Wilk Miejski Wilk Miejski
42
BLOG

Człowiek i delfin. Fragmant opowieści inicjacyjnej LEĆ MOTYLU, LEĆ, przedostatni

Wilk Miejski Wilk Miejski Kultura Obserwuj notkę 0



                                                                    Człowiek i delfin

                                  

Jak cudownie mija nam ten miodowy, wymarzony czas wakacji! Po Marcinie już nie widać, że kostucha machnęła mu kosą nad bujną czupryną, choć zabandażowana klatka piersiowa, ciche syknięcia, gdy się tulę do niego, przypominają mi jeszcze, że jest rekonwalescentem, a nie “młodym bogiem”. Nie powiedział mi dokładnie, jak to się stało, ale wiem dobrze, że spotkanie w krainie rzeczy ostatecznych zrobiło z niego dojrzałego mężczyznę. Dojrzałego do głębszej wiedzy o naszym spektaklu życia i do miłości, która otwiera oczy na kosmiczną jedność i włączenie w całość bytu. Nie pytam go, bo dobrze wiem, że teraz mam duchowego brata i zapewne prawdziwego kochanka. Wiem też, że jest dla mnie czymś dużo cenniejszym, niż wszyscy bogowie wzięci razem w swej wyniosłej nieosiągalności i chamskiej potrzebie rzucania cię na kolana. Jest dla mnie prawdziwym bohaterem, Jazonem, który przez ocean bólu i wewnętrznego chaosu przebrnął niepokonany i przybił do brzegu Kolchidy, gdzie zebrał życiowy plon złotego runa, czyli posiadł mądrość odnalezioną w mitycznej krainie. Tak to czasem, patetycznie i trochę wariacko, bo wcale nie chcę robić z niego jakiegoś cukrowego herosa, nazywam i czuję wtedy, że coś z prawdy w tym jest, a tylko ja tej prawdy w całości nie mogę wyrazić. Żyję więc u boku chłopaka, który w ciągu paru tygodni przeobraził się ze zbłąkanego dzidziusia w opromienionego mocą i blaskiem chwały człowieka “powstania z grobu”, młodego, pewnego trwałości swej metamorfozy mężczyznę. To jest faktem i to jest mym skarbem. Skarbem, cudownym kwiatem istnienia, który chcę hołubić, póki sił życia i miłości starczy!

Kiedy wróciłam do domu po letniej ekskursji z matką, zaraz wybrałam się do Marcina. Te wojaże po południowych rubieżach naszego nizinnego, choć z górskim fundamentem, kraju miodem sztucznym i mlekiem z salmonellą płynącym to tylko preludium do prawdziwej sielanki. Do chwil upojnych w ramionach kochanego mężczyzny. Bo, po prawdzie, do kogo mogłam się wybrać? Czy mogę traktować poważnie te moje koleżanki, które kolekcjonują wycinki z kolorowych gazet, przedstawiające Bardotkę, Claudię Cardinale albo Delona, plotkują o chłopakach z sąsiedztwa i malujących sobie paznokcie u nóg lakierem matki. Nie, tych śmiesznych idiotek nigdy nie traktowałam poważnie, tak jak nie traktuję poważnie pochodów pierwszomajowych i akademii ku czci jakichś niedorzeczności ideologicznych, tylko dlatego, że zmusza mnie do uczestnictwa w nich lęk przed wykluczeniem ze szkolnego stada przygłupów. Moje koleżanki i te akademie, to zło konieczne, w które los mnie wtłoczył. Ale Marcin jest inny. To się czuje, zwłaszcza teraz, kiedy “zmartwychwstał” i nie sposób być wobec tego obojętną. Takiego chłopaka trzeba cenić jako kumpla i jak, powtarzam do znudzenia, materiał na przyszłego kochanka. Tak kochanka, do kurwy nędzy, bo nie jestem przecież jakimś “pingwinem” albo inną dewocyjną kreaturą, aby nie móc powiedzieć sobie wyraźnie, o co tu chodzi. A tu chodzi przecież o to, że chce się robić te rzeczy z ludźmi z kutasem, czyli mężczyznami, którzy cię uszanują, będą trochę zażenowani, że właśnie to nas łączy, bo prócz tego łączy nas tak jeszcze wiele, że głowa pęka i świat wiruje. Tak wiele, że znając siebie na tyle dobrze i uczciwie, nie będziemy się nawzajem wstydzić, nie będziemy się nawzajem “zaliczać”, a taki chłopak będzie dla mnie czuły i dobry, a kiedy nie będzie już w stanie cieszyć się mną i moim ciałem, bo zauroczy go inna, to uczciwie opowie o tym i podziękuje za nasze wspólne szczęście i nasz intymny, osobny świat. A precyzyjniej, azyl w plugawym świecie, który był przez czas radości wspólnej naszym schronieniem, miejscem osobnym i magicznym, tarczą wspólnoty przed dookolnym chamstwem i podłością, przez parę tygodni, miesięcy, a może lat?

