Opowieść o czasach kupczenia Polską. Część IX
Zrozpaczony i zagubiony Marcin błąkał się całą resztę dnia po mieście, nie wiedząc co ma dalej począć. Każda ubrana na czarno postać, wyłaniająca się nieoczekiwanie zza zakrętu, wywoływała w nim ukłucie strachu. Wreszcie znalazł jakiś zawalony starymi kartonami ślepy zaułek, w którym poczuł się w miarę bezpieczny. Schowany pomiędzy tekturowymi, śmierdzącymi stęchlizną pudłami, przesiedział bez ruchu całą noc, zapadając jedynie w krótkie drzemki, między którymi z napiętą uwagą wsłuchiwał się w każdy szmer, jednak bezpiecznie doczekał świtu.
Chłód obudził go, zanim jeszcze zrobiło się jasno. Marcin wygrzebał się ze stosu kartonowych pudeł i chwiejnym krokiem ruszył przed siebie. Nie miał pojęcia, co dalej robić. Namacał pod kurtką niewielki kształt twardego dysku; to z powodu zawartych na nim informacji te wszystkie kłopoty. Rozmyślając nad tym błąkał się po mieście prawie do południa. Zatrzymał się przed frontonem urzędu Poczty Polskiej. Przez wysokie okna wystawowe przyglądał się będącym wewnątrz ludziom, ważąc w skupieniu myśl, jaka zaczynała mu kiełkować w głowie. Po chwili pewnym krokiem przeszedł próg urzędu. Zatrzymał się przy automacie telefonicznym, wsunął weń wyjętą z portfela kartę chipową, a następnie wyszukał w leżącej na półeczce obok książce telefonicznej numer telefonu redakcji Głosu Szczecińskiego. Wystukał cyfry i trzymając słuchawkę w potniejących dłoniach czekał na połączenie. Wkrótce usłyszał głos jakiegoś młodego człowieka.
- Redakcja, czym mogę służyć? – mężczyzna mówił głośno, jakby przyzwyczajony do rozmów prowadzonych w dużym hałasie.
- Mam coś, co może was zainteresować. – wychrypiał Marcin czując suchość w gardle i nagle przyspieszone bicie serca.
- A mianowicie?
- Słyszał pan o sześciu twardych dyskach skradzionych z MSZ, razem z zawartymi na nich danymi?
- Chyba każdy o tym słyszał, no i...?
- Mam jeden z tych dysków. – wyszeptał Wierzecha, nie chcąc mówić głośniej w obawie, aby nie usłyszał go ktoś postronny.
- Doprawdy? – w głosie rozmówcy zabrzmiało powątpiewanie – Podobno już wszystkie odnaleziono.
- Wszystkie z wyjątkiem tego jednego. W rzeczywistości było ich siedem!
- Ciekawa historia. A co na nim jest?
- Nie wiem...
W słuchawce rozległo się drwiące sapnięcie.
- To skąd wiesz, że warty jest zainteresowania mojej gazety?
- Bo z jego powodu zginęło już troje ludzi, a ja mogę być następny! – wyznał Marcin jednym tchem.
Ze słuchawki dobiegło przeciągłe „uuuu”, jednak nie zabrzmiało jak przejaw zdziwienia, tylko wstęp do dobrej zabawy.
- A to ciekawe! – w głosie redaktora słychać było coraz wyraźniejszą drwinę – To musi być rzeczywiście bomba, która wysadzi nasze państwo w powietrze.
- Ja mówię poważnie! – jęknął Marcin.
- W porządku, nie denerwuj się tak! Jesteś ze Szczecina?
- Nie, z Warszawy.
- I fatygowałeś się aż tutaj, żeby złożyć nam ofertę? W Warszawie jest za mało gazet?
- To za długa historia i nie na telefon.
- Dobra bracie! – rozmówca Marcina nagle spoważniał – Dość już mam tych żartów! Codziennie otrzymuję po kilka podobnie idiotycznych telefonów. Spróbuj gdzie indziej, bo ja nie mam czasu na robienie jaj.
Wierzecha chciał protestować, lecz zanim zdążył się odezwać połączenie zostało przerwane. Odwiesił na widełki słuchawkę, chowając do kieszeni kartę, którą oddał mu automat. Pomyślał, że facet ma rację, jeżeli jakakolwiek redakcja mu uwierzy, to tylko którejś z warszawskich gazet.
Z mocnym postanowieniem nadania rozgłosu sprawie poszedł w kierunku dworca autobusowego, gdzie za ostatnie posiadane przy sobie pieniądze chciał kupić bilet na podróż do swojego rodzinnego miasta.
Przechodząc nieopodal pozostałości jakiejś fabryki, ujrzał wyłaniających się zza zakrętu Drzewieckiego i Miklasa. Bez wahania wskoczył w zrujnowane, opuszczone budynki, gdzie klucząc pośród cieni dawnych stanowisk pracy próbował zgubić pogoń. Ale agenci byli doświadczonymi psami gończymi i bez trudu odnajdywali trop Marcina wśród plątaniny zdewastowanych korytarzy; wreszcie zagonili go w ślepy zaułek. Mężczyzna doprowadzony do rozpaczy postanowił drogo sprzedać swoje życie; uzbrojony w podniesioną z ziemi rurkę schował się za załomem muru i oczekiwał przyjścia któregoś z agentów. Nie miał już nic do stracenia, chciał postawić wszystko na jedną kartę. Wkrótce usłyszał czyjeś ostrożne kroki, a na ziemi spostrzegł zbliżający się wydłużony cień wywołany przez słońce, którego promienie wpadały przez wybite okno. Odczekał sposobnej chwili i z całej siły zadał na odlew cios trzymaną oburącz rurką. Usłyszał głuche uderzenie i poczuł jak rurka ześlizguje się po czymś miękkim; agent był jednak szybki, w ostatniej chwili uchylił się przed ciosem, rurka tylko musnęła jego skroń. Stracił jednak równowagę i upadł wypuszczając z ręki pistolet, który natychmiast podniósł Marcin. Broń zaciążyła mu w ręku, kiedy wycelował ją w agenta; na ziemi leżał Drzewiecki.
- Dajcie mi spokój! – wychrypiał Wierzecha przez ściśniętą strachem krtań – Dajcie mi odejść, albo cię zabiję!
Agent usiadł na ziemi i bez pośpiechu stał ze skroni sączące się powoli strużki krwi. Długo i jakby ze zdziwieniem przyglądał się zakrwawionym koniuszkom swoich palców, wreszcie spojrzał Marcinowi w oczy.
- Nie możemy cię puścić, - powiedział głosem tak spokojnym, jakby to było spotkanie w kawiarni – za dużo wiesz.
- Nic nie wiem i nikomu nie zagrażam!
- Może, - westchnął agent – ale wolimy nie ryzykować.
- Nie żartuję, - sapnął Marcin – zastrzelę cię i ucieknę!
Drzewiecki cicho się roześmiał spuszczając wzrok na ziemię i kręcąc głową.
- Nie zdążysz, - parsknął – obejrzyj się!
Wierzecha gwałtownie się odwrócił i ujrzał wycelowaną w swoją głowę lufę pistoletu. Błysk wystrzału był ostatnią rzeczą, jaka dotarła do jego świadomości.
CDN
Jestem energiczny, ekstrawertyczny, ufny swoim możliwościom, zawsze dążący do osiągnięcia konkretnego celu.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura