Powrót do źródła
dedykowane od serca Mamie Teresie z oddalenia, zza morza...
Zwalisty komin jak latarnia morska
Ciemne pasmo lasu na horyzoncie
Warkocze brzozy wplecione w błękit
Pękaty jawor z białą podszewka liści
Ulica robotniczych domków jak karty do nudy
Wchodzą przez okno pierwsze krajobrazy świata...
Dom, jak okręt na świata oceanie
Dom tętniący troską serdeczną
Pachnący rosołem i konwalią
Dom, świat, Mama, łagodność...
Gdzieś daleko, daleko
Patrzę w błazeńskie oblicze nowego świata
Targowisko próżności, banału i wydajności
Spoglądam w wieloraką pustkę...
A jednak...
Tkwię zakorzeniony w sensie
Serce wzbiera jasnym obrazem
Tego, co było na początku
Tego, co tworzy wszystko
Źródła mej woli życia
I pogardy dla śmierci ducha
W terrarium dla dwunożnych termitów...
*
Chicago, 26 maja 1989 roku Antoni Kozłowski
*
List odczytany nad grobem Mamy Teresy przez aktorkę i ziemiankę Krystynę Łubieńską
Nasza Kochana Mamo, Babciu, Opiekunko, Przyjacielu, Doradco i Towarzyszu Codzienności!
Życie jest zagadką, mrocznym misterium tajemnicy i tylko dla wygody i małoduszności ośmielamy się twierdzić, że coś o nim wiemy, rozumiemy i posiadamy przepisy na jego lepsze i gorsze kreacje. Skoro tak niewiele wiemy o życiu, równie niewiele wiemy o jego „koronie istnienia” czyli człowieku. Życie każdego człowieka jest niepojętym, tajemniczym spektaklem i tylko wierzchołek tej „lodowej góry” istnienia poszczególnego staramy się opisać w kategoriach racjonalności lub irracjonalnej wiary. Twierdzimy więc, że człowiek jest wysoko zorganizowanym organizmem żywym z kosmicznym fenomenem samoświadomości, rzuconym w niepojęty wir wszechświata lub dzieckiem bożym, które swą bogobojnością i etyczną dyscypliną zaskarbia sobie „bilet do Nieba”. Jak jest de facto, nasz ograniczony poznawczo umysł nie dociecze, a wszelkie próby dociekania „głębszych sensów” i „prawd ostatecznie słusznych” pozostawmy tym, którzy pragną żyć w „ciepłej chałupce” wygodnej i naiwnej fikcji. Zatem pochylmy głowy przed tajemnicą istnienia, stawania się, przemian, przemijania, śmierci i czegoś nieuchwytnego, co przekracza ziemski horyzont wiedzy. Ona to jest już otwarta przed Tobą, nasza Droga Nieobecna, a my jedynie żałośnie i po omacku drepczemy w jej przedsionku.
Dlatego pragniemy Tobie, Mamo, Babciu, Przyjacielu, powiedzieć, że przede wszystkim Cię kochamy ponad tą otchłanią smutku, tajemnicy i nieodwracalności, która nas rozdzieliła. Kochamy Cię, bo miłość nie kalkuluje czy trafia pod wybrany adres, ani też czy jest wdzięcznie odwzajemniana. Miłość jest silniejsza niż śmierć i nie zważa na logikę życiowej ekonomii lecz raz rozpalona gaśnie, gdy wygasają jej wszystkie ogniwa. Ale też tego nie możemy być pewni, bo może być tą siłą wszechświata, która nigdy nie gaśnie, nie umiera i jest jego ostatecznym i najwyższym celem. Dlatego więc kochamy Cię teraz i zawsze, a jest to tak pewne, jak zieleń trawy, wędrówka obłoków i srebrny dysk Księżyca na nocnym niebie. Kochamy Cię, bo jest to najprostszym i najżarliwszym wyrazem Wielkiej Wspólnoty Życia, której członkowie są zawsze i wszędzie razem...
Lecz żegnając Cię tutaj, w Twej ostatniej odsłonie ziemskiej drogi, wspomnieć musimy o tym, co wiemy o Tobie, co zapadło w nasze serca i umysły, co przyniosło Ci splendor pod słońcem tej ziemi, co napełniało Cię goryczą i co było cichą, gorliwą ścieżką Twego codziennego dobroczynienia, bezinteresownego stawania po jasnej i szlachetnej stronie życia. Na pewno nie wiemy wszystkiego o Twych motywach, wartościach i celach życiowych starań i dokonań, bo zagadka człowieka nie będzie nigdy odkryta do końca, lecz na podstawie naszej wiedzy o owocach Twego życia stwierdzamy bez wahania, że byłaś człowiekiem najwyższej próby, prawym, skromnym, cierpliwym i serdecznym. W najprostrzym i narzucającym się osądzie - osobą świętą, tak!
Ludzi Twego pokroju nie spotyka się często, niewielu ich stąpa po ziemi wśród tabunów zjadaczy chleba, łowców sensacji, ciułaczy grosza czy innych ludzkich form przemiany materii. Ty wyrastałaś ponad ten wielki pochód ludzkiej miernoty zmierzający jałowo do nikąd. Byłaś kimś, kogo zwykło się nazywać zacnym lub szlachetnym, a w przypadku rozgłosu wokół osoby stawiać za wzór moralnej prawości, a czasem nazywać świętym. Ty zaś wszystkie Twe duże i małe posługi czynione na rzecz potrzebujących bliźnich, przysługi koleżeńskie, wszelkie formy społecznej roboty, bezinteresownego zaangażowania w działania na rzecz wolności Ojczyzny i propagowania kultury, spełniałaś w duchu takiej skromności i bezinteresowności, że wielu głupców brało Cię za osobę naiwną. Lecz Ty taką nie byłaś, bo wiedziałaś dobrze, że tylko te czyny są coś warte, w których nie ma małodusznego zabiegania o osobiste zasługi. Byłaś solą w oku dla wszelkich pozorantów, egoistycznych komediantów i wzorem dobroci dla ludzi rozumnych i sprawiedliwych.
Ale Twe życie nie było tylko troską, służbą i wyrzeczeniem na niwie prywatnej lecz także wzorową pracą zawodową i edukacją młodzieży akademickiej. I choć to obszar Twego życia mniej nam znany, to głosy uznania kolegów i koleżanek, a także liczne, wartościowe odznaczenia państwowe i naukowe świadczą dobitnie, że byłaś wartościowym i znaczącym pracownikiem Twej uczelni. Ale to nie wszystko, gdyż oprócz szlifów zawodowych posiadałaś szczególne kwalifikacje osobiste. Twa kultura umysłu i codziennego bycia wśród ludzi stawia Cię w gronie zacnej elity polskiej inteligencji, która odchodzi w historyczny niebyt, ustępując, niestety, pola energicznie napierającemu trywialnemu chamstwu i naskórkowej kalkulatywności. Wraz z Tobą odchodzi w smugę cienia ten gatunek człowieka, który stanowił o wartości, urodzie i elegancji życia onegdaj w dorzeczu Wisły, a po odejściu którego nastanie żałosna epoka sprawnego biocyborga i wybrakowanego chama. A zatem starać się będziemy, aby zasiew Twej kultury życia, smaku lepszej jakości międzyludzkiego komunikowania i współpracy, był w nas żywy i aktywny, wbrew powszechnemu procesowi zbydlęcenia obyczajów i ludzkiego skundlenia.
Obiecujemy Ci więc, jako osobie, która przez lata oddziaływała na nas swą kulturą osobistą, że pomimo braku własnej recepty na sukces, nie wsiądziemy na „karuzelę chamstwa i pazerności” aby przysłowiowo „coś osiągnąć”, ale żyć będziemy wedle odwiecznych recept godności i przyzwoitości. Taka jest nasza idea sukcesji tej niematerialnej formy szlacheckiego etosu, który zawsze starałaś się zaszczepić w naszych sercach i umysłach. I jeśli nie zawsze, pomimo starań, święciłaś sukcesy dydaktyczne wśród najbliższych wychowanków, to teraz, po latach prób i błędów, dostrzegamy wartość Twej troski i celowość kontynuacji tradycji. Lepiej późno, niż wcale wsiąść do Arki i uchronić prawdziwie ludzkie wartości przed zalewem życiowej nikczemności i umysłowego skarlenia. Obiecujemy Ci więc, że będziemy tymi, którzy przechodzą mimo spektaklu plebejskiej miernoty przybranej w nowoczesny ancug!
Nam także wypada podkreślić tu, u kresu Twej ziemskiej drogi, że wychowałaś dobrze, bo z sercem i gorliwością, swych synów, którzy jednak, nim "dochrapali się rozumu", po drodze przysporzyli Tobie, jako sarmaccy birbanci i lekceważący wykształcenie, masę trosk i zgryzot, tak! Ale to pozory rzekomej porażki wychowawczej! Choć tak postrzegani jesteśmy przez kanapowych moralistów, a wynikają one z tego, że skostniałym umysłom nie znane są oczywistości psychologiczne i realia historyczne, a takie postacie, powszechnie postrzegane jako święte, jak Paweł z Tarsu, Augustyn, Albert Chmielowski i także Jack London, Albert Schwaicer, prowadzili w młodości, delikatnie mówiąc, „światowe życie”. Wychowawcza tresura, formująca bezwolnych i pozbawionych własnego rozumu „prawomyślnych obywateli” nie umywa się pedagogicznie do procesu wpajania w umysły wartości popartych przykładem Wychowawcy, które to w toku indywidualnego tempa dojrzewania i wielu niesforności popełnianych po drodze, zawsze dojdą do głosu i zaowocują! Zasiew zawsze da plon, jeśli sukcesywnie wypleni się z pola chwasty!
I choć ja, syn Antoni, nie byłem z Tobą „jednego ducha”, to jestem, w swej żarliwości poszukiwań człowieka czujnego, bezwyznaniowego mistyka, podobny do Twego oddania religii instytucjonalnej i czynienia w jej ramach wymiernego dobra. Bo przecież nie chodzi tu o kolor koszulki „drużyny wyznawców”, lecz czyny i postawy życiowe, które to wedle słów Jezusa Nazarejczyka, czyli z hebrajska „podtrzymującego przymierze”, a nie pochodzącego z Nazaretu, a brzmiących tak: „po owocach ich poznacie”, są jedynym dowodem na religijną postawę człowieka, a nie deklaratywne pozory. Bowiem z definicji wynika, iż człowiek religijny, czyli „naginający” lub „kiełznający” swą aspołeczną i egoistyczną naturę do aktów szlachetnych i bezinteresownych w imię nadrzędnych wartości, nie musi znać ilości osób boskich lub definicji teologicznych, aby w swym umyśle odczuwać moc i światłość niepojętej Siły. I choć nasze dyskusje, Mamo, często z mej strony twarde i oschłe, a nawet niegrzeczne, nie zaowocowały nigdy naszym „porozumieniem ponad podziałami”, to zapewne teraz, z perspektywy wyzwolenia od mroków bytowania w ciele, postrzegasz, że nic nas nie różniło i nie oddalało w naszych różnych drogach ku jednemu Celowi. Oby tak było, a jeśli jest inaczej, to na pewno lepiej wierzyć w Światło, niż w Nicość.
Wracając do spraw ziemskich podkreślić tu też trzeba, że Wasz, czyli Twój i Taty związek serdeczny i partnerski, zwany powszechnie małżeńskim, był dla nas przykładem miłości, wierności, zgody w małym i dużym, cierpliwości w znoszeniu niepowodzeń i cieszenia się wszystkim jasnymi chwilami życia. Stworzona przez Was atmosfera sprzyjała naszemu poczuciu bezpieczeństwa i bezpośredniego obcowania z kulturą partnerską i tolerancją na najwyższym poziomie międzyludzkiej harmonii. To właśnie dlatego nasze dzieciństwo było dobre, jasne i pełne czytelnych wskazań, jak dobrze być ze sobą. Dlatego też jesteśmy Ci głęboko wdzięczni za ten cenny dar mocnego fundamentu życia, za pewność i trwałość dziecięcego świata, w którym beztrosko bujaliśmy wyobraźnią, zaczytywali się w lekturach, jeździli na wspólne wakacje do Czarliny, Świbna i w Bieszczady, spędzali urocze i baśniowe Święta Bożego Narodzenia i jesienne wyprawy na grzyby. I nawet te drobne rysy w postaci rygoryzmu religijnego, któremu podlegaliśmy, jako knąbrni chłopcy, a który to wywołał u mnie, Antoniego, moralne wątpliwości i gwałtowną reakcję kontestacji, nie zmienią faktu, że pewnie i mocno zakorzeniliśmy się w życiu na fundamencie rodzicielskiej miłości. W obliczu współczesnego egoizmu dorosłych, traktujących dzieci, jako przeszkody w realizacji swych prestiżowych i hedonistycznych celów życiowych, dzieciństwo, jakie nam ofiarowaliście ma radosny koloryt mitycznej Arkadii!
I jeszcze garść refleksji o Twych znamiennych rysach osobowości, charakteru i życiowych pasjach. A więc Twa wielka, franciszkańska miłość do „braci mniejszych” czyli zwierząt, które obecne były w Twym życiu od czasu sielskiego dzieciństwa spędzonego w ziemiańskim pałacu w towarzystwie psów, kucyków i koni, po dorosłe życie, kiedy to pod postacią „futrzanych przyjaciół”, a więc kotów” Miłka, Pumy, Felka, Funki i Gutka, psów Atosa i Freda oraz chomików, świnek morskich i papużek, towarzyszyła Ci ta domowa menażeria. Bo prawdziwa miłość realizuje się w małym i codziennym, a nie w patetycznych i pustosłownych deklaracjach. Także troska i zapał w hodowaniu niezliczonej ilości domowych kwiatów wystawia Ci wizytówkę wielkiego, bezinteresownego miłośnika piękna natury. Wielce znamienne była też Twoja serdeczna skłonność do robienia małych prezentów, przeważnie łakoci i maskotek, świadczonych zarówno dorosłym domownikom, jak i wnukom, a będących żywym wyrazem Twej miłości i łączności z nami. Zapamiętamy Ciebie także, jako osobę posługującą się szalenie eleganckim, pełnym swady i urody językiem, wielką orędowniczkę kultury słowa i miłośniczkę rodzinnych opowieści, które po latach ubarwiania familijnych zjazdów przyoblekły się wreszcie w kształt książki wspomnieniowej, która ukaże się niebawem, wydana przez krakowskie wydawnictwo „Arcana”...
Byliśmy pewni, że doczekiwanie do jej wytęsknionej materializacji, gdyż jako pozycja niekomercyjna nie znajdowała uznania w wielu wydawnictwach, będzie dla Ciebie jednym z magnesów trzymających Cię ziemskiego padołu, pomimo chorobowych cierpień. Bo przecież Twój jasny i precyzyjny umysł, uwięziony w gasnącym ciele, miał wiele ziemskich projektów, a Twa uwaga skupiała się na życiu i troskach wielu bliskich Ci osób nawet wtedy, kiedy to Ty wymagałaś codziennej, ludzkiej troski. I tu następny przyczynek do Twego portretu, a mianowicie wielka cierpliwość i godność znoszenia udręki choroby. Wielu mogłoby się od Ciebie uczyć kultury cichego cierpienia i nie robienia ambarasu ze swej niepełnosprawności. To wielka sztuka żyć dobrze, rozdawać się szczodrze i dobrym życiem zasłużyć na dobrą śmierć...
I taka właśnie Cię spotkała, ta ostatnia odsłona życia, choć tak mu przeciwna, dla Ciebie wolna od męki agonii i do czasu odpłynięcia w przedśmiertne odrętwienie, zawsze w ciepłej łączności z bliskimi. I choć to dla nas ból, to dla Ciebie było to wyzwolenie od cierpień i upokarzającej niesamodzielności. Taką, więc Ciebie zapamiętamy – arystokratkę życia, siostrę miłosierną dla potrzebujących, odważną konspiratorkę czasów komunistycznych i tą, która umiała tak odejść, aby nie zaciemnić swego portretu i pamięci bliskich koszmarem złego umierania. Pozostaniesz, więc w naszych sercach i pamięci, jako piękna orchidea wyrastająca ponad banalny, błotnisty staw, teatr jedynego znanego nam, a więc najlepszego ze światów. Amen.
Wrzeszcz, 29 sierpnia 2002 roku, Synowie, Synowe, Wnuki i Przyjaciele
*
Polskie Towarzystwo Ziemiańskie
o/ Gdańsk, na ręce p. A. Kozłowskiego
Świetlanemu wspomnieniu Jejmości Teresy z d. Karśnickiej, pozostawionej w przedwcześnie bolesnej stracie najbliższej rodzinie wysyłam na tej drodze moje uprzejme gratulacje przy sposobności ingresyjnej promocji książki. A rzecząc dalej, wspomnienia-dokumentu rozpoczętej poniekąd w międzywojniu, lecz przejściowo, tuszę, odsuniętej epoki. Wyrazy mojego uszanowania przedstawiam, o ile będzie mi poczytane, w ręce tak drogiego mi przyjaciela acz z oddali, Antoniego a przede wszystkiem z pewnością obecnej prominentnej ziemskiej Obywatelce pani Łucji. Oby w świata naszego innym, post-materialnym wymiarze, lecz w tymże czasie postrzegany dzisiejszy radosny parnas, dały odpowiednie asumpty życzliwym, również stamtąd, postaciom, zewsząd wiedzionym in spiritus movens przez jwp Teresę na Jej debiut wspaniały w książkowej promocji III Muzy, ale również dzięki uprzejmości organizacyjnej Szanownych Państwa Towarzystwa i oficyny „Arcana“.
W mojej pamięci, jakkolwiek ulotnej codzienną miarą, tak właściwą już powojennym pokoleniom, lecz jednak wyjątkowa osobowość Autorki, rysującej lekkim, okołowspółczesnym, lubo wytrawną celnością olśniewającym piórem świadectwo pozawczorajszej epopei, a więc poniekąd czyżby utraconej nadziei i otuchy, pozostały ukochane wzorce postawy czynnej, które w miarę możliwości obnoszę i doceniam w równej mierze z pouczeniami moich ś.p. Rodziców.
Gdzieś zniknął w zamglonej brzezince konny oddział porucznika Ułanów, ziemskich obrońców, by walczyć dalej na wielu innych frontach, również w szeroko określonym znaczeniu. A oto cekaemista przeciwlotniczy wrześniowy, herbu Larys, bezpartyjnie odbudowuje po wojnie Polskę, aż do rozmów stołu okrągłego.
Świat zachwiany upatruje podświadomie, kędy ich synowie i córy, skądże by jaka ostoja ? Ta jest obecna w zwojach papirusowych przesławnej Klio, tych współczesnych, do których miana brylant wydawniczy tu obecny dość bezpośrednio pretenduje.
Tudzież pozwolę sobie uprzejmie podziękować za chwilę cierpliwości w dodatkowym, pozaprogramowym odczytaniu mojej cegiełki.
Życzę wszystkim szanownym obecnym Państwu i także skromnej mojej osobie, jakże miłej i pouczającej lektury.
Nowe Skalmierzyce, dn. 1.06.03, Wojciech Domański / h. dwa lemiesze/
*
„Mama była tym człowiekiem, który, parafrazując filozofa, 'przechodzi mimo obyczajów tłumu', bo, co już od siebie dopowiadam, ulepiony jest 'z lepszej gliny', nad jakością której pracowały całe pokolenia jej szacownych antenatów, ale także i Ona sama, zawsze skromnie, rzetelnie i wytrwale”. (fragment posłowia z książki "Dawniej niż wczoraj")
Absolwentka SGGW, z życiowej konieczności bibliotekarka w Bibliotece Głównej Politechniki Gdańskiej, pracownik naukowy, społeczniczka z zacięciem do robienia wszystkiego, co służy innym, z talentem, pasją, zaangażowaniem, a zarazem z tak rzadkim dziś taktem, kulturą, delikatnością – której nigdy za mało – wobec drugiego człowieka. Działaczka uczelnianej „Solidarności”, autorka i kolporterka prasy i wydawnictw podziemnych w stanie wojennym, człowiek cały dla innych. Niemal zawsze w cieniu, nigdy na pierwszej pozycji, zawsze, w białych rękawiczkach dyskretnie eliminowana.
„Ludzie pokroju Mamy, znikając ze sceny, pozostawiają na niej skundlony gatunek człowieka, który potrafi tylko 'inwestować w siebie' czy 'robić przewały'… W tym panopticum 'wydajności i dyspozycyjności' nie ma już miejsca dla szlachetnych i mądrych indywidualności”.
Antoni Kozłowski wdzięczny jest Matce przede wszystkim za to, że mocno zakorzenił się w życiu, jak pisze, „na fundamencie rodzicielskiej miłości”. Była tak cierpliwa w znoszeniu niepowodzeń i niezrównana w cieszeniu się wszystkim, co dobre, choćby były to rzeczy najmniejsze, przez innych zupełnie lekceważone, bo nie materialne.
Razem z mężem, prof. Janem Kozłowskim, tworzyła dla trzech synów dom – było to zwykłe mieszkanie w bloku – którego ściany wydawały się im murami niezniszczalnej twierdzy, tak wielkie dawał poczucie bezpieczeństwa.
„W obliczu współczesnego egoizmu dorosłych, traktujących dzieci jako przeszkody w realizacji ich prestiżowych i hedonistycznych celów życiowych, dzieciństwo, jakie nam ofiarowali Rodzice, zwłaszcza Mama, ma koloryt mitycznej Arkadii”.
Ta smukła, zawsze elegancko, choć bardzo skromnie ubrana pani, którą zapamiętano w jej środowisku także jako kogoś, kto posługiwał się piękną polszczyzną, językiem, który miał odcień „dawnego świata” była niecierpliwa jak jej ojciec. Niecierpliwa w dawaniu siebie.
Niecierpliwość Porucznika - Ewa Polak-Pałkiewicz
*
– Stale pisaliśmy gdzie indziej. W prywatnych mieszkaniach, gdzie się dało. Odbierałeś kartkę z adresem, szedłeś o określonej godzinie. W mieszkaniu ktoś gotował obiad, bawiły się dzieci, na stole stała przygotowana maszyna. Wchodziłeś, siadałeś, przepisywałeś, wychodziłeś. Z nikim nie rozmawiałeś, na nikogo nie patrzyłeś – opowiada dziś ze łzą wzruszenia pani dyrektor.
Zapytana, po co jej było to narażanie się, czy wierzyła, że Polska będzie wolna, odpowiada: – Powielając setki egzemplarzy, wierzyliśmy, że warto szukać i szerzyć prawdę, pisać o wolności. Pragnęliśmy wolnej prasy.
Cokolwiek mieliśmy sobie do przekazania, szło przez śluzę, czyli małe kratowane drzwiczki w ścianach toalety na drugim piętrze budynku Żelbet – wspominał w Piśmie PG, Andrzej Brzozowski w grudniu 2010.
Spotykali się ukradkiem na korytarzu IV pietra Gmachu B, co dwa dni o innej porze, aby nie wzbudzać podejrzeń. Wielu działających na rzecz wolnej Polski na politechnice w ogóle się nie znało. Nikt nie przyznawał się, co robi, dokąd wychodzi, skąd wraca. Dziś powiedzielibyśmy „świat równoległy”. Wtedy to się nazywało podziemie.
– Tylko Teresa Kozłowska, kierownik Centralnej Informacji Naukowej wiedziała, co robię i w dowolnej chwili mogłam wyjść, by wykonać zadanie – opowiada wzruszona Bożena Hakuć.
Pani Bożena Hakuć u Prezydenta RP
*
Były jednak chmury nad horyzontem Twego życia, Mamo, co w ziemskim wymiarze istnienia nieuniknione! Nie mówię tu o czasie ucieczki przed niemieckim najazdem w 1939 roku, wysiedleniem do Bystrej pod Gorlicami, "wyzwoleniem", czyli jak napisałeś "piekłem" sowieckiego przemarszu na Berlin, potem ukrywaniem swej tożsamości przez komunistycznymi urzędnikami, ale o ludzkiej marności i wykorzystywaniu Twej wielkoduszności i życiowej naiwności człowieka szlachetnego do praktykowania chamskich roszczeń, tak... Ty wyrastałaś ponad ten wielki pochód ludzkiej miernoty zmierzający jałowo donikąd, do żłobów i przed nasiadówki przedtelewizyjne. Byłaś kimś, kogo zwykło się nazywać zacnym, a czasem po prostu świętym, bez kanonizacji, ale z oceny wielkich przymiotów ducha i uczynków. Ty zaś wszystkie Twe duże i małe posługi czynione na rzecz potrzebujących bliźnich, podziemną robotę dla Wolnej Polski, przysługi koleżeńskie, takoż wszelkie formy społecznej roboty, bezinteresownego zaangażowania w działania na rzecz wspólnoty gdańskiego KIK i Towarzystwa Ziemiańskiego, propagowania kultury, spełniałaś w duchu takiej skromności i bezinteresowności, że wielu głupców brało Cię za osobę naiwną. Lecz Ty taką nie byłaś, bo wiedziałaś dobrze, że tylko te czyny są coś warte, w których nie ma egoistycznego zabiegania o osobiste zasługi. Byłaś solą w oku dla wszelkich pozorantów, miernot, egoistycznych komediantów i wzorem dobroci dla ludzi rozumnych i sprawiedliwych. Zupełnie nie pojmowały tego dwie familie, wrzeszczańskie zresztą, uzurpujące sobie dobre pozycje społeczne, nie wspomnę personalnie, bo to nie publikacja tabloidowa, ale przypomnę publicznie, że tak zacną i wielkoduszną Osobę, jak Mama Teresa, nękały bezczelnie, nachodziły i wydzierały jej pieniądze w ramach ulubionej "odpowiedzialności zbiorowej" osoby małe moralnie i mentalnie spodlone, zachłanne jak czerwie w truchle. Niech będzie hańba ich czynom i moralnej postawie, symbolicznie! Wasze imiona spisane będą w księdze niepamięci istot wyrodnych, jedynie człekopodobnych, ale wielce z siebie zadowolonych, jak tasiemce w jelitach...
Alamanach Wrzeszczański, AntoniK
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
4.2. Świat się skończył
Tatuś nie wrócił z wojny, Stryjek poległ w Woli Cyrusowej pod Brzezinami, wuj Tadzio Orzechowski nie żył, pan Witold Higesberger, tak bardzo lubiany przez nas czworo, również nie żył. Inny, opustoszały, nie nasz świat... Mamusia, zarzucana strzępami prawdy i bezmiarem plotek o śmierci Tatusia, sprostuje ciężarowi nieszczęścia i prowadzeniu męskiej części gospodarstwa. Nie wierzy, gdy Treuhänder uprzedza o wysiedleniu, bo nie chce dobrowolnie opuszczać domu... Nadchodzi dzień 8 grudnia 1939 roku - wysiedlenie staje się faktem. Odstawieni do mleczarni w Dąbiu dwiema obskurnymi bryczkami, z siedzącym w każdej kolonistą z karabinem, powiększamy liczbę Polaków, kierowanych do Generalnego Gubernatorstwa.
Kilka dni w bezruchu, na słomie... Nie dzieje się nic, co zmieniłoby stan skoszarowania, de facto jednak zdarza się wiele. Przede wszystkim odwiedziny... Przez kordon kolonistów z karabinami przedzierają się, półoficjalnie, panie: Seweryna Kosmalska i Kamilla z żywnością od księdza kanonika. Zaraz po nich nasze panie: Stefania i Irena z pokojówką Stasią i stangretem Józkiem, trzeciego dnia z drobiarką Matuszaczką. Przynoszą żywność. Wzruszają swym przywiązaniem, nie bacząc na volksdeutschów z bronią. Zaś najbardziej wzruszająca była społeczność żydowska, której jeszcze trudniej było pokonać tę przeszkodę. Przychodzą same stare żydówki, takie Kirsteinowe w perukach, z sercem na dłoni, przynosząc ciasto, wino, owoce... Ściskają, obczulają, jak swoich... Zaglądał i zacny Hauptmann, dowiadując się o braki i zażalenia. Każdorazowo z wyrazem boleści i zgrozy... Dużo się głośno modlimy - matka pana Gogeli, dąbskiego farmaceuty, prowadzi... Także za dusze tych, po których wdowy i sieroty są na tej sali. Bowiem 11 listopada Niemcy zaaresztowali: aptekarza Zygmunta Gogelę, lekarza Zapędowskiego, burmistrza Radomskiego, nauczycieli, radnych, kupców i rzemieśliników i w dniu Święta Narodowego rozstrzelali ich w lesie między Dąbiem, a Kołem, grzebiąc we wspólnych mogiłach. Pan Gogela czuł zapewne, że z tego aresztu nie wychodzi się ku życiu, gdyż w przeddziań 11 listopada wrzucił swą obrączkę w resztę krupniku, który przyniosła mu żona, zaś, ona, zwyczajowo, dała pozostałości ubogiej babinie, siedzącej nieopodal aresztu. Ta, jak sama zeznała, z razu ucieszyła się ogromnie szerokim, złotym krążkiem, ale sumienie nie dawało jej spokoju, więc odniosła obrączkę 11 listopada wieczorem, już wdowie, która w tej godzinie nie znała jeszcze okrutnej prawdy.
W dniu wyjazdu z Dąbia popędzono nas do aut wojskowych, między którymi kręcił się Hauptmann, kierujący akcją. Widząc, wśród czekających na załadunek, słabą staruszkę, ostro krzyknął na młodego żandarma o krzesło dla niej, które ten natychmiast dostarczył... Po załadowaniu zaraz ruszyliśmy i z przed oczu zaczęły znikać domy miasta, żegnający dąbiacy, żandarmi i koloniści... A kiedy spadła brezentowa zasłona przy wejściu , Łusia jeszcze dostrzegła w ogrodzie plebanii zaplakanego ksiedza kanonika. Na stacji w Kole załadowano nas do bardzo długiego pociągu, nieustannie dowożąc ciężarówkami i furmankami wysiedlonych z szerokiej okolicy. Pociąg - kilkadziesiąt wagonów bydlęcych i parę osobowych, wciąż doładowywany, stał długo... Hauptmann zdążył jeszcze przysłać kuchnię polową z gorącą kawą, był bowiem wielki mróz. Słomy, w snopach, wydawało się dużo - po rozesłaniu jej w wagonie i ubiciu - żałośnie mało... Biały szron zaczął pokrywać metalowe okucia i łańcuchy do przywiązywania bydląt. Zabrane butelki mleka dla niemowląt grzano nad płomykiem świecy. Nie w naszym transporcie, ale w identycznych warunkach, ciocia Jania Rościszewska z Malanowa, urodziła synka, nabawiając się skrzepu w nodze i jej niewydolności na cale dalsze życie. W naszym wagonie przed północą zasunięto drzwi, umacniając je zzewnątrz żelazną sztabą, po czym pociąg ruszył - na zachód! Wśród wiezionych zapanowała panika: do Niemiec! Po jakimś czasie pociąg stanął na dłuższą chwilę i... ruszył we wręcz przeciwnym kierunku. Jechał noc, dzień i znów noc. Stale było ciemno, więc traciło się rachubę czasu. Czasami stawał, a wówczas słychać było wrzawę napierających, miłosiernych ludzi z termosami i paczkami żywności, odpychanych brutalnie przez żandarmów. Tu, w wagonie bydlęcym, 13 grudnia przypadły Łusi imieniny. Pani Wanda Radomska, wdowa po dąbskim burmistrzu, dała jej torebkę cukierków. Wszyscy inni życzyli bez prezentów, bo też i warunki były szczególne! Pod koniec podróży, już na podgórzu, za wyraźną namową rodzeństwa z Mniewa, pp. Marii i Tadeusza Zielonków (październikowa wiadomość o jego śmierci okazała się - na szczęście - nieprawdziwa), przenieśliśmy się do nich, do wagonu osobowego. W sąsiednim przedziale jechały rodziny Pestkowskich i Szumowskich, dalszych sąsiadów naszych Rodziców.
Dojechaliśmy do Gorlic, miejsca przeznaczenia... Tłum wysiedlonych wysypał się z wagonów na mróz i śnieg. Bagaż władowano do furmanek, a nie kończący się pochód ludzki powędrował za nimi przez dużą część miasta, aż do buciarni Bata. Opuszczony budynek zarzucono wewnątrz mokrą słomą. Tutaj też był punkt opiekuńczy Czerwonego Krzyża - wydawano chleb, kawę i grochówkę. Hałasu, wrzawy i tumultu opisać się nie da... Do naszej rodziny, skupionej na mokrej słomie, podeszła śliczna siostra czerwonokrzyska, Basia Stawska, proponując zamieszkanie u swej rodziny przy ulicy Łukiewicza 8. Poszliśmy tam z jej siostrą, Danusią, równie uroczą siostrą czerwonokrzyską. Od całej kamienicy doznaliśmy wiele zainteresowania i serdeczności - nieledwie licytowano się, kto nas zatrzyma... Zamieszkaliśmy w dwóch pokojach u doktorowej Żuławskiej, opiekującej się dwoma wnukami - Maćkiem i Jackiem. Tutaj też obchodziliśmy wigilię, bez najbliższych, bez tradycyjnych potraw, tak różną od ubiegłorocznej i poprzednich, jak obecny nasz świat różnił się od tego, który przeminął...
Mamusia kupiła maleńką choinkę, nadrabiając jej niewielkość luźnymi świerkowymi gałązkami, zdobyła też kilka szklanych bombek oraz papierowe zabawki, które zręcznie produkowali chłopcy Żuławscy, tak pomagając swej babce w jej skromnym gospodarstwie domowym.
