Od dzieciństwa obserwowałem z nabożeństwem las przez okno mego domu. Urok tej domeny natury, tego wielkiego baldachimu zieleni, który wznosił się ponad ludzki porządek miejskiej scenografii, pociągał mnie wręcz magicznie i otwierał wrota wyobraźni. Czekałem na spotkanie z Driadami i Elfami, ale zachwycało mnie to, co nieodmiennie napotykałem. Z gęsią skórką na grzbiecie wchodziłem w świat bukowych olbrzymów. Podobnie i tego dnia pełen emocji zanurzałem się w zielonym brzuchu lasu. Krążyłem leśnymi alejkami wypatrując w koronach drzew wiewiórek, biegających po leśnej ściółce żółtodziobych kosów i słuchając majestatycznego poszumu wielkiej orkiestry drzewnej pod batutą wiatru. Kiedy syty owych wrażeń szykowałem się już do powrotu przypomniałem sobie, że warto odwiedzić stary, zarastający punkt widokowy zlokalizowany na wzgórzu morenowym zwanym Sobótką, a znamienny tym, że znajdował się tam tajemniczy dolnem, tradycyjnie nazywany „kamieniem masońskim”. Zmieniłem, więc kierunek marszruty i wspiąwszy się na wierzchołek wzgórza spotkałem się z oczekiwanym panoramicznym widokiem.
Dzień był słoneczny, a klarowne, bez cienia mgiełki powietrze otwierało panoramę ostrą i zasiężną. Korony drzew, przystrzyganych ongiś dbającą o ład miejsca ręką, pięły się dziko ku górze, lecz nie zdołały przesłonić jeszcze panoramy miejskiego labiryntu. Ogrom przestrzeni pod błękitną kopułą nieba, rozległość panoramy wprawiły mnie w zachwyt. Oto roztaczał się przede mną rozległy widok na wielki, ceglano, stalowo, betonowy organizm Miasta, jego starówkę ze sterczącymi dumnie w bezchmurne niebo wieżami ratusza i ceglanych kościołów, wielki obszar stoczni i portu z piętrzącymi się ponad nim stalowymi sylwetami dźwigów, ciąg przylegających do siebie dzielnic, przetkanych ożywczą zielenią, a biegnących długą kiszką wzdłuż wybrzeża Zatoki. Jej wody rozlewały się szeroko, aż po majaczącą na horyzoncie czarną linię Półwyspu. Zauroczony ogromem Miasta i ciemnozielonym, morskim bezkresem wpatrywałem się jak w sennym rojeniu w łagodne, odległe piękno świata, który przygarnął mnie pod swoje niebo. Nie wiem ile czasu zajęło mi to hipnotyczne zapatrzenie, ale czułem się, jak pielgrzym docierający do Jeruzalem, jak pasterz w mitycznej Arkadii, tak…
*
Chłopak w lot zrozumiał intencję i chwyciwszy kobietę za rękę pobiegł gwałtownie przed siebie. Gałęzie krzewów chłostały ich po twarzach, potykali się na wykrotach i korzeniach, lecz zbliżali się nieuchronnie do wielkiej polany zalanej kaskadami księżycowego światła. Kiedy wpadli na otwartą przestrzeń biegli czas jakiś w zapamiętaniu, a potem przystanęli i jak na komendę zaczęli zrywać z siebie ubrania. Po chwili zupełnie nadzy całowali się gwałtownie pod wielką pełnią księżyca, jak srebrzyste posągi ożywione zaklęciem maga. Kiedy upadli na delikatnie zroszoną trawę i tarzali się w miłosnych konwulsjach zbliżył się do nich niespodziewanie ubrany na czarno kamerdyner. Postawił na murawie wysoki, pięcioramienny kandelabr i zaczął z namaszczeniem zapalać świece. Marcin widział to jakby z dali niezmiernej. Jego ciało rozrywała spieniona fala żądzy. Dziwnie przeczuloną skórą odczuwał przejmujący żar ciała swej niezwykłej partnerki. Obok rozgrywały się dalsze sceny przedziwnego misterium. Drugi kamerdyner przyniósł stolik przykryty ciemną materią. Kiedy ją uniósł do góry, odsłonił na kryształowej paterze srebrne jabłko. Owoc emanował błękitną, zimną poświatę. Po chwili jabłko delikatnie uniosło się w powietrze i zawisło nieruchomo. Powoli zaczęło obracać się wokół własnej osi. Pęd narastał i obiekt zamienił się w świetlistą, pulsującą kulę, coś na kształt pioruna kulistego. W powietrzu pojawiły się elektryczne iskrzenia i rozlegały suche trzaski. Podszedł trzeci kamerdyner i przyniósł stolik z wypiętrzonym przedmiotem, przykrytym kapą. Kiedy kapa opadła wyłoniła się duża klatka ze srebrnym ptakiem we wnętrzu. Ptak zaczął śpiewać zachwycająco pięknie i co jakiś czas trzepotał gwałtownie skrzydłami. Klatkę otaczała wtedy tęczowa poświata. Na koniec wyłoniło się czterech milczących muzykantów we frakach i dobywszy instrumenty zaczęli brawurowo wyzwalać spod smyków “Eine kleine nacht musik” Mozarta...
Fala muzyki przepłynęła przez ciało Marcina i zaczęła narastać w nim orgazmicznie. Otworzył oczy i stwierdził, że leży na plecach, a nad nim miota się w rytmicznym tańcu, wysrebrzony, piersiasty tors nieznajomej. Czuł jak ciepłe, wilgotne wnętrze jej ciała spazmatycznie zasysa jego członka. Był u szczytu. I oto dostrzegł, jak z dwóch stron podeszli zamaskowani mężczyźni w czerni i założyli na ramiona kobiety misternie rzeźbiony, lodowy płaszcz. Jeden z hierofantów złożył na głowę królowej skrzącą się, śnieżną koronę. Jej twarz stała się nagle przezroczysta i kryształowa, zamarła w uśpionym uśmiechu. Czuł teraz, jak ciało kobiety staje się martwą bryłą lodu, a lodowe igły zaczynają przepływać ku niemu przez zanurzoną w jej sromie genitalną pępowinę. Wnętrze chłopca wypełniło się ciężkim, drewnianym chłodem. Czuł wokół siebie elektryczne pulsowanie i narastający poszum skrzydeł niewidzialnej szarańczy. Wiedział, że wypełnia się jego przeznaczenie. Nie protestował, gdyż po wielokroć miał dane znaki, iż zmierza ku owemu rozwiązaniu zawiłego rebusu życia. Czekał tylko na ostateczny finał. Gasnącą świadomością dostrzegł, jak na księżycowej łące wylądował monstrualny, stalowy pojazd w kształcie pająka na wysokich, łamanych w mechaniczne złącza stawów łapskach. Groteskowym, przerażającym krokiem podszedł do tężejącej w lodową figurę pary i zatrzymał się ponad nimi. Z cichym chrzęstem otworzyła się śluza w brzuchu mechanicznej bestii i wystrzelił zeń snop czarnego światła. Chłopak doświadczył ostatecznej, wyzwalającej ulgi, rozpływając się w mrocznym strumieniu. Zatracił poczucie istnienia. Był czarnym, lodowym świstem...
*
Kiedyś przybiegłem do domu ze szkoły zziajany i pełen emocji, czy zdążę na swój ukochany film odcinkowy “Znak Zorro”. Przebiegłem przez cały korytarz i amfiladę pokoi, aby wpaść do stołowego, gdzie panował wszechwładnie telewizor. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu nikogo tam nie zastałem, a czarny ekran telewizora wywołał me zdziwienie i złość. Bezwiednie wyciągnąłem rękę z kłującym powietrze palcem wskazującym i ruszyłem gwałtownie uruchomić śpiący telewizor. I właśnie wtedy zdarzyło się coś, co poruszyło mnie głęboko, wstrząsnęło i wstrząsa do dzisiaj. Przycisk włączający telewizor samoczynnie zapadł się, a skrzynia syknęła i zaczął rozjarzać się ekran. Stanąłem ogłupiały, lecz zaraz trwożliwie zacząłem rozglądać się po pokoju poszukując racjonalnego wyjaśnienia tej niezwykłości. Ale niczego ani nikogo, kto mógł być przyczyną tajemniczego włączenia telewizora nie odkryłem. Przed moimi oczyma rozgrywały się na ekranie pojedynki i pościgi, w których niezwykłe męstwo i spryt wykazywał mój ukochany bohater, ale ja byłem tym zainteresowany tyle, co zeszłorocznym śniegiem czy szynką z tektury...
Ochłonąwszy z szoku zacząłem powoli oswajać się z faktem, iż to ja w niepojęty, acz realny sposób włączyłem telewizor. Mało tego, uświadomiłem sobie, że doskonale pamiętam, iż w chwili, gdy wciskał się zdalnie klawisz końcówka mego wyciągniętego palca delikatnie zawibrowała, jakby przebiegł przez nią prąd. Miałem też uczucie, że cały świat stanął na moment w swym odwiecznym pędzie, a ja znalazłem się poza obowiązującymi weń prawami. Jednocześnie doświadczyłem jedynego w swym rodzaju uczucia mocy i zrozumienia, swoistej odsłony sensu istnienia i reguł życia w nagłym rozbłysku, który był jednocześnie i mgnieniem i wiecznością. I ta niezwykła jasność, jak chmura boskiego światła, która napełniła pokój i błyskawicznie wygasła, pozostawiając mnie w poczuciu osierocenia i pustki. Poczułem też, że mieszka we mnie ktoś jeszcze, ktoś dziwny i daleki, pełen czaru odmienności i niezwykłości, ktoś, kogo w niedopowiedzianym do końca przeczuciu rozpoznałem jako kobietę. I coś jeszcze, dzikiego i mrocznego, ale także coś wielkiego i wszechwładnie mądrego, ogarniającego mą duchową Całość. Wtedy pomyślałem, jakie to straszne być tylko sobą, sobą szkolnym, rodzinnym, poczętym z lektur i słów znajomych, sobą zlizanym z ekranu telewizyjnego, ulepionym ze strachu przed boskim sędzią śledczym i jego wszechwiedzą, sobą na obraz i podobieństwo dyktatury genów i społecznej konstelacji przypadków i nikim innym, a więc być skazanym tylko na siebie okrutnym wyrokiem odłączenia od wszystkich i wszystkiego!
Ta samotność zamkniętego w szklanej kapsule, przekleństwo wiecznej izolacji wypełniły mnie klaustrofobicznym lękiem. Od zachwytu pełnią do rozpaczy osaczenia w klatce samotności był tylko krok. I ta nagła wiedza o tym, czego jestem pozbawiony, a co tak przypadkowo przyszło do mnie i zaraz odeszło, napełniła mnie straszną rozpaczą. Ta moc, która wyszła ze mnie i zaingerowała w świat materii skryła się gdzieś głęboko i sposobu na jej przebudzenie zapewne nigdy nie poznam! To było fatalne, druzgocące uczucie. Zwaliłem się na krzesło i ze zwieszoną głową przesiedziałem nieobecny cały, przed chwilą jeszcze wymarzony film. Nie odnajdywałem w sobie siły, aby wyrwać się z kręgu wiedzy straszliwej. To uczucie bycia cząstką wielkiego, niepojętego organizmu i jego fantastycznych mocy i możliwości uzmysłowiło mi, że ktoś postawił mnie przed witryną sklepu, gdzie piętrzą się stosy bananów, ananasów i pomarańczy, a ja mogę tylko na nie popatrzeć i fantazjować na temat smaku. A więc okrucieństwo realiów politycznych było metaforą czegoś dużo większego i potworniejszego...
*
Kiedy po rozgoszczeniu się w drewnianej leśniczówce, stojącej po środku porosłej kocanką piaskową i łubinem polany, spokojnym przespaniu pierwszej nocy i smacznym śniadaniu, złożonym z kromek wiejskiego chleba posmarowanych smalcem i kozim serem, a uzupełnionych mlekiem prosto od krowy, wybiegłam śmiało w las, a moja złowroga baśń stała się faktem naocznym... Biegnąc przez jasny, sosnowo-liściasty las, rozkoszując się swobodą bezcelowego biegu, wsłuchując się w radosny śpiew ptaków i obserwując magiczny taniec plam słonecznych i cieni na leśnym podszyciu, cała byłam jasną, rozbrykaną i przepełnioną szczęściem kulą entuzjazmu, zmierzającą absolutnie bezmyślnie przed siebie. A kiedy wbiegłam w płytki, zacieniony jar świat dookolny nagle pociemniał zrobiło się zimniej i ciszej, a wtedy zobaczyłam, tego, który niepoznany deptał mi po piętach, czyli jego...
Tak, to był na pewno on, ale wtedy zamieszkał przez chwilę w ciele mego... ojca. Bardzo kochałam swego ojca, ale też darzyłam go niemym podziwem i trochę się go obawiałam, bo był człowiekiem milczącym, poważnym i tajemniczym. I jeszcze to niezwykła aura chłodu i jednoczesnego żaru, surowości i ciepłej łagodności, którą, jak sięgam pamięcią, zawsze od niego czułam i byłam nią urzeczona. W tej aurze jednak, w miarę jak rosłam i mglisto zaczynałam rozumieć mechanizmy życia i odmiany człowieka, zaczęłam odczuwać to, co dziś określam śmiało jako seksualizm. Nie natarczywy i namacalny, ale potencjalny, mroczny i potworny, ale też słodki. Zapewne ojciec, znany i ceniony chirurg, zdradzał matkę i był namiętnym bigamistą, ale jego wielka kultura osobista i niepisana umowa rodziców o milczeniu wokół drażliwych tematów w rodzinnym domu sprawiały, że jego osobę i uczucie ku mnie skierowane określić mogę jedynie jako czyste, silne i szczere. Ale było coś jeszcze. Ojciec podczas wojny walczył w konspiracji AK-owskiej, w specjalnym oddziale do “likwidacji” zdrajców, szmalcowników i konfidentów Gestapo i miał na swym koncie wiele osobiście wykonanych wyroków, a więc był „Aniołem śmierci” dla licznych drani i szmatławców. Ta opowieść, którą posłyszałem, kiedy nominalnie powinnam już spać, przeraziła mnie. Zadawałem sobie pytanie, czy zabijał tylko drani? Nikt mnie ani jemu nie rozjaśni nigdy tej niewiadomej, bo któż to może wiedzieć, no kto? Dlatego też czułam w ojcu, prócz pomruku samca, głuche warczenie potwora…
A więc wtedy, u wylotu wąwozu, w nagle pociemniałym lesie, zobaczyłam płową bestię o pokrytej włosem twarzy, potwornych pazurach i ślepiach jak studnie zła. Stanęłam jak wryta i już otwierałam usta do okrzyku grozy, kiedy usłyszałam głos ojca. I wtedy w mgnieniu oka potworna postać przemieniła się w dobrego i opiekuńczego tatę, który podbiegł do mnie, porwał na ręce i mocno przytulił, jednocześnie żartując, że jest wilkiem, który pożre przerażonego Czerwonego Kapturka. Tak mi się spodobał ten ojcowski dowcip, intuicyjnie dotykający sedna sprawy, że zaraz zapomniałam o chwili grozy i dalsza część dnia, spędzonego na jedzeniu obiadu i wycieczce rowerowej nad jezioro, gdzie rodzinnie się kąpaliśmy, upłynęła radośnie i beztrosko. I tylko jeszcze na chwilę naszło mnie dziwne, lekko zatrważające uczucie, kiedy poczułam ostry, samczy zapach potu ojca, wiozącego mnie na ramie rower do leśnego domostwa. Przez moment widziałam stojącego nade mną w mroku lasu wilkołaka i zapragnęłam szaleńczo, aby mnie rozszarpał na sztuki, pożarł, aby mnie posiadł, tak… Ale ta myśl szybko ulotniła się z mej głowy, bo skoczne, zawadiackie pogwizdywanie ojca przywróciło mi na powrót bezpieczne ramy bytowania w rzeczywistości.
*
Marcin przyjrzał się dokładnie kobiecie. Jej twarz była piękna i spokojna, lecz otaczała ją aura złowrogości, a może zagadka odmienności. W zielonych nitkach jej włosów spacerowały roje małych, zielonych pajączków. Nad jej głową zobaczył zielonkawy, niski, letni księżyc w pełni. Kobieta zanurzyła wiadro w studni i powoli opuszczała ramię żurawia. Poczuł zew silniejszy od młodzieńczego zakłopotania. Uklęknął bezwiednie i pocałował żabę wczepioną w kobiece łono. Poczuł lodowate zimno, lecz zaraz otoczyła go aura przejmującego ciepła. Otworzył oczy i podniósł głowę do góry. Stała nad nim kobieta o białym ciele i czarnych włosach. Kiedy wstał pocałowała go w usta. Podeszła do ławy, na której leżał bezkształtny kłąb materiału. Podniosła go i rozpostarła. Włożyła na siebie luźną zieloną suknię i chwyciła chłopaka za rękę. Poprowadziła go poprzez szumiące złotym zbożem pola. Doszli do skraju lasu. Stała tam zapadnięta ze starości stara chata, pokryta słomianym, omszałym dachem. Była to chata pustelnika. Wiedział już o tym. Kobieta podprowadziła go do drzwi chaty i zniknęła. Chłopak stał i czekał. Drzwi chaty otworzyły się i wyszedł z nich wysoki, krzepki starzec. Jego pobrużdżoną twarz okalała wielka, siwa broda. Odziany był w brązową, łataną opończę i sandały na bosych stopach. Usiadł na ławce przed chatą i gestem zaprosił Marcina. Chłopak przysiadł obok i czekał w milczeniu. Trwało to chwilę. Po chwili starzec odezwał się mocnym, spokojnym głosem:
- Osiągnąłeś wiele. Poznałeś mrok życia i przeszedłeś przez Bramę Jedności do świata mądrości. Jesteś moim uczniem, choć nie pobierałeś u mnie nauk. Ja jestem strażnikiem tej wiedzy, którą posiadłeś. Cieszę się z tego, że stróżuję nie na darmo. Moja wiedza jest dla wszystkich, lecz nie dla każdego. Ty w nią wyposażony, radością napełniasz me serce, a sobie otwierasz wielką perspektywę życia. Znalazłeś się we właściwym miejscu, masz wgląd w istotę rzeczy i sposobny jesteś do czynów, które cię urzeczywistnią. Wracaj więc do siebie i strzeż tego skarbu. To jedyny skarb jaki można znaleźć pod słońcem tej ziemi.
Marcin słuchał i rozpierała go radość. Słowa tego człowieka były dla niego wielką nagrodą. Lecz nagle pojawił się cień niepewności. Cień potężniał i nasmużał się na jego radość. Nie umiał go odpędzić od siebie. Czyżby mądrość zawiodła? Zapytał więc jej strażnika:
- Mistrzu, czuję mrok wewnętrzny, choć ty mówisz o świetle wiedzy. Dlaczego skoro osiągnąłem mądrość cień niepewności przesłania mi jasność widzenia? Dlaczego nie mogę cieszyć się owocami swego twórczego dokonania?
Starzec uśmiechnął się. Po chwili przemówił. Marcin poczuł w jego głosie nutkę złości. Oczy starca błyszczały, a ręce nerwowo obracały zimny kryształ. Po chwili irytacja zamieniła się w dobroduszność. Uspokojony, łagodnie uśmiechnięty starzec tak przemówił:
- Moja wiedza jest dla ludzi. Dlatego też człowiek w nią wyposażony osiąga wgląd w rzeczywistość i wewnętrzny spokój. Lecz w tobie drzemie tęsknota do przekroczenia granic człowieczeństwa. Jesteś niepogodzony z ograniczonością ludzkiej kondycji. Pali cię głód doświadczenia wszechbytu. Teraz uważaj. To pycha, ale też odwieczna droga wybranych, a tych jest niewielu. Ja nią nie poszedłem. Poznałem swe możliwości. Moja mądrość jest z ludzkiego świata. Ten świat jest moim domem, moim sercem i mym przeznaczeniem. Prostuję jego ścieżki i prowadzę zbłąkanych ku zrozumieniu jego sensu. Nie wstąpiłem na ścieżkę Lucyfera, która wiele obiecuje, lecz wydziedzicza z ludzkiego świata i człowieczego sensu istnienia. A sens ten brzmi: są granice, których nie przekroczysz. Jest to, co możesz odkryć i to, czego nigdy nie odkryjesz. Tajemnica jest mocą, gdy ma zakrytą twarz. Jest magnesem, który ciągnie cię nieustannie do nowych dokonań. Przyjdzie moment, gdy w rozbłysku zrozumienia ją poznasz. Będzie to ostatnia chwila twej ziemskiej przygody. Potem rozpocznie się przygoda nieziemska. A teraz idź do swej kobiety i ciesz się życiem. Jesteś mądry, więc radości ci nie zabraknie. Nigdy nie pragnij posiąść wszystkiego. Wszystko przyjdzie do ciebie samo, gdy się wypełni twój czas. - starzec zamilkł, zamknął oczy i ze spokojną, czuwającą twarzą siedział obok Marcina.
Marcin przyjął z pokorą przesłanie starca. Z trudem i żalem wygasił duchową zachłanność. Wiedział, że są granice i pogodzenie się z tym, to dowód mądrości. Dlaczego tylko mądrość musi gorzka? I już odpowiedź przyszła sama. Dlatego, że mówi o tym co można osiągnąć, a przestrzega przed jałową szamotaniną. A przecież wielu, bardzo wielu uwielbia bezpłodną szamotaninę, nazywając ją niepokojem twórczym, wieczną tęsknotą do prawdy, ścieżką poznania i jeszcze innymi efektownymi komunałami. Teraz już wie, że poznawszy granice może żyć w swym świecie bezpiecznie i radośnie, nie tracąc energii na jałowe bicie głową w ścianę. Wezbrała w nim druga fala radości. Teraz był u siebie...
*
Jak już wspomniałam, zrządzeniem losu byłam dziewczynką, która otrzymała wrażliwość umysłu na postrzeganie zjawisk niewidzialnych dla innych, daru obserwacji ludzkiej aury i spotkań z fantastycznymi tworami. Przypuszczam, że były to wszelkie energie natury, te złe i dobre, które w mym umyśle przekształcały się w, od wieków przechowywane w zbiorowej skarbnicy wyobraźni, stwory i postacie, wyraźnie manifestujące swój osobowy charakter. Nie bałam się tych zjawisk, lecz nie rozmawiałam o tym z rodzicami, a wszelkie kwestie ich prawdopodobieństwa lub baśniowej proweniencji dyskutowałam z ojcem po przeczytaniu wskazanych przez niego, dość trudnych lektur z dziedziny etnografii i antropologii. Muszę przyznać, że nie byłam zbyt oryginalna w tej dziedzinie, a postacie z mych wizji były bardzo podobne do europejskich i azjatyckich postaci z panteonu demonów i duchów domowych. Ale do rzeczy.
Obserwowałem więc scenę, która fascynowała mnie, ale nie przerażała. Tymczasem południca podeszła do leżącego na ziemi i stanąwszy u jego głowy wyciągnęła przed siebie, otwartą w geście chwytania, białą jak wosk dłoń. I wtedy z ust leżącego uniósł się powoli ku górze szary, pulsujący obłoczek, który miał niewątpliwie ludzki kształt, więc w mig zrozumiałam, że to dusza starca, która opuściwszy w śmiertelnej rozłące ciało, wpada w łapska południcy. I stało się tak, że dłoń strzygi ogarnęła i zwinęła w kłębek “wyzioniętą” duszę i zaraz bezszelestnym ruchem wpakowała ją do wora, który mocno skręciwszy, zarzuciła sobie na plecy i odwróciwszy się w stronę stodoły ruszyła wolno ze swym trofeum ku nieznanym krainom pozaświatów. Kiedy doszła do drewnianej ściany stodoły przeniknęła przez nią w głąb i zniknęła mi z oczu.
Wtedy zobaczyłam, że przy leżącym starcu klęczy młoda, bosa, kobieta opasana kuchennym fartuchem i z kubka, który trzyma w jednej ręce, wychlapuje na stężałą twarz starca krople ożywczej wody. Zaś ratunkowej operacji przygląda się para dzieci, zapewne rodzeństwo, chłopiec i dziewczynka, opaleni na brązowo, w samych tylko, białych, bieliźnianych majteczkach. A kiedy z domu wybiegł mój tata w towarzystwie rozebranego do pasa mężczyzny, z wytatuowaną na lewym ręku niezgrabną, nagą kobietą pod palmą, ja też podbiegłam do zgromadzenia rodzinnego, spieszącego z beznadziejnie już nieskuteczną pomocą. Ojciec wykrzyknął krzepiącą wieść, że pogotowie już zawiadomione, bo szczęśliwie natychmiast się połączył z dyżurnym. Ojciec był pełen nadziei, że szczęśliwy traf posiadania przez sołtysa, czyli tatuowanego mężczyznę, telefonu w chałupie jest gwarancją dobrego zakończenia tej wstrząsającej dla rodziny przygody. A ja tylko pomyślałam, ile to płonnej nadziei żywić będą do momentu przyjazdu karetki na sygnale, ci wszyscy zatrwożeni i bezradni ludzie. Coś mnie tknęło i w z nagła zapadłej ciszy, donośnym głosem wymówiłam te słowa:
- Na nic już nasze wysiłki. Południca zabrała duszę zmarłego na tamten świat i nic mu już nie pomoże. Trzeba pogodzić się z tą śmiercią.
Wszystkie oczy zwróciły się na mnie. Czułam, że te spojrzenia przeszywają mnie na wylot. Czułam, że moje słowa zabrały im drogocenną flaszeczkę życiowej narkozy, czyli nadziei. Zabrały więc im pomoc, w cichości hołubioną deskę ratunku, ludzki oręż do walki z koszmarem, który na nich spłynął niczym gradowa chmura. I pierwsza nie wytrzymała kobieta. Z jej ust trysnęła nienawiść:
- Ty paskudna gówniaro! Jak śmiesz wygadywać takie podłe bzdury!
Nie powiedziałam już nic. Poczułam tylko, jak tata chwyta mnie za rękę i bez słowa wyprowadza na piaszczystą drogę. Przez chwilę czułam, jak ścigały nas jadowite spojrzenie pozbawionych nadziei. Po chwili tata odezwał się:
- Jeśli widziałaś coś, czego nie widziały nasze oczy, to jesteś istotą wybraną.
A wtedy mocno, kurczowo przytuliłam się do jego mocnego, ojcowskiego ciała i poczułam, że ten wielki i dobry człowiek, to moja życiowa ostoja, namiot ciepłego bezpieczeństwa na pustyni świata, ale też pozasłowny nauczyciel mrocznej tajemnicy życia, wielkiego misterium grozy napięć, konfliktów i olśniewających połączeń w jedność, rozłączonych płcią cząstek pełnego człowieka. I zadrżałam na myśl, że kiedyś mogę go utracić...
*
Moja krótka opowieść, to ilustracja do powiedzenia: „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Śmieć mojej Mamy Teresy była dla mnie tragedią, amputacją części mego jestestwa. Ale w smutnej powinności segregacji Jej materialnej spuścizny znalazłem zapisek, z którego wynikało, że w wieku 3 lat znałem i rozpoznawałem już 19 gatunków drzew. I wtedy zadziałała psychiczna fotokomórka! Przypomniałem sobie, jak chodziłem z Dziadkiem Antonim na spacery. Zazwyczaj do “Dębowego Lasu”, czyli tego fragmentu dawnego Leśnego Parku Krajobrazowego, do którego wchodzimy przez stary, ongiś zaniedbany, a dziś jako tako odnowiony Park Marysieńki. No, więc kiedy wchodziliśmy pod zielone sklepienie koron drzew, Dziadek przystawał od czasu do czasu i wskazując mi na wybrane drzewo, na jego koronę, pień i kształt liści podawał mi jego nazwę. Opowiadał przy tym o jego właściwościach. Dowiadywałem się więc o leczniczych naparach z kwiatostanu lipy, dębowych galasówkach, z których w średniowieczu sporządzano inkaust, ongisiejszy atrament do gęsich piór, także jego żołędziach z upodobaniem pałaszowanych przez dziki, o sosnowych i świerkowych szyszkach, których nasiona wyjadają wiewiórki, podobnie jak wcinają bukowe orzeszki, zwane popularnie buczyną. Takoż o kasztanach, znakomitym materiale na brązowe, kulkowo-zapałczane ludziki, a także o ich antyreumatycznych właściwościach, a następnie o nasercowym działaniu owoców krategusa i winopędnym owocu dzikiej róży… Jednak szczytowym, wielkim przeżyciem było nasze dotarcie na punkt widokowy zwany Ślimakiem. Wtedy to, po przejściu pod baldachimem grabowej alei, przez cienisty, zielony korytarz, zobaczyłem widok, który nazwałem Krainą, widok nad widoki, obraz Raju! Porwany entuzjazmem chciałem pofrunąć i zjednoczyć się z jasnym, pięknym światem, cudownym obrazem Wszechbytu! Z mych dziecięcych oczu popłynęły łzy… Dziadek Antoni sprawił swą łagodną, dydaktyczną mądrością, że po dziś dzień właśnie Natura jest dla mnie źródłem duchowych inspiracji i odnową dla zaśmieconego “szumem informacyjnym” umysłu. Sądzę, że gdyby Dziadek nie przemknął, jak jasny meteor przez świat mego dzieciństwa, byłbym zapewne tuzinkowym zjadaczem chleba i “regałem” dla zwałów medialnej, jałowej informacji...