowanie jeszcze gorzej. Analizując wszystkie te materiały trudno było uwierzyć – wręcz nie można było uwierzyć – że to tylko błąd. Od biedy można by tak pomyśleć o każdym elemencie z osobna, ale nie o wszystkich naraz. Jako były szef delegatury ABW, prowadząc i nadzorując setki śledztw analizowałem tysiące podobnych dokumentów i powiem jedno: z punktu widzenia zabezpieczenia interesu publicznego była to najbardziej niedbała umowa, jaką tylko można sobie wyobrazić. Wyglądało to tak absurdalnie, jakby granica prawdy i fikcji została umyślnie zatarta, tak, by jej przekroczenie było niezauważalne i by błądzono w tych manowcach, jak w świecie cieni. I tak, by państwowi kontrolerzy lub dziennikarze, którzy wpadliby na ślad tej historii, od biedy mogli o tym coś napomknąć, ale nigdy z sensem. Ci ostatni faktycznie podjęli próby przyjrzenia się sprawie i nie było w tym nic dziwnego, bo z dziennikarskiego punktu widzenia była to nie lada gratka, tyle, że zagmatwana. Szkopuł w tym, że przedstawiciele mediów próbowali skupić się na nieistotnych detalach, gubiąc z pola widzenia tło. Nie zbliżyli się do źródła wiedzy i nawet nie wiedzieli o jego istnieniu. Ja wiedziałem. I wiedziałem coś jeszcze, czego nie wiedzieli oni – kim jest. Andrzej Izdebski, tajemniczy „bohater” największej w Polsce afery z COVID-19 w tle, który wiele lat po opowiedzianej tu historii został szefem lubelskiej firmy E&K i dostawcą respiratorów na zamówienie ministerstwa zdrowia. Wyciągnąłem z zakamarków pamięci i podręcznego archiwum wszystko to, co do tego momentu wiedziałem o Andrzeju Izdebskim. Nie było tego mało. Zastanawiałem się, kiedy spotkałem go po raz pierwszy…
To było w grudniu 1993. Mieliśmy obserwować irackiego biznesmena. Był figurantem wywiadu, który podobno chciał zerwać się ze smyczy. Operacja o najwyższym priorytecie: hotelowy pokój z naszą obsługą audio video, całodobowa obserwacja, podsłuchy telefoniczne. Ale to była ślepa uliczka – a przynajmniej tak wtedy sądziłem. W raportach wykazywaliśmy, że tu nie ma nic, ale wywiad chciał wiedzieć absolutnie wszystko, ze wszystkimi szczegółami. Mieliśmy kontynuować operację – więc kontynuowaliśmy. Już wtedy powinienem zwrócić uwagę i na ten priorytet i na tę determinację wywiadu – ale tak się nie stało. Mojego niepokoju nie wzbudził żaden szczegół, a szkoda, bo powinien wzbudzić. Był jeden człowiek. Spotkali się więcej niż raz. Właściwie przez jakiś czas widywali się codziennie, a potem, nagle – przestali. Nie potrafię wytłumaczyć, jak to możliwe, ale w tamtym czasie nie zwróciłem na to uwagi i dopiero po latach, gdy dowiedziałem się tego i owego, zrozumiałem, że była to typowa operacja „fałszywej flagi”. Wywiad z nami pogrywał. Nie chodziło im o to, by obserwować Irakijczyka, ale o to, by obserwując „przyjaciela” polskiego wywiadu, w rzeczywistości obserwować innego współpracownika polskiego wywiadu, jego rozmówcę – Andrzeja Izdebskiego. To „spotkanie”, to był mój pierwszy kontakt z Izdebskim. Kontakt drugi miał miejsce niedługo później i omal nie okazał się ostatnim. Było tak: Izdebski nie rozliczył się z Korsykaninem za „arabski kontrakt”, ten wynajął kilku wiedeńskich Albańczyków, ci załatwili resztę. W mafii powiadają, że dobrym słowem i przystawionym do głowy pistoletem zawsze uzyskasz więcej niż tylko dobrem słowem. To była właśnie taka historia. Albańczycy zabrali Izdebskiego na przejażdżkę z finalnym „piknikiem” nad Zalewem Zemborzyckim. W tak pięknych okolicznościach przyrody, nocą, złożyli propozycję z gatunku tych nie do odrzucenia: on podpisze weksle, oni darują mu życie. Początkowo Izdebski protestował, potem groził, na koniec zamilkł i wszystko podpisał. Nazajutrz Izdebski przybiegł do nas, po ratunek. Opowiedział swoją wersję, po kolei co i jak – rzecz jasna tyle, ile uznał za stosowne – ale już następnego dnia ochłonął i podziękował za „przysługę”. Być może zrozumiał – w tej sytuacji nie bez powodu – że przysługa może zabić szybciej niż kula, rzecz jednak w tym, że maszyna już ruszyła. Zatrzymać takie śledztwo, w takiej sprawie, w Urzędzie Ochrony Państwa i prokuraturze, to nie łatwa sprawa, ale raz jeszcze się okazało, że „tajemne moce” mogą to, czego nie mogą inni. W efekcie sprawa została zakończona, zanim zaczęła się na dobre, tak jakby nie wydarzyło się kompletnie nic. W następnym latach postać Andrzeja Izdebskiego przewijała się w wielu innych historyjkach, a on sam pojawiał się i nagle znikał, jak duch. Dla wtajemniczonych było to jasne, jak słońce, kim jest i czym się zajmuje. Podobnie jak i to, że mamy się trzymać z daleka. Więc trzymaliśmy się z daleka – co nie przeszkadzało trzymać ręki na pulsie i – na wszelki wypadek – zachowywać informacje. Tak więc jako wieloletni szef Delegatury Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Lublinie wiedziałem o Andrzeju Izdebskim całkiem sporo, a wiedza ta napływała przy okazji innych spraw…
Wiedziałem na przykład, kto go zwerbował, bo tym „kimś” był Witold Wieczorek, major, mój kolega. Witka poznałem jeszcze w latach 90., gdy był kapitanem, kierownikiem jednej z sekcji Wydziału Kontrwywiadu DUOP w Lublinie. Później wielokrotnie współpracowaliśmy w realizacji zadań operacyjnych. Wieczorek zwerbował Izdebskiego wieki temu, pod koniec lat siedemdziesiątych, nadając mu pseudonim „Zygmunt” i powierzając zadanie zabezpieczenia kontrwywiadowczego kierownictwa WSK, czyli mówiąc po ludzku donoszenia na przełożonych – miał kontrolować, czy nie przekazują obcemu wywiadowi cennej polsko-radzieckiej myśli technicznej. O zwerbowaniu Izdebskiego przesądziły jego kwalifikacje. Ekonomista z czystą kartą z PZL Świdnik, z biegłym angielskim, specjalizujący się w eksporcie, przemieszczający się po Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych w naturalny sposób, przy okazji branżowych targów, był wręcz predysponowany do werbunku – i był to werbunek prawdziwy. Prowadzącym był kolega z firmy Witold Wieczorek, którego „nieszablonowe” metody działania przynosiły „nieszablonowe” skutki. Takie, jak historia procesu lustracyjnego z 2006 roku – ówczesnej wicepremier w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego – Zyty Gilowskiej. Według akt zawartych w Instytucie Pamięci Narodowej Gilowska została zwerbowana przez Wieczorka w latach osiemdziesiątych jako TW „Beata”. Jedyne zachowane dowody współpracy, to skserowana karta rejestracyjna EO-4 z adnotacją, że Witold Wieczorek zarejestrował Gilowską na zasadach dobrowolności, ksero dziennika rejestracyjnego SB potwierdzające ten zapis, ksero dokumentu wskazującego, że 29 stycznia 1990 zniszczono teczki pracy i teczkę personalną „Beaty”, meldunki operacyjne rzekomo oparte na słowach Gilowskiej, jako „sprawdzonego źródła”, dotyczące cudzoziemców odwiedzających KUL. Całość uzupełniało ksero protokołu kontroli WSW akt lubelskiej SB z 1989, która pozytywnie oceniała współpracę Wieczorka i Gilowskiej. W trakcie procesu lustracyjnego Zyta Gilowska zaprzeczyła współpracy z SB, więc przesłuchano świadków, przełożonych Wieczorka i jego samego. Zeznania wprawiły w osłupienie wszystkich, a przede wszystkim zastępcę Rzecznika Interesu Publicznego, Jerzego Rodzika, który oskarżał Gilowską o złożenie fałszywego oświadczenia lustracyjnego. Major Witold Wieczorek potwierdził, że zarejestrował Gilowską, ale zarazem dodał, że zarejestrował ją … fikcyjnie. Jak zapewnił, ze szlachetnych pobudek: by chronić przed SB. W podobne idiotyzmy nie uwierzył nikt, łącznie z samym Wieczorkiem, ale brednie powtarzali wszyscy, a sąd musiał je odnotować. Jak było naprawdę? Wieczorek zeznał półprawdę – a więc także i półkłamstwo. Zyta Gilowska nie była świadomym źródłem SB – była gadatliwą kobietą. Jej rejestracja była fikcją, ale powody tej fikcji nie były tak szlachetne, jak twierdził Witek. Roczny plan werbunkowy narzucany przez przełożonych był tak wyśrubowany, że w jednostkowych przypadkach – na zasadzie wyjątku od reguły – zdarzało się, iż nie mając czasu na kompleksowe opracowanie kandydatów esbecy posuwali się do rejestrowania fikcyjnych TW. Nikt wtedy nie przypuszczał, że ustrój się zmieni i tajni współpracownicy będą weryfikowani w procesach lustracyjnych. Cwany oficer specsłużb wykorzystał fakt, że Gilowska była koleżanką jego żony i od czasu do czasu wpadała do Wieczorków na „babskie plotki”. Błędem Gilowskiej było to, że nie pamiętała powiedzenia cesarza Klaudiusza: „nie zawsze mów, co wiesz, ale zawsze wiedz, co mówisz”. Zyta Gilowska po prostu nie potrafiła utrzymać języka za zębami i non stop raczyła panią Wieczorkową historyjkami z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, gdzie była pracownikiem naukowym. Przysłuchując się rozmowom obu pań Witold Wieczorek tworzył notatki służbowe, a następnie przedstawiał przełożonym jako uzysk informacyjny ze spotkań z TW „Beata”. Przełożeni uwierzyli w cennego agenta, tym bardziej, że przekazywane przez niego informacje potwierdzały inne źródła SB na KUL. Kontrole MSW od czasu do czasu weryfikujące stan faktyczny skupiały się na kwestiach formalnych, zgodności i poprawności dokumentacji i nikomu nie przyszło do głowy, by w tym przypadku zorganizować spotkanie kontrolne ze źródłem. Bo gdyby przyszło, fikcja Wieczorka wyszłaby na wierzch, niczym podszewka spod kurtki. Historia Zyty Gilowskiej, w efekcie której grillowano ją później niemiłosiernie, generalnie oddawała metody pracy operacyjnej mojego kolegi, Witolda Wieczorka. Przekonałem się o tym osobiście w Urzędzie Ochrony Państwa, gdy wielokrotnie współpracowaliśmy w realizacji zadań operacyjno-technicznych. Byłem młodym i dopiero zdobywającym doświadczenie funkcjonariuszem operacyjnym, Witek był starym wygą, od lat pracującym na kierunku „zamorskim” – tak nazywaliśmy rozpracowanie operacyjne wywiadów Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Francji – lubelskiego kontrwywiadu w SB, a potem, po pozytywnej weryfikacji, w UOP. Funkcjonariusze operacyjni UOP z przeszłością w SB mieli problemy z prowadzeniem pracy operacyjnej na mieście i pozyskiwaniem informacji. Chwilę wcześniej panowie życia i śmierci, niejednokrotnie niszczący ludzi i łamiący kariery spotykali się ze zrozumiałą niechęcią. Na spotkania z dawnymi źródłami czy zwykłe rozmowy operacyjne musieli jeździć daleko poza Lublin, a wyciągane co chwila teczki SB powodowały w potencjalnych informatorach – zrozumiałe – obawy, że nawet niepozorny kontakt z byłymi funkcjonariuszami SB może przynieść skutki, które będą podrożą w nieznane. Wieczorek nie spodziewał się, że będzie miał takie kłopoty na początku nowej drogi. Jak wielu innych funkcjonariuszy SB, miał nadzieje, że nie wyląduje w miejscu, którego nie planował odwiedzać – na śmietniku historii. Nowa sytuacja stanowiła wyzwanie, ale poradził sobie z tym wyzwaniem. Lekarstwo na „chorobę” stanowiła recepta, której kluczowy składnik stanowiła specyficznie rozumiana kreatywność, a której efektem był szybki awans do stopnia majora, pochwały przełożonych i kierownictwo w sekcji działającej w strukturach Wydziału Kontrwywiadu. Modus operandi wyglądał tak: gdy wyczerpały się wszystkie możliwości pozyskiwania informacji „na zewnątrz”, Witold Wieczorek postanowił pozyskiwać informacje od wewnątrz, czyli od… funkcjonariuszy poszczególnych wydziałów, z reguły młodych i niedoświadczonych. Ci przez długi czas dawali się rozgrywać starszemu i wyższemu rangą koledze. Jak to wyglądało? Witek miał zwyczaj codziennego obchodu poszczególnych wydziałów i porannych rozmów przy kawie. W jednym pokoju, przy kawie, sondował planowane przyjazdy dyplomatów akredytowanych w RP, w drugim, w niezobowiązującej rozmowie, też przy kawie, dowiadywał się o wizytach innych cudzoziemców. W ekspozyturze Zarządu I UOP, czyli wywiadu, zamienił parę zdań z zaprzyjaźnionym kierownikiem – to już kolejna kawa. W wydziale analiz i informacji zapoznał się szczątkowo z wynikami pracy analitycznej, a w wydziale techniki odbył luźną pogawędkę o kontaktach interesujących go osób – za każdym razem zbieranie informacji było okupione poranną kawą, ale czego nie robi się dla dobra służby, prawda? Uczciwie trzeba przyznać dwie rzeczy: Witek miał zdrowie. I był naprawdę dobry. Najlepszy! Wyluzowany, swobodny, potrafił nawijać, budził zaufanie. Co jednak najważniejsze, potrafił słuchać. W dyskusje wchodził niepostrzeżenie, tak, że nikomu z funkcjonariuszy nawet do głowy nie przyszło zastanawiać się, czy to, o czym mówią, to niewinne pogaduszki, czy już tajemnice. W starciu z takim cwaniakiem nie mieli szans. Wiem, co mówię, bo sam byłem tak rozgrywany. Witek potrafił tak nas omotać i na tyle inteligentnie prowadzić rozmowy, że człowiek ani się spostrzegł, jak przekraczał niewidzialną granicę. Wiedzę pozyskiwaną od kolegów, którą zdobywał nie kiwnąwszy nawet palcem w bucie, kapitan Witold Wieczorek zamieniał w meldunki i notatki służbowe. Przedstawiał je jako pozyskane na spotkaniach od osobowych źródeł informacji znajdujących się na jego stanie ewidencyjnym – prawdziwych i fikcyjnych. Był niczym listonosz, który biega między ludźmi naprawdę zdobywającymi informacje, a tymi, którzy oczekiwali informacji – ale o tym wiedział tylko on sam. Nie musiał niczego sprzedawać – tak naprawdę to samo się sprzedawało, bo informacje z innych wydziałów, napływające do kontrwywiadu dopiero po pewnym czasie, po potwierdzeniu, rozszerzeniu i kompleksowym opracowaniu, w sposób naturalny potwierdzały wszystko to, co w „swoich” meldunkach i notatkach wcześniej pisał Witold Wieczorek. Ta luka czasowa, między ustami, a brzegiem pucharu – to cała podstawa sukcesów operacyjnych cwanego majora. Przełożeni byli zachwyceni, Witek oczywiście też. I tylko koledzy zastanawiali się, jak on to robi, że pozyskuje tak cenne źródła, które wiedzą wszystko o wszystkim, aktywnie przekazują informacje i są zawsze dwa kroki przed źródłami innych funkcjonariuszy. Tak mijały tygodnie, miesiące i lata. I nie wiadomo, jak długo jeszcze trwałaby ta „zabawa”, gdyby jej kresu nie położyła historia najbardziej „tajnego źródła” majora – wicepremiera Zyty Gilowskiej. Nieprawdopodobne, ale tak właśnie funkcjonował świat służb specjalnych odrodzonej Polski. Naszpikowany ludźmi przeszłości przeniesionymi do teraźniejszości, którzy dla dobra służby najchętniej nie robiliby nic, ale w dbałości o własne interesy wykazywali się nieszablonową kreatywnością i potrafili sfingować wszystko. No – może prawie wszystko. Niektóre rzeczy były prawdziwe, bo musiały być prawdziwe, jak powiadają: najtrudniej rozpoznać kłamstwo przeplatane prawdą. Werbunek Andrzeja Izdebskiego był autentykiem, małą wysepką prawdy na oceanie kłamstwa. Nie miałem wątpliwości, że tak jest, bo nie mogłem mieć wątpliwości, z jednego zasadniczego powodu: przez moje biurko, jako szefa Delegatury ABW w Lublinie, przewinęło się tak wiele autentycznych i potwierdzonych w wielu źródłach danych dotyczących Izdebskiego, że nie potrzebowałem już więcej, by wiedzieć, że jest to prawda. Po prostu bywają takie sytuacje, które są tak oczywiste jak to, że po nocy wstaje dzień – werbunek Andrzeja Izdebskiego, to właśnie była jedna z takich sytuacji. Co zatem wiedziałem o Izdebskim? Usiłowałem sobie ułożyć tę historię jak należy, od samego początku. To było w 1989 roku. Zmiana za zmianą, esbecy „teleportowali się” do nowej rzeczywistości. Jedni wykorzystując uprzywilejowaną pozycję szli do biznesu, inni wizję przyszłości budowali w oparciu o „haki”, metody nacisku i szantażu na nowych „elitach”, pozostali zmieniali pana. Izdebski należał do trzeciej kategorii. Spod skrzydeł nieboszczki Służby Bezpieczeństwa przeszedł płynnie pod „opiekę” Zarządu I Urzędu Ochrony Państwa i rozpoczął nowe życie – jak wielu innych, jak większość z kontrwywiadu…”
CDN
sumlinski.pl
Inne tematy w dziale Polityka