A teraz idziemy polna drogą, słońce czerwonym dyskiem opada ku zachodowi, a nad głowami śmigają nam jaskółki. Zjedliśmy właśnie obiad w wiejskiej, wypełnionej pijanym bełkotem, gospodzie i idziemy w milczeniu do naszego namiotu. Namiot rozbiliśmy nad jeziorem, w miejscu ustronnym, bo nie zależy nam na kontaktach, ani z turystami z miasta, ani też z miejscowymi wieśniakami, którzy niechętnie patrzą na Marcina, a na mój widok oblizują się lubieżnie i prostacko zaczepiają. Ale my z uśmiechem przechodzimy mimo. Mam jednak takie poczucie, że nas śledzą i mają złe zamiary, ale nie przesadzam z tą wizją zagrożenia, bo przecież każdy prostak tak reaguje na widok nieznajomej kobiety. No, więc kiedy tak idziemy przytuleni do siebie, a koniki polne grają swój koncert, a powietrze wieczoru staje się miodowe i mgliste, myślę tak sobie, że nadszedł już czas, aby w tej scenerii otworzyć swe ciało i serce do końca, przyjąć Marcina w swym intymnym ogrodzie i odprawić magiczny rytuał połączenia iskierek bytu w radosny fajerwerk współistnienia. Tak myślę i wymownie patrzę w oczy chłopaka, a one mówią mi, że on już wie i jest gotowy, aby podać mi w uniesieniu czarę miłosnego napoju. Więc idziemy już razem ku jednemu celowi, który jest jasny, jak słońce i odległy o parę chwil wtulonych w zapadający słodko wieczór letni. Idziemy stokiem trawiastego wzgórza, które łagodnie opada ku jezioru, ku kępie starych olch, w której zaszył się nasz namiot. Idziemy, a cała natura śpiewa nam pieśń radości życia. Idziemy, aby włączyć się w ten wielki chorał...

Marcin szybkim ruchem zsuwa zamek błyskawiczny u wejścia do namiotu i oto jesteśmy odizolowani od świata cienkim, lecz dyskretnie nieprzezroczystym płótnem namiotu, naszą kopułą intymności. Kładę się w milczeniu na naszym posłaniu z kocy, a mój kochanek gładzi delikatnie me włosy, policzki, wargi. A potem dotyka mych warg swymi suchymi, spękanymi wargami, a ja rozchylam usta i czuję wilgotne, sprężyste i słodkie dotknięcie jego języka. I obejmuję kurczowo jego szyję i szepczę mu w ucho słowa miłości. Lecz cóż to?! Nagle rozlega się ostry i przerażający odgłos prutego ostrym narzędziem materiału, namiot rozwiera się niczym pąk kwiatu, a ciągnięty przez zajadłe ręce napastników wkrótce rozrywa na strzępy. Leżymy wtuleni w siebie, zaskoczeni i sparaliżowani niespodziewaną napaścią, otoczeni strzępami namiotu i wianuszkiem posępnych, sapiących i uśmiechających się złowrogo pijanych wieśniaków. Tak, już kiedyś widziałam, może śniłam taki obraz, takie osaczenie przez wielkich, obleśnie uśmiechniętych i do szpiku złych mężczyzn, którzy przyszli pohańbić i zabić mnie, bo się nudzili, bo nie mieli co ze sobą zrobić, dlatego chcieli wyżyć się na kimś, by miał gorzej od nich, a oni z tego radochę. I właśnie teraz tak było. Więc chłód śmiertelnego przerażenia przeszył mnie do kości i poczułam, jak trzęsę się jak galareta przywierając kurczowo do ciała Marcina. I nie wiem, ile czasu trwało to paraliżujące przerażenie i bezradne wpatrywanie się w tępe, zwierzęce mordy czeredy milczących napastników, gdy nagle stało się to, co się stać musiało...

Tak, w skrytości spodziewałam się tego, że Marcin zareaguje jak przystało na mężczyznę, jak rycerz broniący honoru swej damy. I nie było w tym nic romantycznie bufońskiego, ale zwyczajny instynkt samozachowawczy w sytuacji jawnego zagrożenia życia. Z zapartym tchem obserwuję, jak chłopak zerwał się na równe nogi i szybkim, celnym ciosem zdzielił w pijaną mordę jednego z napastników. Kiedy ów bydlak padał na wznak, rozrzuciwszy ramiona, drugi zasraniec zaszedł Marcina od tyłu i zdzielił go wyrwaną z płotu sztachetą w tył głowy. Zobaczyłam, jak niczym w zwolnionym, filmowym tempie, chłopak, mój dzielny obrońca, zastyga w teatralnej pozie niemocy z bolesnym zdziwieniem na twarzy i zwiotczały, bezbronny wali się na trawę. A wtedy, z nagła ożywiona hałastra, obskakuje jego bezradne ciało i z radosnym, bydlęcym animuszem przystępuje do okrutnego rytuału kopania. I kopią go tak, że trzeszczą kości i rozlega się straszne dudnienie, niczym stąpanie słonia po tapczanie, co napełnia mnie strachem panicznym i rozpaczą. Bo to przecież wybija ostatnia godzina mego chłopaka, tym cmentarnym dzwonem głuchego dudnienia kopniaków, a wszystko to na mych bezradnie wybałuszonych oczach i przy zupełnym paraliżu ciała. Lecz nie! Zginę z nim, albo go od zguby ocalę! Albo, albo! Życie bez niego warte jest tylko śmierci, a śmierć wspólna, to może nowe, świetliste życie w krainie wyzwolenia z wora ciała. Narasta we mnie, niczym lawina, ta dramatyczna decyzja i eksploduje...

Zrywam się na równe nogi i pazurami orzę świński ryj chłopa w gumiakach, co kopie Marcina po skrwawionej twarzy. A potem równie niespodzianie, co skutecznie kopię go w krocze, a on z plugawym przekleństwem zwija się w kłębek i wykłada skulony na trawie. A wtedy czuję, jak żelazne łapsko chwyta mnie za włosy i odchyla gwałtownie głowę w tył, tak gwałtownie, że czuję jak padam na wznak i widzę granatowe niebo wieczoru, a na nim pierwsze gwiazdy. Ale ten moment wpadnięcia w oko cyklonu, błogiego spokoju i rozmarzenia cudownym widokiem mija, jak wiosna i czuję teraz, jak para zwierzęcych łapsk zadziera mi sukienkę i zakłada na głowę, a druga plugawa para ściąga majtki i rozwiera uda. Bronię się, zaciskam kurczowo rozdzierane nogi, lecz wtedy śmierdzący tyłek siada mi na twarzy i zaczynam się dusić. Zaniechuję, więc obrony i czekam najgorszego zastygła w grozie i obrzydzeniu, lecz ciągle jeszcze słyszę głuche dudnienie kopniaków, ale nie słyszę już jęków Marcina. I kiedy w me krocze wbija się niczym szorstki kołek śmierdzący, chłopski kutas, łomot kopniaków ustaje i zapada złowroga cisza. I w tej ciszy słyszę nade mną bydlęce sapanie i czuję rytmiczne palenie w suchym, rozrywanym kroczu i rosnący w piersiach szloch, wielki ból duszy. Tak wielki, że wyć, to mało. I wtedy słyszę ten okrutny plusk. To ciało Marcina, zmasakrowane szczątki mej miłości życia, bydło wieśniacze wrzuca w toń jeziora, na zawsze i niepowrotnie. Najgorsze jest już poza mną i wszystko, co zdarzy się teraz, jest nieistotne i dalekie...

Co się teraz dzieje ze mną nazwać mogę pastwieniem się hien nad ścierwem, bo już niczego nie czuję i w tym zewłoku ciała już nie mieszkam. Jakaś siła wyprowadziła mnie z tego zhańbionego domu niewoli, wora mięśni, tłuszczu i skóry, na której niedawno w odruchu totalnego wstrętu jeżył się każdy włos. A teraz widzę biały tyłek wierzgający pomiędzy bezwładnie rozrzuconymi nogami dziewczyny i stado bydła ludzkiego, samczy motłoch, który z wydobytymi kutasami masturbuje się nad maską twarzy martwej dziewczyny, która chwilę temu była mną. A potem tylko czerń i świst mroźnego pędu powietrza. I nic. Wielkie nic. Wielka, czuła ulga nieobecności po piekle obecności do cna zhańbionej. Lecz nagle łagodna srebrzystość, ocean srebrny, falujący, ocean, co jest tobą i wszystkim zarazem, osobnym i rezerwuarem Wszechbytu jednako. Więc to już po wszystkim?

I nagle czuję, że moje ciało gwałtownie rozbija lustro wody i w pienistej fontannie rozbryzgu pogrąża w wodną otchłań. Ale czy jest to moje ciało? Nie, to ciało delfina! Sprężyste, wrzecionowate i pełne radosnego rozbrykania ciało morskiego ssaka, ludzkiego ratownika w opresji, ciało moje i nie moje, ciało ratunek i ciało wieczna emigracja, wieczna dusz wędrówka, metempsychoza, tak… A nade wszystko ciało wielka niespodzianka! Ale do pełni szczęścia brak jeszcze czegoś. Ależ nie! Wcale nie brak, bo oto poprzez wodny półmrok przypływa do mnie mój druh serdeczny, mój kochanek duchowy i cieleśnie niedoszły, Marcin we własnej, kiedyś ukrytej, a teraz jawnie delfiniej osobie. Ktoś na ziemi zgotował nam okrutną zagładę, lecz ktoś zadbał o to, aby przedłużyć nam żywot w nowym opakowaniu cielesnym. Przypływa, więc mój luby, a ja podpływam mu naprzeciw, trącamy się nosami, wijemy w tańcu przywitania, ciało przy ciele i szybkim, falistym zrywem odpływamy w głąb wód, w przepastny ocean świata wyzwolonego od formy, w radość i wieczne rozpływanie się we wszechbycie wodnej epopei, która była na początku i rozpościera się po bezkres końca. Jeśli to pieśń miłości, to największa, bo wszechogarniająca, choć niewypowiedziana...

                                                                          *

Antoni Kozłowski

 

Fragment opowieści inicjacyjnej “Leć motylu, leć...”, ostatni tedy, bo nie ma szału w czytelni...

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura