Nie tyle, jak chcą autorzy banalnych eulogiów, „w pomroce dziejów”, co w ich migotliwym półmroku – blask epoletów, oleiste światło pochodni, rozbłyski dział i min, cienka smużka ognia, smakującego listy, a trzeszczącego w zetknięciu z lakiem – niełatwo w pierwszej chwili dostrzec sylwetkę owerniackiego zucha, jenerała Ladislasa de Ciastogne, tym bardziej, że w szkole oficerskiej do perfekcji opanował sztukę kamuflażu. Matka, Marguerite, wniosła w posagu, prócz dwóch młynów i manufaktury cenionych na dworze cążek, pamięć o siedmiogrodzkich emigrantach, przybyłych do Wersalu z Franciszkiem II Rakoczy – stąd egzotyczne imię, ekscytujące damy. Ojciec, młodsza gałąź rodu notowanego w kronikach siódmej wyprawy krzyżowej – zadawniony spór o stadninę osłów z miejscowym zakonem norbertanów.
Od początku opowiedział się po stronie Stanu Trzeciego, a z czasem – Ludu. Już jesienią 1789 roku stanął na czele departamentalnego Bureau de la Sécurité Publique. „Obywatel Ciastogne dobrze zasłużył się sprawie rekwizycji i proskrypcji” – donosi „L'Argus patriot” w styczniu roku 1790. Nieufny wobec rojalistów, konfiskuje wszystkie luidory w mieście, rozdając je swoim podkomendnym, by wizerunek tyrana na zawsze zapadł im w pamięć. Doprowadzi nawet do krótkotrwałego kryzysu dyplomatycznego, oskarżając posła Stanów Zjednoczonych, który przejeżdżał przez departament Cantal, o próbę otrucia, gdy okazało się, że do podwieczorku sługa Jankesa podał sorbety jagodowe z kroplą bourbona.
De Ciastogne nie uchyla się przed żadną z rewolucyjnych powinności: staje na czele Commission de la Sécurité Publique na obszar Franche-Comté, od małego uzdolniony do algebry, obejmuje funkcję kontrdyrektora Narodowego Biura Buchalterii; „Kto, jeśli nie obywatel Ciastogne, zdoła wyzwolić naszą republikańską arytmetykę od znaku >plusa<, tak ohydnie kojarzącego się z symbolem ucisku kościelnego?” – wychwala jego służbę Jacques Hébert na łamach „<i>Le père Duchesne”.
Najpoważniejsze zadanie spada na jego barki w styczniu roku 1794: zostaje oddelegowany do stłumienia kontrrewolucyjnego zrywu emigrantów, rojalistów i nieprzyjaciół rodu ludzkiego w Wandei. U boku generała Turreau zdobywa doświadczenie i szlify, robiąc na tym strategu wrażenie swym zdecydowaniem i konsekwencją. To Ciastogne jako pierwszy zda sobie sprawę ze strategicznego znaczenia nurtów Loary i położonych nad nią zapór, organizując tzw. déportations verticales lub, jak ujął to dowcipnie korespondent „Le Réveil du peuple”, „oddziały republikańskich nurków”.
Po zamieszaniu spowodowanym Termidorem nadal pozostaje w służbie Francji, obejmując zaszczytny urząd wicekonsula w Zjednoczonych Prowincjach Ilirii; na tym stanowisku oddaje wielkie usługi sprawie ludu i tronu w niełatwych dniach Kongresu Wiedeńskiego, zabezpieczając liczne sporne ziemie na pograniczu Helwecji, Adygi i Trydentu. Do ostatniego tchu w służbie publicznej, prezydował Instytutowi Miar i Wag: uczczono to, podejmując już po jego śmierci decyzję, by elastyczność stalowych prętów zbrojeniowych podawać odtąd w ciastogne’ach (np. filary wieży Eiffela mają elastyczność w przedziale 12-15 kilociastogne’ów / m2 przekroju poprzecznego).
Nikt, kto jest dostatecznie wybitny, nie może się czuć bezpieczny w świecie, po którym stąpają miernoty i zawistnicy. Po jego śmierci (zmarł w przeddzień odznaczenia go Krzyżem św. Ludwika, jako par Rousillion, kawaler orderu św. Grzegorza, kurator Ligi Praw Człowieka i Obywatela) rozpoczęła się nagonka obrzydliwych mar: zawistnych wdów, wścibskich jezuitów, ogólnie – hydrofobów. W czasie, gdy Francja po 20 latach spazmów wojen i rewolucji najdotkliwiej pragnęła spokoju, hieny cmentarne nie uszanowały – jak ujął to hr. Talleyrand – „tego kęsa wieczności, którego nie odmawia się nawet zbrodniarzom, cóż dopiero ludziom tak zasłużonym: cichej grudy ziemi”.
Daremne to słowa. Kipiel zawistnych namiętności bryzgała tak wysoko, że sięgała nawet skromnych marmurów nagrobka, jaki zbolała rodzina wzniosła na cmentarzu w La-Roche-sur-Yon, stolicy Wandei, chcąc, by zmarły znalazł się jak najbliżej pól swych triumfów i cichej doliny Loary. Pragnienie tak zrozumiałe, i ono musiało być zelżone! Daremnie republikański mer La-Roche-sur-Yon, Fracasse, członek martyniańskiej loży „Świt Filtrów”, pokazywał niedowiarkom dokumenty, świadczące o zakupie rodzinnego grobowca przez przodków de Ciastogne’a za środki, pozyskane podczas łupienia schizmatyków w Bizancjum: plugawym wyzwiskom nie było końca.
Dopiero Victor Hugo, sumienie wolnej i dumnej Francji, zdołał odnaleźć właściwy ton: w eseju, opublikowanym na łamach "Journal des débats" przywołał postać Antygony (bohaterki kilku sztuk antycznych, tak pięknie przybliżonych współczesnemu światu przez Racine’a). "Skoro nasze serca – wołał w szlachetnym zapale – biją razem ze swarliwym Polinikiem, a raczej jego prawem do spoczynku w ziemi tebańskiej – jakże mielibyśmy odmawiać ziemi wandejskiej temu, którego prędzej z Eteoklesem trzebaby równać, który nawet po śmierci wzbogaci ją i użyźni nie tylko swym azotem, lecz i cnotą!”.
Do dziś nie brak kopidołów, podobnych grzebiącym w podmiejskich śmietniskach szakalom, którzy radzi by zbezcześcić miejsce doczesnego spoczynku de Ciastogne’a i zburzyć spokój wandejskiego miasteczka. Miejsce nas wszystkich jest jednak u boku Hugo i Antygony.
Inne tematy w dziale Kultura