Okna naszego pokoju wychodziły na spory placyk, gdzie niemieccy żołnierze mieli codzienną gimnastykę i ćwiczenia z bronią. I w wigilię nie zmienili rannego porządku, za to wieczorem, i długo w noc, głośno kolędowali, grając na harmonijce ustnej Stille Nacht oraz inne kolędy, przy rozjarzonej choince... Po Nowym Roku 1940 rozpoczelismy nauke. Ja przerabiałam program klasy I gimnazjalnej z Teresą i Kazikiem Pestkowskimi, w ich wysiedleńczym mieszkaniu przy Alei 3 Maja 3, z profesorem Edwardem Szczepanowskim. On też uczył Andrzeja Pestkowskiego, przerabiającego IV klasę, wystarczało mu jednak czasu, aby po południu iść z nami wszystkimi i z Toniem, na narty. Jeszcze przed Nowym Rokiem przyjechała z Kalisza panna Irena, zdecydowana uczyć nas i pozostać razem na dobre i na złe, dając tym dowód wyjątkowego przywiązania. Odtąd nie chodziłam już do Pestkowskich; ona także uczyła Tonia, natomiast Łusia chodziła do szkoły powszechnej w mieście.
Tonio w lipcu miał skończyć 16 lat; był bardzo wysoki i idąc ulicą kłuł w oczy przechodzących żandarmów. Z uwagi na jego bezpieczeństwo i wiejskie zdrowsze powietrze, Mamusia i Babcia zadecydowały nasze przeniesienie się do Bystrej, wcześniej omówione z jej właścicielką.
13 marca 1940 roku, dwiema parami sań, przysłanymi przez panią Kazimierę Groblewską, przyjechaliśmy do Bystrej, odmykając tym nowy rozdział okupacyjnego życia. Zamieszkaliśmy w dwóch pokojach, z możliwością gotowania w dworskiej, lub czeladnej, kuchni, w bezpośrednim sąsiedztwie z włodarzem, Wojciechem Bobolą, jego śliczną żoną Kasią i dwoma synami - Mietkiem i Staszkiem. Na początku nas, dzieci z poznańskiego, wszystko dziwiło i zastanawiało... Była tylko jedna stajnia, a nie dwie: cugowa i fornalska. Nie było obory, tylko ,,krówska stajnia''. Zarówno spichrz, jak i stodoła, były ,,gumnem''. Z domu nie wychodziło się na dwór, tylko ,,na pole''. Pani Groblewska do swego dużego domu, o bardzo licznych pokojach, gdyż przed wojną prowadziła latem pensjonat, przyjęła już wielu wysiedlonych wcześniej niż nas. Była pani Stefania Wilandowa z Lubońka pod Kłodawą z synami: Janem, Michałem i Stachem, były panie Wanda i Krystyna Siedlewskie, matka z córką, z Kłodawy. Był pan Walenty Pietrzak z Romanowa na Pomorzu z dorosłymi dziećmi: Lolą. Polą, Jadzią i Marylą oraz synem - ślicznym Władkiem. Byli generałostwo Jadwiga i Aleksander Jasińscy z Krakowa oraz panna Franciszka Rencka, około 60-letnia, uczynna i samarytańska osoba, która każdorazowy przyjazd niemców do dworu, a zdarzały się one nierzadko, spędzała w swym pokoju z migreną i owiniętą głową, lub z kompresem z powodu bólu zęba, czy ukąszenia pszczoły. Współmieszkańcom bez trudu przyszło zrozumienie, że tak trwożnie kryła swoje, wybitnie semickie, rysy. Gdyby pozostała w Bystrej, na pewno przetrwałaby wojnę, ale jakiś mus popchnął ją do Krakowa. Wygarnięta z pociągu, podzieliła los swych współbraci... I w Bystrej (nie mówiąc o Gorlicach, gdzie mniejszości żydowskiej była trzecia część ludności, a likwidacja getta przebiegła wyjątkowo drastycznie) były trzy rodziny żydowskie, żyjące w dostatnich gospodarstwach jako rolnicy, częściowo też trudniący się handlem. Dwie dały się wywieść bez oporu i potulnie, w trzeciej dorosły syn, Chaimek (przez nas zwany ,,Cielęcinką'', bo tak, co tydzień, oferował sprzedaż mięsa), cisnął wchodzącym żandarmom lampę naftową pod nogi, wyskoczył oknem i boso zbiegł do lasu. Nieszczęsny, waleczny lew Judy! Błąkał się od wieczora do rana w dużym mrozie i wysokim śniegu - odmrożone nogi odmówiły mu posłuszeństwa i, przycupnięty pod drzewem, oczekiwał spełnienia swego losu. Poszukujący żandarmi, po znalezieniu, zastrzelili go jak psa...
W kwietniu 1940 roku przyjechała do Bystrej panna Stefania - kolejny dowód przywiązania i ofiarności - i zajęła się nauką Łusi i Marietki, zaś panna Irena - Tonia i moją. Mnie przybyła rówieśnica i koleżanka do nauki w osobie Stefci Mądrach. Jej rodzice, pp. Zofia i Stefan Mądrachowie z Poznania, zajmowali, jako wysiedleni, wraz z czwórką dzieci: Terenią, Luckiem, Tadeuszem i z nią, najmłodszą, Dom Ludowy koło kościoła w Bystrej. Byli ludźmi prawymi - pan Stefan był powstańcem wielkopolskim - pracowitymi i bardzo kulturalnymi. Przyjaźń naszych rodzin przetrwała zły czas okupacji i trudny powojenny i żywa jest do dziś...
Administratorem Bystrej w latach 1940-41 był pan Władysław Krzysztofowicz z Artasowa, pod Lwowem: ocalił wraz z żoną Zofią i dziećmi: Eustachym, Janem i Anką** życie, uciekając do Gubernatorstwa, zostawiając swe dobra i cały dobytek. I ci ludzie pogodni, pracowici, religijni i gospodarni zapisali się trwale i wdzięcznie w pamięci mieszkańców Bystrej. Anka, jeśli tylko miała chwilę wolną od pomocy matce w gospodarstwie domowym, przy wyrobie masła, przetworów na zimę oraz od nauki, którą podjęła wspólnie z Halszką Orzechowską z pobliskiej Bystrzycy, chętnie chodziła z nami na grzybobrania i na spacery. Miała dużą wiedzę przyrodniczą - przez nią przybliżało mi się wiele krzewów, ziół i roślin, od wełnianki łąkowej poczynając.
Kolejnym administratorem Bystrej był Oskar Meysztowicz, brat pani Marytki Ksawerowej-Pruszyńskiej, która była faktycznym dzierżawcą. Pani Pruszyńska przyjechała do Bystrej z matką i siostrą: paniami Florentyną i Basią Meysztowicz oraz trójką dzieci: Olem, Stasiem i Marysią. Ksawery Pruszyński był wtedy, jak wiadomo, korespondentem wojennym na wszystkich możliwych frontach złowrogiego teatru wojny. Pani Marytka była osobą nieprzeciętną, o ciekawej osobowości, dużej fantazji i ogromnych talentach: malarskim, portretowym i rękodzielniczym. Kilkanaście lat od niej młodsza Basia była równie utalentowana, ale łagodniejszego usposobienia. Przy tym bardzo urodziwa... Ta dzierżawa trwała aż do wejścia Rosjan w 1945 roku. Pani Pruszyńska z Basią, matką i dziećmi zdołała wyjechać z Bystrej na krótko przed tym - Oskar nie zdążył. W kożuszku i wysokich butach biegł podwórzem, kierując się ku Gorlicom, a stamtąd dalej. Krasnoarmjejcy zatrzymali go, napastliwi, groźni: ,,gdie pamiešcyk? haziaj?'' ,,Sam go szukam!'' - odkrzyknął bez wahania, przeskoczył rów i już był na górskiej drodze do Gorlic...
Wejście Rosjan zamknęło obszerny rozdział w życiu każdego z nas, jakim był pobyt w Bystrej. Przebyliśmy tutaj 5 lat, posuwając się wiekiem i edukacją, śledząc machinę wojenną na wszystkich frontach poprzez gadzinówki, plotki i gazetki-bibułę. “Drang nach Osten” widzieliśmy namacalnie: butny wymarsz i żałosny powrót. Przez 5 okupacyjnych lat zżyliśmy się nie tylko z domem i jego mieszkańcami ale i ze wsią, która zaleceniem miejscowych proboszczów najpierw ks. Stanisława Jagły, a następnie ks. Wojciecha Urbasia podzielona była na rewiry, które raz w roku mogła przejść wyznaczona wysiedleńcza rodzina, zbierając dary od gospodarzy. Dla kupna nie było rejonizacji. Akcja ,,Dar dla wysiedlonego'' dawała nadzwyczajne efekty: przechodziliśmy z panną Stefanią, która wytyczała trasę dzienną w naszym rejonie i doskonale znała gospodarstwa, od domu do domu, ciągnąc saneczki. Dostawaliśmy kartofle, kapustę, fasolę, groch, jaja - co kto mógł dawał chętnie, bez ociągania i z serca. Z czasem tak wżyliśmy się w Bystrą, że Mamusia, panna Stefania i ja mamy w niej swoje chrześniaczki, zaś Elżbieta Trybusówna, z męża Smołkowicz, już po naszym wyjeździe upamiętniła naszą rodzinę, dając dzieciom imiona: Tonio, Tesia, Łusia i Marietka. I serdecznie zaprzyjaźniło się z nami kilkanaście domów: najbardziej Wojciechowie Wojciechowscy i Michałostwo Wojciechowscy, no i najbliżsi, Bobolowie, którzy z czasem przestali pracować ,,na pańskim'' i zostali gospodarzami w Szymbarku. W Bystrej bajkowe było to, że ksiądz nazywał się Wilk, sołtys Myśliwy, a liczne rodziny Osioł, Kozioł i Trzmiel, zaś rodzina wysiedlonych, przybyłych z poznańskiego - Baran.
Kiedy hydra niemiecka traciła swoje kolejne łby i wycofywała się z Rosji po doznanych klęskach i przegranej wojnie z generałem Mrozem, odpowiednio wcześniej przygotowywano wojnę pozycyjną. Jak w licznych miastach i wsiach zandarmi urządzili takze i w Bystrej łapankę i zgarnęli masę młodych ludzi do kopania okopów pod Grybowem. Wśród ujętych w łapance: Łusia, Stefcia Mądrach oraz Pola i Maryla Pietrzakówny... Powieźli złapanych furmankami na miejsce robót. Namieszkały się w baraku, napracowały średnio ciężko, najadły zupy kotłowej i wiele naśmiały, mimo czarnych chmur, bo Łusia i Maryla były niesamowitymi śmieszkami w każdej sytuacji. Wysalwowała je panna Stefania, wyprowadzając nocą z obozu ze znającym teren gospodarzem Jurczykiem z Bystrej. Przy wysrebrzonym księżycu szli - chowając się w krzakach i pod drzewami, kiedy się krył za chmurami - przemykali pośpiesznie, przecinając szosę, ale nie uniknęli serii z automatu posłanej za nimi. Uszli jednak cało. Ale to już historia sama w sobie...
Przyszedł dzień 17 stycznia 1945 roku, a raczej noc, która go poprzedziła. Jeszcze za dnia byli cofający się Niemcy: czujni, sprężeni, nie w rozsypce, czyści... Jeszcze rozmawiałam po francusku, z Zahlmeistrem, który chciał pozostawić w Bystrej swego psa, foxteriera ostrowłosego, że nie zostawia się przyjaciela w biedzie. Zabrał... Pojechali... Potem jest wielka kanonada, gdzieś w okolicy Szymbarku. Samoloty, bomby, organy Stalina... I wielka, parogodzinna cisza... W tej ciszy, po śniegu i mrozie, przybiega Stasiek Białas, syn ogrodnika i krzyczy: ,,Rosjanie już są!'' A za nim, w tej wielkiej ciszy, z mroku wyrasta kilku czerwonoarmistów. Krzyczą:,,svobodę vam niesiom!'' Pierwszy - blondyn z płowym wąsem, w zawadiacko nasadzonej futrzanej czapie. Nie straszny! Za nim inni, straszniejsi: prymitywne, dzikie, brudne twarze. Żądają czaju, cukier sypią łyżkami (,,u nas sacharu mnogo''), mają suchary niemieckie, zdobyczne, a także niemieckie wojskowe torebki z rozgrzewającym proszkiem do włożenia w rękawy, w buty, za pazuchę...
Kozak z płowym wąsem wyjmuje z górnej kieszeni munduru dwa zdjęcia: żony i synka. Panna Stefania, nie znająca bukw, a na dodatek krótkowzroczna, sylabizuje z trudem na fotografii syna, po czym wykrzykuje: ,,a, Romanek!''. ,,Anatolij!'' - poprawia czerwonogwardzista, niemal zgorszony tym przeinaczeniem imienia pyzatego potomka. Ci pierwsi są krótko - pędzą dalej... Po nich wpada sanitariusz, w pojedynkę... Pijany w sztok, nagan w bezwolnej ręce, każe nam stawać pod ścianą: ,,Vy germancy, ja strelać budu''. Moment grozy, jednakże nie strzela... Wybiega tak szybko jak wpadł... Po nim kolejni: krzykliwi, zawadiaccy, podpici... Ustawiają na stole radiostację, przekazują informacje szyfrem: ,,Jałta, Jałta, jatechnika Jałta'', a potem otaczają biedną pannę Stefanię, pośpiesznie kończąca się ubierać, skłopotaną nadmiernym biustem. Ryczą śmiechem grubiańskim, prostackim... Łusia - aktorka, widząc co się dzieje, wsunęła się niepostrzeżenie w kąt kuchenny, nad kosz z kartoflami i już siedzi tam kulejąca niedojda, z półotwartymi ustami i chustą zaciśniętą aż po brwi. Nie zwracają na nią uwagi... Mnie zakleszcza się na ramieniu mocarna dłoń: ,,panienka, ja z tobą spać budu'' - młody kozak... Jakaś niepojęta siła błyskawicznie wyzwoliła mnie z uścisku i wywiodła z pokoju; przesadziłam na werandzie ciała krasnoarmiejców leżących pokotem, zasypiających już w marszu, przeskoczyłam schody i zamknęłam się na górze w pokoiku panny Ireny, gdzie pozostałam do białego rana. Rano w naszych pokojach krajobraz po bitwie: poprzewracane krzesła, szklanki wypełnione do połowy fusami herbacianymi i nie rozpuszczonym cukrem, stosy papierosowych niedopałków, rozsypany cukier, ale nie ma już nikogo obcego. W nocy, kiedy zaczęli być bardzo hałaśliwi, przyszedł po sąsiedzku pan Bobola. Serwował kolejne herbaty, dopytywał się o sytuację na froncie, więc wszyscy skupili się przy nim i, w większości powaleni na stół, zasnęli krótkim snem piechura w marszu. Żadnych ekscesów nie było... Babcia, Łusia, Marietka i panna Stefania - wyspokojniały. Na krótko!
Nadciągnęli maruderzy. Dwóch. w postrzępionych szynelach i czapkach - uszatkach. Czarni na twarzach i z czarnymi rękami. Jednego nazwałyśmy ,,Smoluch-makaron'' (bo domagał się ugotowania makaronu i dostał go), a drugiego ,,Smoluch - goryl'' (bo wykazywał duże podobieństwo do naczelnych). Żądali caju i makaronu, wymyli się w wiadrze ze zlaną, brudną wodą. Ciągnęli nawet radiostację, ale głównie chodziło im o to, aby być poza oddziałem, poza pułkiem, poza wojną... Radziby pewnie pozostać i dwa, i trzy dni, ale pogoniła ich żandarmeria polowa. Przychodzą kolejni i z przedziwną przemyślnością uruchomiają bimbrownię w piwnicy. Może to kocioł centralnego ogrzewania stał się tym głównym ustrojstwem, produkującym wodę ognistą? Potrzeba matką wynalazku! Płyną strugi gorzały... To już naprawdę koniec naszego świata! W pijackim rozpasaniu niszczą pomieszczenia pani Groblewskiej, która schroniła się u zaufanych gospodarzy w Szymbarku. Demolują fortepian, tłuką lustra i żyrandole, depczą porcelanę.. Prostacko oznakowują miejsca swego wandalizmu. A jeszcze nie tak dawno, odwiedzeni nocą przez oddział z Batalionów Chłopskich, wynurzony z lasu, plądrujący i rekwirujący żywność ze spiżarni, grubiański wobec pani Pruszyńskiej, uprowadzający owce i potwierdzający pobór kwitem podpisanym ,,kpr. Sęk, B.H.'' (to znaczyło Bataliony Chłopskie!), myśleliśmy, że nie wydarzy się już nic gorszego. Wydarzyło się! Przyszło na fali wódki, chamstwa i bezprawia...
Dochodzą wiadomości o wyzwoleniu kolejnych miast przez armię polską i radziecką, o dekrecie PKWN, zabierającym ziemię jej właścicielom, o prawie Polski do ziem Zachodnich. Odzywa się Tonio z Więckowic w tarnowskiem, gdzie przez ostatnie blisko dwa lata był pomocnikiem administratora u pp. Jordanów. Oni częściej niż my, odwiedzani byli przez oddziały partyzanckie z lasu: AK, AL, BCh. Tonio potrafił z otwartego pokoju kapitana Wehrmachtu, stacjonującego w Więckowicach, wziąć pistolet w kaburze i wynieść AK-owcom do lasu. Nie zdziesiątkowano mieszkańców i nie spalono domu, bo Niemcy byli już inni. Niemcy w odwrocie... Tonio wyrusza w trudną i niebezpieczną drogę do Karszewa i do Babci Zosi w Siemkowicach i cel osiąga... Ja ze Stefcią Mądrach rozpoczynam naukę w liceum ogólnokształcącym w Gorlicach. Wyrosło, jak grzyb po deszczu, niemal jednocześnie z wyjściem Niemców, którzy użytkowali gmach jako koszary. Cała profesura z podziemia i liczni uczniowie, znaleźli warunki do regularnej nauki. Już nie powtórzą się sytuacje, gdy egzamin z historii u ks. prałata Górnickiego zdawałam w jego mieszkaniu, którego okna wychodziły na budynek Gestapo, bo najciemniej jest pod latarnią! Albo we troje, z Toniem i Łusią, każde z materiału swojej klasy, zdawaliśmy literaturę polską u profesora Stanisława Zabierawskiego w mieszkaniu najzacniejszych doktorostwa Otęskich, inicjatorów i organizatorów tajnego nauczania w Gorlicach, pod pozorem przyjścia do lekarza po zatruciu grzybami. A teraz przyszła chwila rozpoczęcia oficjalnej nauki w jawnym liceum!!
Niemal jednocześnie z Toniem, własnymi drogami, wyrusza do Częstochowy Babcia Maniusia. Zanim jeszcze da znać, że ma mieszkanie i czeka na wnuki, panie: Stefania i Irena likwidują mieszkanie w Bystrej, moje uczęszczanie do liceum przerywa się i - żegnani, ściskani i obczulani przez bystrzan, jak przez rodzinę - ładujemy się do pociągu w Gliniku Mariampolskim, aby czasowo jechać do Kalisza, a stamtąd do Częstochowy. Mamy (jak dziś pamiętam!) 42 walizki, torby, nesesery, tobołki. Liczone nieustannie przez pannę Stefanię, jadą z nami w nowy rozdział życia... Najpierw na krótko dom pp. Romantowskich w Kaliszu, a potem Częstochowa!
6. 2 BLASKI I CIENIE
Moje życie też niebawem przeminie, więc spieszę się kochać ludzi według zalecenia księdza Twardowskiego. Pragnęłabym odczynić wszystko to, co w minionych latach zrobiłam egoistycznego, opieszałego, nieprzemyślanego, głupiego (bo głupota jest niewybaczalnym grzechem!), a nade wszystko z braku miłości lub jej niedostatku. Jednakże “nie popłynie woda w górę!”. Każdego więc dnia na nowy rachunek wykonuję swe drobne prace, przysługi, pomoce czy wyręki, choć sił fizycznych nie mam za wiele...
Jakże to dawno – niemal w dyluwium – było moje sielskie-anielskie dzieciństwo karszewskie, moi cudowni rodzice, zżyte rodzeństwo, oddane wychowawczynie, przyjazna służba, najpiękniejsze konie i wierne psy... I oczywiście równoległy dom siemkowski – rodzinny na święta Wielkanocne i wakacje letnie – tchnący zawsze miłością babci Zosi. A znalazłby się jeszcze trzeci dom rodzinny – Krucza 25 w Warszawie, gdzie, podczas pobytów w Stolicy, pod dachem babci Maniusi też byliśmy otaczani ciepłem i troską.
I ludzi, i domy z tamtego czasu, w większości przypadków, zmiotły wichry wojny. Ale nam dane było przeżyć epizod domu okupacyjnego w Bystrej, na Podkarpaciu, silnego tym, że byliśmy tam całą czwórką naszego rodzeństwa, a nade wszystko tym, że były z nami mamusia i babcia, a także oddane panie nauczycielki. Te doświadczenia wspólnej niedoli bardzo nas skonsolidowały...
W końcu powojennych lat czterdziestych, smutnych i osieroconych, tak odejściem do lepszego świata obojga rodziców, jak i pogrzebania losów naszej ojczyzny i utraty rodzinnych domów w realiach niesuwerennego tworu państwowego zwanego PRL, nasze rodzeństwo rozproszyło się po Polsce i rozpoczęliśmy samodzielne życia. Jak już wspomniałam podjęłam i zwieńczyłam dyplomem studia na Wydziale Rolniczym SGGW w Warszawie. Mieszkałam wtedy przez pięć dobrych, niezapomnianych lat w internacie sióstr Zmartwychwstanek przy ulicy Mokotowskiej. W sierpniu 1951 roku, spokojna o moje studia, bo już wszystko było zdane, zaliczone i odrobione, wyjechałam na tydzień nad morze, zaproszona przez przyłatanego wuja babci Maniusi, Stanisława Jakowickiego. Był to pan wiekowy, starannie wykształcony, także i muzycznie, chemik, serdeczny, towarzyski i bezpośredni. Od drugiego dnia mej bytności wciągnął mnie w odrabianie swych zaległości i zobowiązań, jak zwrot książek do biblioteki, czy pożyczonych rzeczy znajomym. Trzeciego dnia poszliśmy zwrócić poduszkę profesorostwu Kozłowskim. Drzwi otworzył nam “chłopiec jak zorza” (to takie babcine określenie kogoś pięknego). Był wysoki, o ciemnej, falistej czuprynie, cudownie opalony i pokazujący w uśmiechu piękne zęby. Tego sierpniowego popołudnia piorun – coup de foudre – uderzył w oboje przeznaczonych sobie ludzi. Nazajutrz więc, już we troje z wujaszkiem, pojechaliśmy na plażę do Sobieszewa, a potem moje przeznaczenie zaczęło się realizować w jeszcze szybszym tempie. Odprowadzenie na dworzec kolejowy, wymiana korespondencji, odwiedziny w Warszawie, aby w dniu 5 stycznia 1952 roku zwieńczyć znajomość stanięciem na ślubnym kobiercu w Gdańsku, w atmosferze radości i głębokiego wzruszenia. I tak się spełniło moje przeznaczenie...
Jeszcze jako narzeczona dostałam nakaz pracy z mojej uczelni do stacji ochrony roślin, co okazało się całkowitym niewypałem, gdyż placówki w Trójmieście nie rozporządzały wolnymi etatami. Do akcji wkroczył mój przezacny i zawsze pomocny teść. Jako profesor na Wydziale Mechanicznym Politechniki Gdańskiej był także członkiem komisji bibliotecznej. Biblioteka Główna dostała właśnie nowy, piękny lokal w Gmachu Głównym, a jej dyrektor, doświadczony bibliotekarz z lwowskiego Ossolineum, dr Marian Des Loges, werbował do niej personel. Rozmowa w jego gabinecie była krótka i treściwa. Dużym moim atutem był fakt, że, w trakcie pisania pracy dyplomowej, przepracowałam rok w Bibliotece Narodowej w Warszawie i tam właśnie zdobyłam swe pierwsze szlify zawodowe. Półżartem dodam jeszcze, że i mój uścisk dyrektorskiej ręki na przywitanie był nie bez znaczenia, gdyż: “jak ktoś tak silnie i z charakterem podaje rękę, będzie dobrym pracownikiem” – usłyszałam komplement. Odtąd na 38 lat, wyjąwszy urlopy macierzyńskie i wychowawcze, stałam się pracownicą tej naukowej instytucji, podnosząc w trakcie pracy swe kwalifikacje przez ukończenie Studium Podyplomowego Informatyki Naukowej i Bibliotekoznawstwa przy UAM w Poznaniu oraz rozliczne kursy i seminaria. Miałam status nauczyciela akademickiego.
Ale prawdziwym pracownikiem nauki był mój Janusz, a nie ja. Jeszcze będąc studentem Politechniki Gdańskiej był młodszym asystentem (w latach 1946 –1953 był taki najniższy stopień drabiny naukowej), a w miarę lat i efektów twórczej pracy, osiągnął stopień doktorski, a następnie zrobił habilitację, został więc adiunktem i docentem, zaś w 1989 roku otrzymał nominację na profesora nadzwyczajnego i kierownika Katedry Technik Głębinowych na Wydziale Oceanotechniki i Okrętownictwa Politechniki Gdańskiej. W kwietniu 1994 roku uzyskał tytuł profesora zwyczajnego. W jego imponującej karierze naukowej wspierał go jedynie wielki talent twórczy, a nie zaplecze ideologiczne, gdyż nie należał nigdy do PZPR.
Praca dla niego była pasją, a budowa okrętów szczególnym ukochaniem. Miał na swym koncie 59 wdrożonych patentów z tej dziedziny, ponad 100 artykułów fachowych w czasopismach specjalistycznych, krajowych i zagranicznych, ponadto skrypty i książki... Wedle zgodnej opinii polskich i zagranicznych kolegów po fachu, należał do światowej czołówki konstruktorów kadłubów okrętowych z tworzyw sztucznych. Ale to fachowe wtajemniczenie nie odcinało go od codzienności. Przychodząc do domu włączał się w najprzyziemniejsze czynności, jak odkurzanie czy obieranie ziemniaków, a wszystko to robił perfekcyjnie, jakby właśnie te zajęcia były dla niego najwłaściwsze i najodpowiedniejsze. Pytanie: “w czym ci pomóc?” wręcz nie schodziło mu z ust.
Mając wykształcenie techniczne i uprawiając pozbawiony humanistycznego zaplecza zawód, był jednocześnie wielkim miłośnikiem żywej natury i bystrym przyrodnikiem, czym imponował mi niesłychanie. Nazwy ziół i krzewów, drzew i ptaków, na pewno znał lepiej ode mnie. Tym swoim ukochaniem przyrody zaraził naszych synów: najstarszego Antoniego, a potem Ksawerego i Jędrusia, którzy przepadali za spacerami z ojcem za miasto na zbieranie ziół, a także na grzybobrania do lasu, a już szczytem radości były wyjazdy z nim do Łupawska i Ocypla, kaszubskich miejscowości letniskowych. Każdego też roku wyjeżdżaliśmy rodzinnie do Czarliny, Ośrodka Wypoczynkowego Politechniki Gdańskiej, położonego w okolicy Wdzydz Kiszewskich, miejscowości ze wspaniałym skansenem etnograficznym. Mieszkaliśmy w przytulnych, dwupokojowych domkach stojących w lesie. Chłopcy nauczyli się tam od ojca wędkowania, pływania w jeziorze, zbierania grzybów oraz kwiatów polnych dla mamy, a także rozpoznawania ptaków i obserwowania sarenek i koziołków pasących się wieczorną porą na łące pod lasem...
Mój Janusz, moja lepsza połowa, był niedościgniony w sprawianiu mi maleńkich radości. I tak z każdego spaceru za miasto, z kolejnymi psami, przynosił sezonowe bukieciki kwietne: fiołków i stokrotek na wiosnę, polnych różyczek latem i żółtych wiech miodunki jesienią. Wtedy też dostawałam od niego kolorowe jesienne liście, a wszystkie te niespodzianki ustawiał w małych wazonikach na mojej toaletce. Używając tu nowomowy, była to nadbudowa naszego związku, zaś bazą naszej dwujedności było pełne zrozumienie, zaufanie, wzajemne oparcie, krzepienie się w smutkach i rozpraszanie czarnych chmur, a było to bardzo potrzebne, kiedy dotknęło nas pierwsze, wspólne wielkie nieszczęście, którym była choroba Heinego-Medina naszego pierworodnego, półtorarocznego Antosia. Był to chłopczyk uroczy, mądry, ukochany przez rodziców, rozpieszczany i uwielbiany przez dziadka Antoniego. Zatrzymanie naszego dziecka w szpitalu zakaźnym przeżyliśmy bardzo dramatycznie, ale wzajemnie wspieraliśmy się w nieszczęściu, bo było nas dwoje, a Janusz przerastał mnie siłą swej wiary i zawierzenia. Przez kilka następnych lat masażysta niemal nie wychodził z naszego domu, a Janusz ze swego wyjazdu służbowego do Niemiec przywiózł wibrator i w ten to sposób upośledzenie nogi Antoszka przez chorobę ograniczyło się tylko do szczuplejszej i krótszej prawej nogi. Było to upośledzenie minimalne w porównaniu z ówczesnymi dramatami dzieci i rodziców, kiedy ofiary choroby przywiązane zostawały trwale do wózków inwalidzkich.
Nasze rodzicielskie troski nie skończyły się na tym. Złamana noga Antosia, jego gwałtowne zapalenie wyrostka robaczkowego, podobna przypadłość u Sawusia, trzykrotne zapalenie krtani i straszliwe duszności kilkuletniego Jędrusia, którym towarzyszył zawsze nerwowy wyścig z czasem w trakcie oczekiwania na karetkę pogotowia. Były też, jak to na ziemskim padole bywa, dramaty odchodzenia najbliższych. A więc nagłe odejście mego zacnego teścia Antoniego na pierwszy i ostatni zawał serca i powolne, szpitalne umieranie mojej teściowej Anieli. Choć to zjawiska nieuniknione pod słońcem tej ziemi, to nie wiem, co bym sama robiła w chwilach smutku bez mocnego wsparcia kogoś tak dobrego, czułego, łagodnego, ale i mocnego, jak Janusz.
Były też nasze wspólne radości. Rok Nauki Polskiej 1972 zaowocował w naszej rodzinie doktoratem głowy domu, moim pomyślnym egzaminem na bibliotekarza dyplomowanego oraz zdaniem egzaminu wstępnego na studia medyczne przez naszego pierworodnego Antoniego summa cum laude. A w dwa lata później podobnie udany start Ksawerego na studia weterynaryjne we Wrocławiu. I choć nie starczyło chłopakom dojrzałej wytrwałości, aby zakończyć studia dyplomami, to na pewno wiedza, obserwacje i refleksje, wyniesione z ich akademickich czasów, rozszerzyły ich horyzonty wiedzy i wyczuliły na postrzeganie i reagowanie na cierpienie wszelkich istot żywych. Antoni po latach podziemnych zmagań z systemem komunistycznym, opłaconych utratą oka, w czasach wolnych od przemocy i w realiach demokratycznego państwa, wybrał drogę poety i człowieka pióra, który ma w dorobku współautorstwo albumu “Gdańsk – Duch Miejsca”, działalność publicystyczną na rzecz lokalnej kultury i humanizacji miasta, a także parę książkowych planów wydawniczych. Sawuś zamieszkał za Oceanem, na ziemi Georga Waszyngtona i Kaczora Donalda, gdzie wychowuje syna Antosia we własnym domu i pisze sentymentalne wspomnienia o kraju swego dzieciństwa. Zaś najmłodszy, Jędruś, zdawszy maturę w 1984 roku z rocznym poślizgiem na skutek przedłużonej podróży po Europie, uzyskał kwalifikacje technika fizykoterapii, lecz nie pracuje zawodowo, próbując szczęścia w różnych formach biznesu na zdradliwych wodach naszego wolnego rynku.
Synowie przysporzyli nam, zawsze radośnie, jako osłody starości witanych wnuków: Sawuś - Antosia, Jędruś najpierw Michasia, a w drugim związku – Jędrzejka, zaś Antoni - Miłosza i żeńskiego rodzynka, pierwszą od trzech pokoleń dziewczynkę - Selenkę. Rodzina Antosia mieszka ze mną pod jednym dachem, więc z wnuczusią chodzimy wspólnie na spacery do pobliskiego parku i wizyty u znajomych, a ona serdecznie interesuje się wszystkimi napotkanymi pieskami i kotkami, co jest wizytówką jej dobrego serduszka. I w taki to sposób życie nasze znalazło sens i przedłużenie w tych latoroślach, które, jak wskazują znaki na niebie i ziemi, żyć będą w spokojnych i bezpiecznych cywilizacyjnie czasach. Oby tak było, bo życie bywa często nieprzewidywalne...
Ale dziś już historią jest nasz, Janusza i mój, wspólny czas, spokój zasypiania obok męża, serdeczny uścisk na każde dzień dobry, dobranoc i do widzenia, serdeczne słowa, rada i pomoc w każdej potrzebie. Nieoczekiwanie i tragicznie, dusza mej duszy, zachorował ciężko i udręczony chorobą, lecz do końca czynny zawodowo, odszedł nagle w dniu 25 stycznia 1995 roku. A był to dzień zupełnie normalny, nie sygnalizujący niczym nieszczęścia, gdy wcześnie ramo przyniósł sprawunki, wyprowadził psa Freda, na krótko wpadł do swej Katedry na Politechnikę, po czym wrócił na śniadanie, które mu przygotowałam. Na chwilę wyszłam z domu, a kiedy wróciłam, razem z Antosiem, odkryliśmy okrutną prawdę... Jakże ciężko było się nam nauczyć żyć bez Niego. A jednak z Nim, w ramach “świętych obcowania”, w co wierzę i namacalnie czuję. Ale jego materialna nieobecność dała się dotkliwie odczuć, jako nadejście “lat chudych”, bo przecież Janusz był naszą przysłowiową “kurą znoszącą złote jajka” w postaci swej profesorskiej pensji i wynagrodzeń za prace zlecone. Ale nieubłaganego biegu czasu nikt nie zdoła odwrócić...
*
Teresa Karśnicka-Kozłowska - fragmenty książki "Dawniej niż wczoraj"
cdn
Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura