Motto:
Bogowie są personifikacjami
energii przenikających życie-
energii, które tworzą drzewa,
nadają ruch zwierzętom i wy-
wywołują falowanie oceanu.
To właśnie te energie, które
znajdują się w naszych ciałach,
są ucieleśniane przez bogów.
Joseph Campbell
Oto podaję Państwu, ale nie wszystko jest dla wszystkich, więc zapewne smakoszom ceniącym słowo, to penetrujące bogate w wiedzę mroki duszy naszej, oceanu wszechwiedzy, do całościowego wglądu w formie linków szkielet opowieści inicjacyjnej "Leć motylu, leć...", który nie jest całością książki, jeno zarysem, z istotnymi lukami, aby nie dokonać falstartu pełnej recepcji tej opowieści przed jej papierową, najbardziej cenną autorsko, premierą. Ahoh! Wilk Miejski
http://antonik.salon24.pl/684623,lec-motylu-lec-fragment-niepublikowanej-prozy-petarda-intelektualno-duchowa
http://antonik.salon24.pl/718735,lec-motylu-lec-opowiesc-inicjacyjna-kolejny-odcinek-niechronologiczny
http://antonik.salon24.pl/634702,mityczna-walka-z-wirusem-autodestrukcji
http://antonik.salon24.pl/637396,dziesiec-przykazan-na-droge-zycia-ku-smierci
http://antonik.salon24.pl/634661,nieprzeniknione-wyroki-boze
http://antonik.salon24.pl/634650,pieklo-nie-jedno-ma-imie
http://antonik.salon24.pl/634637,groza-i-slodycz-wilkolaka
http://antonik.salon24.pl/656586,domena-swietowita
http://antonik.salon24.pl/628947,dyktatura-i-partnerstwo-metafizyczne
http://antonik.salon24.pl/767049,lec-motylu-lec-fragment-rozdzialu-opowiesci-inicjacyjnej-pt-poranek
http://antonik.salon24.pl/718556,iii-wieczor-fragment-opowiesci-inicjacyjnej-lec-motylu-lec
http://antonik.salon24.pl/767055,lec-motylu-lec-0powiesc-inicjacyjna-fragment-rozdzialu-noc
http://antonik.salon24.pl/767494,lec-motylu-lec-opowiesc-inicjacyjna-fragment-rozdzialu-noc-akt-ii
http://antonik.salon24.pl/767954,mentalne-wirust-fragmant-opowiesci-inicjacyjnej-lec-motylu-lec-ostatni *
Epilog opowieści inicjacyjnej
Czy znacie Państwo ideę "baby w babie" - zaskoczenia, odnalezienia niespodzianki i perspektywy nowej zagadki, co? A więc, tu właśnie zastosowaliśmy ten motyw. A po co? A po to, aby nie być nieludzkim, stricte literackim, nie bawić się z czytelnikiem, nie strugać demiurga i tego, co zapraszając do współpracy, nagle oświadcza, że się bawi i działa programowo, postmodernistycznie, teoretycznie ślicznie, jak odrąbana głowa wołu toczy się po blacie stołu… Bo tu trzeba być elastycznym animatorem słowa, szamanem słowa, znającym arkana, kiedy słowo stwarza świat, literacki, rzecz jasna, aby oddać, co cesarskie cesarzowi, a czytelnikowi to, na co czekał, a nawet o tym nie wiedział! Zatem skoro zrobiło się wiele starań, aby boskie, czyli duchowe, odcedzone z pospolitości i neurozy, trafiło do Adresata, czas na wyłożenie kart na stół! Zasadniczo pisze się dla odbiorcy, samemu można uprawiać seks, masturbować się, patrzeć na Księżyc, czy upijać się, sprowadzać do świadomości tani wymiar szczęścia, ale pisze się dla Odbiorcy, dla jego rozjaśnionej drogi przez labirynt życia, a więc bycie tu niegrzecznie przewrotnym, nonszalanckim, licho nowatorskiem - po prosu nie uchodzi! To takie wyjście na raka z sytuacji demonstrowania sztucznej powagi podczas zabawy w posmodernistycznej piaskownicy, perskie oko, zawiadomienie, że liczy się tylko przekaz, a nie konwencja, ot co! Zatem dla Was, od serca, a nie konceptu, dopowiedzenie dodające opowieści ostatnią prostą marszu ku jednoznacznemu rozwiązaniu, światłu, ku (bez)sensowi, bowiem wybór należy do Ciebie, Czytelniku...
- Ile to lat minęło od momentu, kiedy doświadczyłem błogosławieństwa przeżycia Dwujedni Człowieczej z kobietą o ciele aksamitnym i duszy rozedrganej, jak struna gitary? Ile czasu jestem już martwy – myślał Marcin lecąc w brzuchu stalowego ptaka ku swemu przeznaczeniu w ojczyźnie hot doga i Super Mena, a nad wszystko kontroli życia obywatela poprzez transakcje karty kredytowej. A gdy na chwile zmrużył oczy, odprężył błogo i zanurzył się w czarny bezkres, nawiedził go sen. We śnie stał on na czarnej, zaoranej ziemi, wdychał jej ożywczy i upojny aromat i niezwykle słodko czuł, że połączony jest zeń pępowiną wyrastającą z jego czoła, a w ręku trzymał stalowe nożyczki. Było mu słodko, łzawo i bezgranicznie dobrze, ale także do szpiku kości boleśnie. Ale wiedział, co czynić… Zaraz się obudził. - To już niedługo - powiedział po chwili - ale chyba w czas, tak w czas, bo nie ja wyznaczam termin ważności wizy pobytowej na tej błękitnej planecie, tak... I nie żałował niczego, tego co zrobił, tego co nie zrobił, tego także, o czym się nie dowiedział, bo nie był dostatecznie czujny, nie żałował życia, bo był sobą na miarę siebie, larwą motyla, uwerturą do dzieła ostatecznego, nieznanego, przepoczwarzenia w cudowną nimfę, motyla, co poleci we Wszechbyt...
Marcin zamknął gruby kajet. Zakończył opis zajścia, jakim było jego życie, życie jego bliskich, życie ludzkie i jego tajemnica. Zrobił to jak umiał najszczerzej, choć zapewne bez błysku geniuszu i odkrywczości swego poprzednika na tej europejskiej kolonii zaoceanicznej, Kolumba, ponoć Polaka i Templariusza, tak.... Odłożył długopis i przeciągnął się jak kot. Zatrzeszczały niefizjologicznie powyginane gnaty i przyszła ulga odprężenia. Podniósł głowę i spojrzał w matowe i zabłocone okienko bejzmentu, mieszkalnego podpiwniczenia przyjacielskiego domu o urodzie rodem z prowincjonalnego Pinczowa, jego jaskini przetrwania w świecie kaczora Donalda i "prezydenta Pizdy", jak wyczytał na kolportowanym w knajpie, domorosłym, prostackim dowcipie rysunkowym...
Tak, ten świat był dla niego równie obcy, choć groteskowy i cyrkowy, jak ten, którego panoramę zakończył konstruować słowem pisanym w opasłym kajecie, nabytym w polskiej księgarni na ulicy Millwaukee za 4,99 $, czyli za równowartość 5 połówek “Bałtyckiej” w dystrybutorni dóbr luksusowych “Pewex” w swej zaoceanicznej, coraz bardziej nierealnej, “ludowej ojczyźnie”. Czy ta inwestycja w przestrzeń na zlew semantyczny była więcej warta od wlanych w siebie i modyfikujących świadomość zawartości owych 5 flaszek, nie wiedział do końca, bo de facto niczego nie był pewny. Może podskórnie tego, że skończył pewien etap swego dziwnego i niepojętego, jak sen na jawie, a może zjawie, życia istoty nieprzystającej do żadnego scenariusza pisanego przez organizatorów życia mas i pasterzy dusz, a także sprzedawców zwałów materii i mędrców z akademickimi dyplomami. Ale gdzie było jego miejsce na ziemi, albo i gdzie indziej, które mógł nazwać macierzystym, korzennym i swojskim, gdzie słońce prawdy oświetla pejzaż spełnionego życia? Zapewne nie było go w materialnym kosmosie i pozameterialnym świecie ducha, bo był nie z tego świata, jak każdy zbłąkany psychonauta i alienus, poszukiwacz wytrwał Krainy Ojcamatki, rodziny wszystkich głodnych duchów, bękartów odrzuconych przez “ordung termitów”, w którego stalowo-betonowych kopcach kotłuje się żwawo dwunożny rój ku chwale demonów oglądalności medialnej, konsumpcji i ekonomicznej wydajności.
Tak, pora na zmianę scenografii i nowy koncept reżyserski. Zrobił wielki obrachunek ze swym życiem, co zajęło mu 13 miesięcy ślęczenia w samotni podziemia, kiedy to potrafił się wykręcić od jarania ganji ze swym przyjacielem z ławy szkolnej i picia wódki z tłumem bełkotliwych i głupich, jak repliki szympansów, kutasów i cipek przytwierdzonych do statywów noszących przewód pokarmowy i wiecznie zapracowaną pompkę serca, a w mózgach mentalne bździny, czyli jego rodaków, nowo przybyłych frajerów i zasiedziałych, cynicznych wyjadaczy, kundli na podwórku Wuja Sama. Ale teraz już koniec i co dalej z tym kołowrotem rozpędzonych myśli? Może czas na jego wolny bieg lub wyzwolenie od przymusu nieustannej katarynki pytań bez odpowiedzi?
Wstał i poczuł teraz nieznośny gorąc panujący w ciasnym i niskim pomieszczeniu piwnicznym. Nie zakładając koszuli wyszedł z lochu po schodkach na tylne podwórko domu. Wyszedł na alejkę ciągnącą się na tyłach drewnianych bud dla psów dwunożnych. Noc była bezchmurna, granatowa i jasna, a starzejący się księżyc szedł wyższym kursem i nie zahaczał o dachy uśpionych domostw, jak przed paru dniami. Szedł teraz spokojnie i bez zgiełku myśli w głowie. Wiedział, że dojdzie tam, gdzie mu przeznaczone... Nagle stanął oko w oko ze smagłym Portorykańczykiem o złym, zaciętym obliczu. W jego dłoni błyszczało ostrze sprężynowego noża. Już wiedział…
- Money, you motherfucker! – usłyszał stłumiony, wściekły bełkot napastnika.
Stał, tarł nerwowo czoło i uśmiechał się nieobecnym, boleśnie słodkim uśmiechem dedykowanym wypełnieniu się losu, nadchodzącemu nieznanemu. Napastnik o błysku zła w oku, był tu tylko banalnym, przezroczystym narzędziem. I Marcin nawet nie poczuł bólu, kiedy ostrze noża przeszyło jego powłoki brzuszne i otworzyło aortę. Fala gorąca rozpłynęłą się po jego ciele. Zrobiło mu się nagle lekko i obojętnie na wszystko, na świat teraz cudownie się oddalający, na wściekły jeszcze do niedawna apetyt na poznanie prawdy i obalenie muru więzienia głupoty, na przeszłe, przypomniane i przyszłe, wyrojone w krainie wyobraźni, na wszystko to, co stanowiło jego kotwicę w tym prowincjonalnym porcie i nie pozwalało na rozwinięcie żagli na rejs w nieznane. A teraz odpływał w gasnącej łodzi świadomości i osuwał się powoli na ziemię. Czuł się szczęśliwy i trochę zaskoczony, że to takie proste i mało niezwykłe, takie proste, jak odpowiedź na arcytrudne pytanie trafiająca w Sedno. Widział teraz stronice kajetu zapełniane robaczkami pisanego słowa, a także wszystkie sceny, uczucia, niespełnienia i płonne nadzieje swego życia, jego postacie bliskie, dalekie, i ich mentalne wyposażenie, ongiś domyślne, a teraz jak na dłoni i jeszcze obrazy, komentarze, impresje, jak fragmenty odpadłego tynku tworzące obraz czy chmury na niebie coś opowiadające swym teatrem form. Cały spektakl życia doświadczonego w mgnieniu czasu, a trwający w nim nasyconą zrozumieniem wieczność. Przez mgnienie pomyślał tylko, po co to wszystko, po co tyle hałasu o nic, tyle krwi, brudu, męki, oszustwa i podłości, po co to wesołe miasteczko, jeśli na zapleczu rzeźnia, bo wszystko to, co najważniejsze, odkrywające sens, jest takie proste, jasne i właściwe. Właśnie ta jasność i prostota były przemożnym nastrojem otulającym małe okienko kurczącej się świadomości Marcina, zanim zapanowała w nim wszechwładnie Matka Noc Jasna i Ojciec Wirtualny Chaos, co jest Odwiecznym Źródłem Wszystkiego, małym, świetlistym okienkiem. I kiedy w jego wnętrzu odgrywał się ten terminalny spektakl, na twarzy Marcina odmalował się na on czas błogi uśmiech zrozumienia.
- Leć motylu, leć... Leć w słońce, zanurz się w jego ciepłej jasności, odczuj słodycz Wszechistnienia, pływaj w oceanie Sensu...
I tak zszedł z tego świata ku Nieznanym Połoninom Wszechbytu Marcin Puzdrowski, niedoszły magister archeologii śródziemnomorskiej, domorosły malarz totemów i wizji inspirowanych paleolitycznym malarstwem naskalnym, a także spełniony onegdaj, raz, a dobrze, choć już niepowrotnie, sezonowy kochanek swej szkolnej rówieśnicy, a teraz światowej sławy skrzypaczki, Marzeny Żmigrodzkiej, psychonauta oceanu swej duszy i konsekwentny abnegat w teatrze codziennej groteski. Zszedł tak godnie, jak pozwoliły mu na to zasługi życiowe. Czy było to w istocie swej godne i dostojne zejście, nie wyrokujmy, bowiem lekkomyślnie osądzający będą srodze osądzeni. Przed nieznanym, rzecz jasna, Sędzią, co ma tyle wspólnego z człowieczą sprawiedliwością, co widły do gnoju z zegarkiem szwajcarskim. Tak.
Pochylony nad ciałem Marcina, leżącym na piachu alei na zapleczu chrapiących przechowalni nasyconej materią ludzkiej fauny, wściekły i ogłupiały Portorykańczyk, kopał zapalczywie worek mięsa, z którego kieszeni wydobył jednego dolara...
A Marcin uśmiechał się tym błogim uśmiechem zrozumienia, bo oto idzie ku niemu jasny, jak Słońce, choć łagodny, jak Jutrznia, brat Stefan i tak bez jednego słowa, choć z całej swej istoty, przemawia do niego:
- Witaj braciszku drogi! Jak miałeś okazję doświadczyć, to nieuchronne przekroczenie granicy wcale nie jest takie straszne! Za mgnienie nie będzie już słów, czasu, przestrzeni, lęku. Będziemy Jedno! Ale ta Światłość nas nie pożre, o nie! Ona nas połączy i napełni sensem! A potem zrozumiemy, czy wskoczymy na powrót w skafandry białkowe i zaokrętujemy się na statek kosmiczny Ziemia, czy ocean światła nas zaadoptuje i zniesie granicę jestestwa poszczególnego, abyśmy w ekstatycznym zachwycie stalki się Pieśnią Wszechbytu! HOWGH!
Tak, to nie będzie łatwe. Po tylu latach oddalenia, ba, nawet zerwania więzi, choć tych serdecznych chyba nigdy do końca, spotkać się z Ojczyzną, wielkim, przeobrażonym teatrem ludzkiego losu nad rzeką rozprzestrzenionym, zasadniczo równinnie, ale ku górom dążącym, rzece, co ją ponoć, przed wiekami, Wandalą zwano, na spotkanie ze światem dzieciństwa, młodości i pewnego wydarzenia, nie pojedynczego, ale owocu wielu niezwykłych doświadczeń, tak, to nie będzie łatwe. Ale póki co, walizka na łóżku stoi pusta, a włożyć weń trzeba coś na kształt mitycznego omnia mea, mecum porta, a więc do dzieła, napełniajmy ją słuszną treścią. Od czego więc zaczniemy, no na pewno od kreacji koncertowej, choć decyzja nie zapadła, ale na pewno purpurowa suknia z adamaszku i ta zgniłozielona, z plecami do czakramu podstawy, z atłasu, tylko te biorę pod uwagę, a więc do wora, hop! A teraz wszystko to, co każda kobieta ze sobą mieć powinna, aby w podróży czuć się jak w domu. A więc pończochy, podwiązki, majtki różnych fasonów, czemu nie, parę halek, a nawet dwa wibratory, jeden czarny, drugi czerwony, a ten czerwony, to „Szybki Bill”, 8 tys. obrotów na minutę, piekielny poruszyciel rozkoszy, ale sza, czasem samowystarczalność jest godna, a czasem żałosna, a jaka będzie moja? Trochę jeszcze dorzucę, jedwabne szarawary, czarne, z chińskim napisem znaczącym chyba: „mądrość jest największym bogactwem”, a nawet ten flakonik z olejkiem patchouli, pamiętam ten sznyt wolności, zielone lata, to „frikowanie”, nawet zapachem, no więc, komu raz wolność zapachniała – nie zapomina, powraca na nitce babiego lata, ale z wiosną w sercu. No i waliza pełna, ale czy treści słusznej, to życie zweryfikuje...
A teraz moje „gęśliki”, jak je nazywam, choć to XVII-to wieczny Stradivario, może nie krwistym lakierem pociągnięty, ale purpurowy, jak dojrzała wiśnia, dający głos, jak stado szarańczy i jak świerszczyk za kominem, tak… Siedzą grzecznie w futerale, mają do towarzystwa trzy smyki, zawsze trzy, nigdy więcej, ani mniej, bo te smyki, to belgijskie ogony, solidnie, a „koń po baranie ogonem zamiata” zawsze sprawnie, nigdy mnie nie zwiódł, nie pękł, nie postrzępił… No i puzdro na struny, a uchwyt z kości słoniowej, zawsze ich wiele, zawsze zamawiane w Grenoble u żydowskiego producenta Leviego Grishama, zawsze tradycyjne, z jelit baranich, niezawodne, nigdy żadna nie pękła, podczas niezliczonych godzin prób, podczas koncertów, nie maznęła swym twardym splotem przez upudrowany polik, na odlew, do krwi perlistej, co nie raz widziałam u skrzypaczek podczas koncertowania, ale mnie omija, jak diabeł chrzcielnicę… I jeszcze, chwileczkę, otwieram szufladę biurka i… są, bilety, tam, do zdesakralizowanego sanktuarium Wagnera w Kurorcie Nadmorskim i na zad, jak to w kraju wierzby na miedzy „godają”, do swej wyspy spokoju na oceanie świata, do kraju strażników „spiżowej bramy” w enklawie Wiecznej Romy. Teraz siadam na krześle, jak struna wyprostowana, pogrążam się w ciszy wewnętrznej, medytuję niebyt myśli i harmonię nie dotykalnych zmysłami sfer niebieskich… No, no minął kwadrans, tom się oczyściła z ziemskiego brudu, będzie więcej miejsca na jego rozliczne połowy i zaciągi puste, tak… Teraz słuchawka, cyferblat, znajomy, pulsujący buczek oczekiwania i… poproszę taxi na Maria am Gestade veg, platz drei, bitte! Machina w ruch, ku przeznaczeniu marsz!
- A teraz wystąpi przed Państwem Marzena Żmigrodzka, światowej sławy skrzypaczka, nasza polska Diva wielkiej estrady, Róża Wschodu i Perła Bałtyku, że tak metaforycznie dam wyraz swej atencji i zachwytowi! Czekaliśmy na nią wiele lat, nie powiem jak długo, bo to metrykę Damy odkryje, a to nietakt fatalny, zatem witajmy owacją naszą gwiazdę, no może jeszcze więcej, Aurorę zstępującą na deski estrady, aby nas oczarować magią skrzypiec!
