Przed 70-tą rocznicą rozpoczącia największego anty-nazistowskiego, a i anty-totalitarnego powstania w Europie warto przypomnieć jedne z ostatnich, najbardziej dramatycznych i bohaterskich jego walk oraz koniecznie - jego BOHATERÓW, prawdziwych Herosów pokolenia Kolumbów:
W nocy z 22 na 23 września 1944 zginął SŁOŃ. Nie byle jaki SŁOŃ, a porucznik Armii Krajowej Jerzy Gawin, legenda Szarych Szeregów, uczestnik najsłynniejszego odbicia Polski Podziemnej - Akcji pod Arsenałem (zaciął mu się wtedy pistolet maszynowy, co mogło położyć cały plan, jednak w pobliżu był niezawodny Zośka Tadeusz Zawadzki i sten zaczął strzelać osłaniając wybawców masakrowanego przez Gestapo Rudego Jana Bytnara Wszystko to uwiecznił w „Kamieniach na Szaniec” A. Kamiński).
[23 wrzesień]
Wyznaczam dowódców poszczególnych oddziałów: "Słoń" dowodzi grupą uderzeniową, "Pol" ubezpieczeniem bocznym, "Jur" strażą tylną, Ojciec Paweł opiekuje się dziewczętami. Przedstawiamy sobą oddział o wielkiej sile ognia. Mamy dużą ilość peemów, granatów różnego rodzaju, samopowtarzalne karabiny.
Ruszamy. Idę pierwszy z Ojcem Pawłem i "Słoniem". Przeciskamy się przez wąskie szczeliny w ruinach. Za nami wyciągniętym wężem około 70 postaci. Wąż błyska od czasu do czasu stalą broni, czasem zadźwięczy metal. Wychodzimy na szerszą przestrzeń między ulicami Zagórną i Wilanowską. Idziemy luźnym rojem, zatrzymując się, gdy rakieta rozświetli powietrze. Z półmroku przed nami wynurza się linia jakiegoś rowu. Przyśpieszam kroku i nagle krótkim szczeknięciem wybiega ku mnie: - Patrolle?
Rzucam ze "Słoniem" granaty, skaczemy do okopu. Jęki rannych, huk granatów, "Słoń" osuwa się na kolana. Wyskakuję z okopu i biegnę z kilkoma towarzyszami krzycząc: Naprzód!
Wyróżnił się Słoń, ostatni, bo w ostatniej niemal godzinie mianowany d-cą komp. Rudy, a raczej jej niedobitków, który swą żołnierską postawą do końca budził podziw najwyższy, wyróżniły się dziewczęta, które w atmosferę brutalnej walki potrafiły wnieść promyk ciepła i samarytańskiej miłości.
Walka w pożodze Batalion Armii Krajowej "Zośka" w Powstaniu Warszawskim
Śmierć miał też niebanalną. Stanął na czele szpicy, która miała otworzyć drogę za nic nie chcącym poddać się kilkudziesięciu niedobitkom obrońców Wilanowskiej 1 po tygodniu walk o największym natężeniu i zaciętości w całej Bitwie o Warszawę ’44 i niedoczekaniu się kilkanaście razy odkładaną przeprawy do LWP na Pragę. Po ostatnim dniu, w którym odparto kilkanaście wściekłych natarć niemieckich na jeden tylko dom, postanowiono przebijać się do Śródmieścia, licząc na szczęście jakie dopisało im 31 sierpnia, 3 tygodnie wcześniej.
W tym linku jest wersja rosyjskojęzyczna tego artykułu, a tym wspomnienia kapitana "Jerzego" - dowódcy baonu "Zośka".
Zamiar, podobny do przekradnięcia się do Śródmieścia sprzed 3 tygodni (patrz świetny raport "Przebicie do Śródmieścia"), udał się tylko jemu i kilku żołnierzom (jednemu sierżantowi LWP, który już w Śródmieściu zagadkowo zaginął - czyżby agentura i "seryjny samobójca" nie dały jemu uciec od "braci"?), w tym 4 dziewczętom - łącznikom i sanitariuszkom.
Reszta po poniesieniu największej tej nocy straty – por. Słonia pod wpływem nalegań kapelana oddziału Ojca Pawła dostaje się do niewoli. Zostają przez esesmanów dotkliwie pobici, ale dzięki interwencji oficera Wehrmachtu przeżywają z wyjątkiem łączniczek. Te bohaterskie dziewczęta na skutek przedziwnej niemieckiej logiki zostały rozstrzelane na Woli już po zawieszeniu działań bojowych w Warszawie...
Gorszy los spotkał pozostałe przy rannych w zgliszczach reduty sanitariuszki i ich podopiecznych. Wobec nich nie stosowano konwencji genewskiej ani ludzkiego współczucia. Ani wspaniałomyślności (chwilowych) zwycięzców. Zapanowało bestialstwo znane z Woli i Starówki - żołnierzy AK i sanitariuszki wieszano na pasach transmisyjnych i własnych szalikach, rannych mordowano, tak jak i młodych ludzi wyciągniętych z ludności cywilnej, grabionej przez SS-manów pod okiem oficerów. Dowodził nimi mjr Kurt Fisher, po wojnie szef Polizei w Kassel. Jego bezpośredni szef SS-Gruppenfuehrer Reinefarth w demokratycznej i zdenazyfikowanej R.F.Niemiec został burmistrzem miasta Westerland(taki zachodnioniemiecki Sopot), posłem parlamentui działaczem Związku Wypędzonych i Pozbawionych Praw. Do śmierci w 1979 roku rząd RFN wypłacał mu generalską rentę.
Powojenny film dokumentalny o generale Reinefarth "Holidy on Sylt"
_______________________________________________________
Jerzy Gawin, ps. Słoń

Gawin Jerzy "Słoń" (1922-1944), por. phm., w Powstaniu Warszawskim dowódca III plutonu "Felek" i ostatni dowódca 2. kompanii "Rudy" batalionu AK "Zośka", poległ 23 IX 1944 przy ul. Solec
Tak o Jerzym Gawinie 'Słoniu' pisał d-ca "Zośki" Ryszard Białous:
[31 sierpień] Z największym smutkiem dowiaduję się również o śmierci Jana, który biegnąc na lewym skrzydle natarcia, wpadł na niemiecką placówkę z ckm-em i od tej chwili więcej go nie widziano. Słoń z ckm-em i paroma ludźmi skacze na drugą stronę Senatorskiej, by we wnęce muru u wejścia do kościoła ustawić lkm dla związania ogniem niemieckiego ckm-u siekącego po bramie, oknach i murze naszego budynku seriami wściekłych bryzgów.
Morro z Drzazgą, Słoniem i jedną sekcją z lkm-em robi rozpoznanie przedpola aż do biblioteki Zamojskich, wychodząc przez spaloną piwnicę kościoła. Jest widno zupełnie i słońce, przebijając witraże okien, rozświetla nawę wiązkami kolorowych promieni.
[po 15 września]
Przychodzi godzina. Wymarsz. Najpierw "Słoń" z sekcją zajmuje stanowisko na wybrzeżu, aby sygnałami wskazać lądowanie. Równocześnie ubezpieczenia zajmują swoje pozycje. Potem długim korowodem wychodzą dziewczęta, reszta rannych z Ojcem Pawłem, "Berlingowcy" i wreszcie my. Niektórzy oglądają się na opuszczony budynek, który za chwilę padnie pastwą płomieni, a z którym związało ich tyle przeżyć.
[23 wrzesień]
Wyznaczam dowódców poszczególnych oddziałów: "Słoń" dowodzi grupą uderzeniową, "Pol" ubezpieczeniem bocznym, "Jur" strażą tylną, Ojciec Paweł opiekuje się dziewczętami. Przedstawiamy sobą oddział o wielkiej sile ognia. Mamy dużą ilość peemów, granatów różnego rodzaju, samopowtarzalne karabiny.
Ruszamy. Idę pierwszy z Ojcem Pawłem i "Słoniem". Przeciskamy się przez wąskie szczeliny w ruinach. Za nami wyciągniętym wężem około 70 postaci. Wąż błyska od czasu do czasu stalą broni, czasem zadźwięczy metal. Wychodzimy na szerszą przestrzeń między ulicami Zagórną i Wilanowską. Idziemy luźnym rojem, zatrzymując się, gdy rakieta rozświetli powietrze. Z półmroku przed nami wynurza się linia jakiegoś rowu. Przyśpieszam kroku i nagle krótkim szczeknięciem wybiega ku mnie: - Patrolle?
Rzucam ze "Słoniem" granaty, skaczemy do okopu. Jęki rannych, huk granatów, "Słoń" osuwa się na kolana. Wyskakuję z okopu i biegnę z kilkoma towarzyszami krzycząc: Naprzód!
Jan Romocki (1925-1944), pseudonim: 'Bonawentura'. Urodził się w dniu 17 kwietnia 1925 roku w Warszawie. Ojciec Janka był wybitną indywidualnością, wywierał niezwykły urok na całą rodzinę. Potrafił zaprzyjaźnić się z obydwoma synami (Janek miał o dwa lata starszego brata Andrzeja). Po śmierci ojca obaj synowie stali się jego kontynuacją, działaczami społecznymi, żołnierzami, jednymi spośród tych młodych ludzi, którzy podczas II Wojny nie wahali się oddać młodego życia za Polskę, swoją Ojczyznę.
Szczupły, trochę tyczkowaty, o blond włosach i niebieskich oczach nie pasował od początku do brutalnej, pozbawionej litości wojny. Wkrótce po bracie Andrzeju wstępuje do Szarych Szeregów. W 1943 roku kończy bojową Szkołę Podchorążych "Agricola". Już wcześniej objawiający swe uzdolnienia zyskuje miano "poety Agricoli". Ten młody cywil w panterce, jak mawiał o nim brat - mimo iż karny i posłuszny, był jednym z tych, którzy najbardziej odczuwali w głębi duszy okropność wojny, za którym wlekły się udręki i wątpliwości wielu jego rówieśników.
Tak 1 sierpnia 2003 roku w pogadance na żołnierskich powązkach wspomina Janka Stanisław Sieradzki, ps. 'Świst':
Janek Romocki miał lat 17 kiedy napisał wiersz. Napisał ten wiersz w czerwcu w 42 roku, w czasie wojny, dwa lata po śmierci Taty - zagniecionego tym samochodem (chodzi o ciężarówkę prowadzoną przez pijanego niemca - T.B.). Napisał ten wiersz i po wojnie Mama (Jadwiga Romocka - T.B.) samotna pracowała w kościele św. Michała na Mokotowie. I przyjaźniła się z księdzem kardynałem Wyszyńskim, i temu księdzu dała ten wiersz napisany przez Janka - 17-sto letniego chłopca. Zobaczcie, co pisał w dwa lata po śmierci Taty:
Modlitwa
Od wojny, nędzy i od głodu
Sponiewieranej krwi narodu
Od łez wylanych obłąkanie
Uchroń nas Panie!
Od nieprawości każdej nocy
Od rozpaczliwej rąk niemocy
Od lęku przed tym, co nastanie
Uchroń nas Panie!
Od bomb, granatów i pożogi
I gorszej jeszcze w sercu trwogi
Od trwogi strasznej jak konanie
Uchroń nas Panie!
Od rezygnacji w dobie klęski
Lecz i od pychy w dzień zwycięski
Od krzywd, lecz i od zemsty za nie
Uchroń nas Panie!
Uchroń od zła i nienawiści
Niechaj się odwet nasz nie ziści
Na przebaczenie im przeczyste
Wlej w nas moc, Chryste!
W dwa lata po śmierci Taty prosił Boga żeby przebaczyć niemcom. Wszystko powiedziałem dzieci! Takich miałem kolegów i przyjaciół...
W trakcie Powstania Warszawskiego, w walkach na terenie fabryki "Telefunkena", na Starówce, a także przy obronie Stawek. W walce zawsze odważny podejmował szybko trafne decyzje. Bez strachu potrafił ryzykować swoje życie. Ranny przy obronie pozycji na Stawkach, trafia do szpitala polowego, który następnie zostaje przeniesiony i po kilku dniach zbombardowany. Pod gruzami ginie dziewiętnastoletni Janek - żołnierz, poeta, wzór dla nas wszystkich.
Tak 1 sierpnia 2003 roku na żołnierskich powązkach wspomina Janka w rozmowie Tadeusz Wiśniewski, ps. 'Pantera', 'Wilk':
A wracając do Janka 'Bonawentury'... - mówi - to pamiętam jak koło 5 sierpnia podczas ataku na pozycje przeciwnika (ul. Gęsia) nacierał z karabinem maszynowym strzelając w biegu...
Janek został raniony 12-go sierpnia przy obronie Stawek. Znów czołgi wdarły się na teren powstańczy. Gotowe sekcje anty czołgowe reagowały natychmiast.
- wjechały dwa... - zaczął - nasz dowódca Jan Kajus Andrzejewski zareagował pierwszy i rzucił w stronę bliższego plastykówką (granatem z plastyku). Efekt był niesamowity... czołg zamarł i stanął z wygiętą od wybuchu lufą. Wyszła z niego załoga, którą wzięto do niewoli. A drugi próbował się teraz wycofać, ale zbyt głęboko wjechał w nasze pozycje...
I właśnie tu 'Bonawentura' chciał z dachu rzucić do niego gamonem. Niestety dostał się pod ogień strzelca i padł raniony.
Janek 'Bonawentura' zginął później w szpitalu na ulicy Miodowa 23 róg ul. Długiej 21 podczas nalotu. Było to dnia 18 sierpnia 1944 roku.
Kwatera powstańcza Janka

O Janku:
- Czemu ty teraz nie piszesz?
- Daj spokój - odpowiada opryskliwie Bonawentura. Jest niemal od pierwszego dnia powstania rozdrażniony. Licho wie, skąd się bierze, ale zamiast radowania się tak upragnionym wyzwoleniem, jawną walką z wrogiem, manifestacyjnymi przejawami polskości, Bonawentura dręczy się złymi faktami powstania. Tak się uwrażliwił, że choć widzi wiele faktów dobrych, reaguje właściwie tylko na zjawiska ujemne.
Choćby ta piosenka:
Intendentura, różne umrzyki
gotują zupę, czarną kawę,
Takim sposobem walczą za sprawę, hej!
- Dlaczego nie? - pyta rozbawiony Tadzio.
Czyżby i ten nie odczuwał przykrości w zarozumiałej, wojackiej kpinie z niedołężnych, tchórzliwych, asekuranckich cywilów? Także ze starych kobiet pracujących w kuchniach powstańczych, choćby tu na Woli?
Ale co tam piosenka, są fakty stokroć gorsze: znów dobito rannego SS-mana, sanitariuszka nie chciała zająć się rannym własowcem.
Drżącymi, uwalanymi we krwi rękoma zrywali owoce i podsuwali do spragnionych ust. W ogródku warzywnym znalazła Andrzeja łączniczka:
- Andrzej, Bonawentura ranny!
- Gdzie? - pyta Andrzej i czuje, jak serce stanęło mu w piersiach, a potem walić zaczęło gwałtownie.
- Już go wynieśliśmy ze Stawek... Jest na noszach... Andrzej, a ty? Masz twarz we krwi...
- Głupstwo, prowadź. Opowiadaj.
Idą tak szybko, jak tylko są w stanie. Andrzej odzyskał zdolność prędkiego ruchu. Chłonie każde słowo łączniczki.
- Chłopcy mówili, że to podczas walki z czołgiem. Bonawentura, wiesz, zawsze bez strachu... podsadzili go na dach przybudówki magazynu, pod którym stał czołg. Miał rzucić gamon. Nawet nie podpełzł do końca... jakiś pojedynczy strzał z boku...
W kilka minut potem Andrzej klęczał koło brata. Przybył, gdy sanitariuszka kończyła zakładać opatrunek, nie przerywając pracy powiedziała:
- W brzuch, i dodała - mały otwór po pojedynczej kuli.
W spłoszonych myślach Andrzeja błysnęła nadzieja: to nie jest przypadek stracony.
Nachyla się nad bladą twarzą dziewiętnastoletniego brata i kładzie lekko rękę na jego spoconym czole, odgarniając kosmyki jasnych włosów. Jaś-Bonawentura nie odzywa się, jest najoczywiściej speszony swoją przygodą, patrzy tylko szeroko otwartymi oczami na brata. Byli zawsze razem - oni dwaj i matka! Matka! Serce Andrzeja znów walić zaczyna na trwogę.
Wraz z innym powstańcem Andrzej bierze nosze. Ruszają. Na szczęście w tym terenie jest stosunkowo spokojnie.
- Wiesz, bracie, Okura i Cis ranni (ostatni zmarł 12. VIII. 44) - odzywa się wreszcie Bonawentura. Andrzej milczy. Po dłuższej chwili Bonawentura zaczyna znów, a tym razem głos jego jest, jak często dawniej, kpiący: - Moja rana to zdaje się betka wobec tych draństw, jakie tu się działy, pewno się wyliżę. Ale jeśli nie, wysłuchaj ostatniej woli swego brata: żadnego uroczystego pogrzebu, żadnego Krzyża Walecznych. Najwyżej cywilne bławatki pod kocyk.
- Nie wygłupiaj się, Jasiek - mówi Andrzej i usiłuje wikłać krok, aby usunąć kołysanie się noszy. Jaś rozgadał się jednak na dobre i częstuje brata nowymi zwierzeniami:
- A swoją drogą, czy to nie zabawne, Andrzeju, że uderzył we mnie tradycyjny cios romantycznych poetów: kula. "Leński brew ściągnął, właśnie brał wroga na cel, gdy w tejże chwili z przeciwnej lufy huknął strzał. Wyroczny bije grom w poetę: dłoń się rozstała z pistoletem".
Andrzej mówi raz jeszcze: - Nie wygłupiaj się - ale w duszy jest rad z postawy brata i sam uspokaja się nieco. Weszli w ulicę Sierakowską. Ludność, widząc powstańców wracających z rannymi, prześcigała się w okazywaniu serdeczności. Kobiety i mężczyźni wybiegali na ulicę z napojami, z pożywieniem, z chwyconymi naprędce lekarstwami. Gdy Andrzej Morro, zwilżywszy bratu usta, sam wypił chciwie podaną mu przez jakąś tęgą kobietę szklankę herbaty z winem, Bonawentura szepnął doń po odejściu kobiety:
- No, braciszku, ten polski narodek nie jest ostatecznie najgorszy. "Sad" dostał dziś diabelnie po skórze, ale patrząc na tę herbatę, robi się jakoś lżej.
Od Stawek szybko zbliżał się do nich Matros.
- Wiecie, Nowina zabity. (12. VIII. 44)
Bonawentura zbladł. Nowina? Przyjaciel. - Zamknął oczy. Dopiero teraz uczuł, że jest naprawdę ranny.
Ruszyli dalej, niewielka karawana ocalałych. Zdrowi prócz dźwigania rannych nieśli także broń kolegów. Nieco ponad dwudziestu ludzi czarnych od dymu, prochu i ziemi, uwalanych we krwi, ledwo trzymających się na nogach - oto czym był wracający z natarcia na Stawki pluton "Sad". Zginęła trzecia część plutonu.
Straty "Sadu" były tym boleśniejsze, że na skutek spóźnienia się oddziałów Sosny "Rudy" nie mógł utrzymać zdobytych pozycji i Stawki 13 sierpnia znalazły się znów w rękach niemieckich.
W towarzystwie brata po słowach lekkiej kpiny odczuł potrzebę podzielenia się myślami:
- Wiesz, bracie, że gdy się ma dziewiętnaście lat, człowieka pociąga filozofowanie i socjologia, i historiozofia. Ale bagażyk wiedzy jest nietęgi, a gmatwanina poglądów różnych czytywanych autorów taka, że tylko siąść i płakać. I wówczas pomoc ludzi dobrych i mądrych, którzy umieją się zbliżyć do dziewiętnastolatka, jest nieoceniona. Myślę, braciszku, że Piotr (poległ 16. VIII. 44 - Getto) był tym mądrym i dobrym człowiekiem, którego szczęśliwy los ulokował wśród naszej bandy.
- Masz rację - powiedział Andrzej. - Tyle, że Piotr prócz mądrości i dobroci posiadał jeszcze specjalnie cenny rys: realizował w codziennym życiu głoszone przez siebie idee. I dlatego nie tylko porządkował różne sprawy w głowach, ale był czymś w rodzaju wzorca.
Bonawentura leżał wyciągnięty w całej swej tyczkowatej długości, blady, ze spokojem na twarzy. Oczy miał lśniące. Przesłonił je powiekami i mówił dalej półgłosem:
- Pamiętasz gawędę Piotra w "twierdzy", po której Czarny Jaś odszedł do Śródmieścia? Piotr mówił o zarazie hitlerowskiej, której nieświadomie ulegają niektórzy z nas. Następnego dnia poszedłem z Tadziem Wuttke do niego. Przegadaliśmy chyba ze dwie godziny, bo i mnie dręczyły te okropności dostrzegane u niektórych naszych. Ach, to było straszne: widziałem znęcanie się nad jeńcem, widziałem strzelanie do rannego, widziałem "łapankę" urządzoną na mężczyzn-cywilów, których brano do budowy umocnień. I przypomniałem sobie tę karuzelę blisko pomnika Kilińskiego w czterdziestym trzecim roku podczas powstania w getcie: za murami getta - mordowanie ludności żydowskiej, strzały, dymy pożarów, a o kilkadziesiąt metrów od tych murów - karuzela z wesołą muzyczką i amatorami zabawy. A donosy do gestapo? A "szmalcownicy"?
- Chcę ci powiedzieć, Bonawentura - odezwał się Michał - ale skoro zwierzasz się w mojej obecności, pragnę uzupełnić twoje szkice na temat społeczności polskiej własnym obrazkiem: pierwsze "lanie" spotkało mnie nie z rąk gestapo, lecz z ręki rodaków, zwabiono mnie na pół roku przed powstaniem do Palenicy pod pozorem sprzedaży broni, której tak bardzo wtedy potrzebowaliśmy; tam pięciu uzbrojonych mężczyzn napadło mnie w lesie. Paru z nich, przekonawszy się, iż nie mam przy sobie pieniędzy, zaczęło mnie bić. I gdyby nie jeden z tej piątki, który - grożąc pistoletem - stanął w mojej obronie, byłoby ze mną kiepskawo. Potem rozgryzłem sprawę: byli to ludzie należący do jednej z komórki dywersji, którzy tym sposobem "zarobkowali" na boku. Konspiracja wypaczyła niemało ludzi.
Zapanowało milczenie. Brwi Andrzeja zbiegły się, wargi zwięzły, milczał jednak. Więc znów Bonawentura:
- Otóż Piotr, gdy tak pogadaliśmy z nim, Tadzio i ja, tak rzecz umiał ująć, że po wyjściu z jego pokoju miałem w głowie ład, a w duszy spokój. Odtąd już mnie te sprawy nie dręczą, choć nienawidzę ich w dalszym ciągu.
- A co wtedy mówił Piotr?
- Och, to trudno powtórzyć. I bez nastroju, jaki panował w pokoju Piotra, bez jego głosu, bez jego oczu słowa wypadną zbyt skromnie. Istota sugestii Piotra - bo to chyba była sugestia? - polegała na tym, że Piotr powiedział, jak on sam te sprawy przeżywał i jak je w sobie uporządkował: łajdaków polskich jest sporo, jeszcze więcej jest wśród Polaków ludzi ciemnych. Ale oprócz łajdaków i ludzi ciemnych znajduje się wśród nas niemało typów przyzwoitych. Trudność polega według Piotra na tym, że łajdacy i ciemni są zwykle bardzo pewni siebie, aroganccy, napastliwi, typy przyzwoite zaś to przeważnie różne odmiany Hamletów. Chodzi o to - powiedział Piotr - aby nosiciele dobrych postaw zamiast biadolenia stali się ofensywni, zaczepni, żeby najodważniejsi z nich pociągnęli za sobą innych. I jeszcze jedno: Piotr zaszczepił mi myśl, że rozglądając się po świecie, trzeba starać się dostrzegać nie tylko cienie, lecz i punkty jasne.
- Na przykład grube kobiety podające rannym herbatę z winem - uśmiechnął się Andrzej.
Michał odezwał się pierwszy:
- Czemu ty, Bonawentura, nic teraz nie piszesz? Przecież o tych chwilach tak się dawniej marzyło. Pamiętam doskonale twoją "Wizję":
poleci miastem tupot nóg,
błyśnie w ciemności orzeł biały
i zadrży wróg.
Bonawentura uśmiechnął się blado:
- Wiesz, Michał, może i dobrze, że nic obecnie nie piszę, bo byłby to dziwaczny pamiętnik poetycki powstańca. Nie wiem, skąd się to bierze, ale gdybym dziś utrwalał na papierze swoje uczucia, pisałbym takie na przykład zwierzenia:
nikomu miłość się moja nie przyśni,
świeższa niż wiatru wiosennego powiew,
bielsza od kwieciem obsypanej wiśni.
No, pomyśl Michał, czy coś podobnego można dziś pisać!
Bonawentura kiwnął głową i również się uśmiechnął.
- Ja wiem, że to wszystko, co powiedziałem, może wydawać się naiwne, a mój stosunek do Piotra - dziecinny, ale trudno, nie zdążyłem jeszcze wydorośleć na obraz i podobieństwo niektórych bohaterów Balzaka.
Andrzej przyglądał się chwilę bratu, a potem rzekł:
- Szumowin jest znacznie mniej, niż wydaje się to na podstawie szumu, jaki robią. Trzeba ich mocno trzymać w garści, nie pozwalać brykać, a jeszcze bardziej zmaleją. Gorsza sprawa to ludzie nie odróżniający jasno dobra od zła. O, a z tym będzie wielki i długi kłopot. W sam raz dla nas po wojnie.
Andrzej wstał. Był już na niego czas. Szybko opowiedział rannym nowiny z batalionu, uścisnął rękę brata i Michała, włożył hełm i odszedł. Wkrótce potem Bonawentura, zmęczony rozmową i wzrastającą temperaturą, usnął. Michał patrzył przez pewien czas na śpiącego kolegę, a potem skierował wzrok ku oknu i zieleni drzewa. Zamyślił się.
Z długiego zamyślenia-półsnu przywołał go do rzeczywistości odległy, wibrujący dźwięk motorów samolotowych. Głos ten nasilał się, potężniał i wkrótce Michałowi się zdawało, iż lekkie drżenie udziela się murom szpitala. Napłynęła nań fala niepokoju, chciał odezwać się do Bonawentury, lecz zaniechał tego widząc, iż sąsiad śpi dalej spokojnie.
To, co nastąpiło potem, trwało sekundę. Michał dojrzał wśród zieleni podwórza wielki słup ognia i błyskawicznie pojął, że to wybuchła bomba. Drugiej już nie ujrzał i nie usłyszał.
Gdy w kilka godzin potem ocknął się z omdlenia w schronie piwnicznym szpitala, dowiedział się, że wraz z łóżkiem przeleciał przez trzy pokoje razem z ich ścianami i piecem. Ocalenie zawdzięczał temu, iż jego łóżko zgięło się jak rogalik, przy czym materace owinęły Michała, chroniąc go od urazów. Bandaże miał zerwane, rany na nowo otwarte, lecz żył.
Bonawentura natomiast został wraz z łóżkiem i ze ścianą, przy której leżał, rzucony na klatkę schodową i spadł na parter. Gdy dotarła doń sanitariuszka - nie żył.
Świeżo oddany do użytku szpital zamienił się w rumowisko. Wśród gruzu rozwalonych ścian, po resztkach klatek schodowych i pomiędzy chaosem drzewa, pokręconego żelastwa, zniszczonych mebli krążyły postacie pokryte gęstą powłoką kurzu. Wydobywano ocalonych i zabitych.
W obszernych piwnicach pod gruzowiskiem organizowano pospiesznie nowy szpital.
Dnia 18-ego sierpnia we śnie zmarł dziewiętnastoletni phm. ppor. BONAWENTURA - Jan Romocki w szpitalu przy ulicy Miodowej 23. Dowódca drużyny, odznaczony VM V kl. i KW.
15. IX. 44 na ulicy Solec zmarł raniony w serce dowódca kompani "Rudy" hm. kpt. MORRO - Andrzej Romocki. Lat 21, odznaczony VM V kl. i dwukrotnie KW.
Serdeczni synowie, bracia, koledzy i przełożeni
Komentarze
Pokaż komentarze (29)