Pamiętam te czasy. Pojawiała się jakaś trudność, jakakolwiek. Może być taka, że dziś nazwałbym ją... może "niedogodnością". Cokolwiek. Powodowało to jednak tyle, że miałem powód, żeby zamknąć się w sobie i przeżywać. Wyrzucać sobie i innym niesprawiedliwość świata i owych innych wobec mnie. Ważne było, że miałem dlaczego, może bardziej "z jakiego powodu" się napić. Dla uspokojenia. Dla kurażu. Dla przyjemności.
Może to dobrze, bo wcale nie byli. Bardzo często robili to, co robili właśnie dlatego, że ja czegoś nie zrobiłem lub zrobiłem źle. Widzisz drzazgę w oku drugiego, nie widzisz belki w swoim. Szukałem powodów, żeby nie być w tym towarzystwie, bo było dla mnie za płytkie. Tamto, za mało inteligentne. I tak dalej.
Chodziło mi jednak, tak naprawdę, o to, żebym mógł się nad sobą poużalać. Poprawić się w swoim bagienku, które miałem tylko dla siebie. Moją własną, śliczną tragedię. Ze mną w roli głównej.
Granie pierwszych skrzypiec z innymi powoduje, że wszyscy patrzą na ciebie. Bierzesz odpowiedzialność. Nie możesz się izolować.
Komentarze
Pokaż komentarze