Wysoka, mocnej, pełnej budowy cudnego ciała, o wydatnym biuście, dama nad damami, obleczona w purpurę i ze złotem weneckim na szyi, dzierżąca w swej lewicy purpurowego Stradiwaria, a w lewej, dłoni, jak bohemiański alabaster, białej dzierży z wdziękiem niewymuszonym smyka długiego, mocnego, z pasmem włosia, jak lina cumownicza rzucana ku nadbrzeżu. I tak wyłania się zza kulis i krokiem dostojnym, długim, zamaszystym przed orkiestrę wychodzi, staje na baczność i dyskretnie, bez egzaltacji głowę pochyla, wycisza myśli i moment w bezruchu trawa…
Zrywają się owacje i brawa, a ona stoi, wpatrzona w szpiczaste nosy swych purpurowych, wyniosłych szpilek, medytuje spokój podczas burzy emocji i snobistycznego szału. Czeka chwilę, wyprężą się i podchodzi do dyrygenta. A ten wpija się namiętnie ustami w jej wyciągniętą rękę i z uwielbieniem patrzy w oczy, nawiązuje nić zrozumienia, nić jedności, nić współbrzmienia w duchowej przestrzeni wykreowanej polifonią wielkiego Kantora Lipskiego, w metafizycznym wzlocie ponad banalne oblicze Błękitnej Planety…
I teraz wszystko sprawnie rytualnie, bezszelestnie, jak w mechanicznym panopticum... Spojrzenia, wznoszenie instrumentów, ześrodkowanie uwagi na dyrygencie, a ludzkiej uwagi i pożądania piękna, co osadzone w zmysłowości do nieba, w zaświaty cudownie wybrzmiewające porywa, na purpurowej damie z purpurowym kluczem wiolinowym do sławy… Pierwsze takty koncertu skrzypcowego E-dur BWV 1042 Bacha doprowadzają do ekstazy publikę i w tym stanie uniesienia, przedorgazmicznego platou, chce trwać wiecznie, do końca czasów, do zamknięcia oczu Brahmy, do Armagedonu, do Rangaaroku, do ciemności wieczystych, bo już nic, po tak cudownej epopei dźwięku, niebiańskiej harmonii, nie jest godne przeżycia…
Lecz cóż to! Chichy krzyk kobiecy, milkną skrzypce w rękach Mistrzyni Ceremonii, magiczny instrument pada na ziemię, żałośnie rozbrzmiewa, ręka dotyka kurczowo policzka, odrywa się, jest trwożnie oglądana, teraz widać, cała we krwi purpurowej, a przez policzek ciągnie się czerwona, perlista szrama, już częściowo rozmazana, a na twarzy Koncertmistrzyni pojawia się grymas bólu i wielkiego zdumienia. Jak to? Teraz, tu właśnie, w takim momencie, dlaczego, o jakże bezsensownie i boleśnie dotyka los swą dotychczasową wybrankę! Pęknięta struma „G” naznacza piętnem, okalecza i detronizuje Aurorę. Wyrzuca z roli na pustynię niebytu czarodziejkę dźwięku. A orkiestra milknie. Dyrygent czyni gesty spokoju i dyskrecji w chwili ambarasu, zeskakuje ze swego podestu i kroczy ku…
Ale zbolałej, pechowej Bohaterki Wieczoru Końca już nie ma. Aurora nagle i niespodziewanie zaszła za horyzont skandalu i konsternacji. Teraz przebiega przez kulisy, przez długi korytarz i wybiega na placyk przed budynkiem małej filharmonii, co to parkingiem jest teraz. A ona w biegu nie ustaje, potykając się zdejmuje nieadekwatne do sytuacji buty i jak długonogi bocian, w czerwonych pończochach, podciągniętej sukni, pędzi na złamanie karku, przed siebie, przez bramę, przez park, przez ulicę, jedną drugą trzecią… Pędzi na azymut, na szumu morza, na spotkanie z bezkresem, na spotkanie z Przeznaczeniem… W rozbłysku iluminacji widzi, jak Marcin, zrywa ziemskie okowy i wyzwolony, jak delfin, ale nie jak, ale delfinem będąc, całkowicie cieleśnie, wrzecionowato, ogoniasto, ale także i świadomościowo, ontologicznie tożsamo z odległym człowiekowi bytem, ale jemu tak bliskim, skacze do bezkresnego oceanu i płynie ku niej…
A Marzena wybiega piaszczystym przesmykiem na plażę, jeszcze wczesnowieczorną, niewyludnioną, zatem budząc popłoch i zdumienie, zrywa z siebie suknię, naszyjnik, bieliznę i nagusieńka, jak strzelista brzoza, jak krasawica Wschodu, jak Rusałka, jak białoskóra Nereida wbiega w perlistym tumanie zburzonej piany do morskiej wody, pędzi przez chwilę w pienistych rozbryzgach i nurkuje w morskie odmęty… Powstaje mały tłumek śledzących to wydarzenia, ale mijają minuty, a przedziwna pływaczka nie pojawia się na powierzchni. Rośnie niepokój. Słychać nerwowe szepty, potem okrzyki trwogi. Jakiś młody mężczyzna rozbiera się do slipek i wskakuje do morza, ale wszystko to po próżnicy, los już obrócił swe kolisko fortuny w stronę cienia…
Pod wodą, jeszcze ciemną i chłodną, Marzena płynie wytrwale przed siebie, na spotkanie, na odnowienie miłosnej jedności, na zatratę życia, na spotkanie nieśmiertelności w Morzu Miłości. Z jej ust wydostaje się sznur powietrznych bąbelków, ruchy spowalniają się, płuca wypełniają wodą, fizyczny ucisk, strach ciała, napływ mroku i nagłe świetliste wyzwolenie, poczucie rozkoszy i wszechzrozumienia, orgazmiczny spazm wszystkich komórek ciała, lot ku Wszechjedności…
Lecz co się dzieje! Czy ja nie żyję, czy śnię, co to za spektakl, nie pojmuję! Ale właśnie teraz niepewność mija, bo oto nadpływa on, Marcin-Delfin, wiem na pewno, szarosrebrzysty, krępy, żwawy, opływa mnie, tak, tak, przemienioną w srebrzyste wrzeciono delfinicy, nową inkarnację ducha opuszczającego ciało ludzkiej topielicy! I teraz Delfin-Marcin płynie kolistymi, radosnymi serpentynami, trąca bokiem, szturcha pyszczkiem, a potem ustawia się w pozycji „bok w bok” i wystrzela w podwodnym, ślubnym duecie ze mną, z mniejszym, smuklejszym, bardziej jasnym i radośnie falującym Delfinem-Marzeną. I nie ma słów, jest wielka radość porozumienia, miłości życia i pewności jego nieśmiertelności, bo przecie ono nie jedno ma imię! I tak pędząc w tańcu spełnienia w mistycznie promienną dal, w odwieczną światłość Oceanu Miłości jesteśmy jego pieśnią, nic nie znaczy to, że jesteśmy rozdzieleni na dwie połówki, bowiem w tym oceanie jesteśmy duchową jednością, bo oto przebudziliśmy się w Sensie! I tak doświadczam cudownego deja vu, cudownego powrotu światów!
I to koniec opowieści. Może onirycznej z wkładką realistyczną, może metafizycznej gonitwy za umykającym motylem sensu, może inicjacyjnej, kto wie, ale na pewno dotykającej słowem idei zainicjowania czegoś. Czegoś, co obudzi ducha człowieczego do solidarnej aktywności w dziele ponad poziomem rdzenia kręgowego, zapewne godnym i sprawiedliwym, ale czy spełnionym...
KONIEC
Antoni Kozłowski
Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura