Wilk Miejski Wilk Miejski
78
BLOG

"Leć motylu, leć..." - 0powieść inicjacyjna. Fragment rozdziału "Noc"

Wilk Miejski Wilk Miejski Kultura Obserwuj notkę 0



Już cię więcej noc nie skrywa

Pośród mroków swoich cienia

Znów pragnienie cię porywa

Wznioślejszego zaślubienia.

J. W. Goethe



Jak to się stało, że znalazł się na drzewie? Nie pojmował tego, ale zbytnio też się nie turbował. Siedział, ale jakoś dziwnie swobodnie, a może wisiał niczym jabłko na gałęzi i patrzył w dół na ludzkie zbiegowisko. W poprzek ulicy, nienaturalnie do zasad ruchu ustawiony dostrzegł samochód z otwartymi drzwiami. Stał przy nim starszy, siwy mężczyzna w białej marynarce i kapeluszu Panama, teatralnym gestem rozpaczy przesłaniający dłonią oczy. Zapewne to właśnie on siedział za kierownicą feralnego dla Marcina samochodu. Nieopodal krawężnika, w odległości kilku metrów od samochodu, zobaczył siebie. Leżał na wznak z szeroko rozrzuconymi rękoma, półotwartymi ustami, a z ucha sączyła się strużka krwi. Jego ciało nie było zmasakrowane i wyglądał, jakby spał. Suchy niedawno asfalt jezdni pokrywały archipelagi wilgoci, krople deszczu, który właśnie wygaszał swój zapał, przechodząc gdzieś obok. Dlatego też bez obawy przemoknięcia pochylali się nad nim ludzie, napierając gwałtownie na siebie, tak, że pierwszy szereg o mało nie runął na niego. Bezmyślny chaos ciekawskich zachowań gapiów powstrzymał ostry krzyk. Ludzie się rozstąpili. Do miejsca wypadku podbiegł błękitny mundur milicyjny na ruchomym statywie ciała. Państwowy patronat roztoczył swe władanie nad miejscem losowo zanarchizowanym, przeto godnym natychmiastowego uporządkowania. Zapewne do pełni szczęścia totalitarnego aparatu i jego rozgałęzionych macek brakowało jedynie możności uchwalenia na plenum KC słusznego terminu przybycia wiosny, lub wiążącego zakazu wydanego zimie, aby nie ważyła się zaskakiwać uzbrojonych w czujność ideologiczną stróżów społecznego ładu. Bo rząd dusz ludzkich zagwarantowany był pałką i sprawdzony bezpośrednio na przesłuchaniu, lub zaocznie podczas posiedzenia obywatela z wódką przed telewizorem. Umocowanie zjadacza kaszanki i flaków wieprzowych w scenerii “małej stabilizacji”, sytości żołądka i kolorowego festiwalu iluzji na ekranie telewizora i bezpiecznego snu, tej ceremonii codziennego banału, gwarantowało spokój, ale niektóre wydarzenia, tak znienacka, wymykały się spod kontroli...

Lecz nikt, ani w KC, ani pijalni piwa, nie wiadomo, jak zareaguje obywatel na sprawy ostateczne, bo ich kształt i emocje ludzkie wobliczu ich spotkania są nieprzewidywalne. Ale podczas ulicznego wypadku, ów napędzany cieleśnie mundur, był wyrocznią. Tak więc obecność przedstawiciela porządku budowanego sierpem i młotem wzbudziła respekt i zanik  odruchów poruszenia i ciekawości u zgromadzonych obywateli, których do godnych zachowań nie zdołała wszakże zobligować powaga domniemanej śmierci chłopca. I wszyscy pouczeni teraz odpowiednio zrozumieli, że umierać należy tak, by nie czynić niepokoju społecznego…

Bo przecież śmierć obywatela winna być świętym spokojem dla państwa i pretekstem do kosztownego, rozpaczliwie pustego, lecz solennie celebrowanego obrządku pochówku dla najbliższych. Nigdy iskrą występnej refleksji. Zawsze powodem do frasunku, który dwunożnym wołom pochyla głowy ku ziemi, a wtedy woźnica mniej macha batem. Korzyść obopólna wynika więc z tego. I z innych figur chochołowego tańca także.

Marcin już wiedział, co się wydarzyło. Zachciało mu się śmiać. Śmiał się serdecznie, bez cienia sarkazmu. Śmiech wyzwalał go z resztek kretyńskiego przywiązania do porzuconego teatru iluzji. Ogarnęła go niewysłowiona radość. Kiedy się nieco oswoił z nową formą istnienia zobaczył przed sobą Maurycego. Jeszcze przez mgnienie zastanawiał się, czy spadnie z drzewa, kiedy zerwie się na powitanie brata, lecz już go obejmował i fala szczęścia, zrozumienia i jedności połączyła ich promienne ciała. W niewiarygodny sposób wymienili pomiędzy sobą, bezsłownie, mnogość informacji. Patrzyli sobie w oczy i słyszeli bezgłośną rozmowę:

- Maurycy, braciszku, jesteś w świetnej formie!

- A jakże inaczej! Nie przyszedłem tu lekki i czysty, więc choć jestem wolny od ciała, to ciągnie mnie ku tym ciemnościom, z których przychodzisz. Wiele mi brakuje, aby być duchem czystym i wolnym. Ale nasz dziadek Wiktor, którego nie dane ci było poznać, jest mym przewodnikiem i wspaniałym, świetlistym bytem zanurzonym w Pełni. Lecz są  i tacy, co nie mogą wygramolić się z mroku grzęzawiska materialności, duchy głodne, zrozpaczone, rozdarte...

- Jak to się stało, że człowiek kipiący energią życia, wulkan pomysłów i szermierz ironii, tak niespodziewanie i niezrozumiale zszedł z tego świata?

- Po prostu utopiłem się w jeziorze, nie za wcześnie, lecz w samą porę. Byłem pełen wątpliwości i poczucia miałkości swych wszelkich osiągnięć, gdyż wyrastały one z korzenia śmierci, pogardy dla życia. Za nadto pchało mnie do niecnego procederu manipulowania ludźmi, traktowania ich jak marionetek w swym teatrzyku. Tego dnia, gdy wchodziłem do jeziora, popchnąłem cię w ramiona dojrzałej kobiety. To nie było dobre. Tylko odwaga i wewnętrzna siła czynią z chłopca mężczyznę. I wtedy powiedziałem sobie: przepływam jezioro i wychodzę na brzeg, po ekstremalnym wysiłku ciała i ducha, po męsku, oczyszczony z brudu i odrodzony, lub pochłania mnie otchłań. Postawiłem na jedną kartę i znasz rezultat.

- Co więc znaczyła ta figa, którą pokazałeś światu wybierając się tutaj?

- Właśnie to braciszku, że idę tutaj, a nie do nieba lub piekła, albo też zabiera mnie jakaś jarmarczna śmierć przed oblicze św. Piotra, czy na łono Abrahama, lub na randkę z bogiem. Ta wielka prawda objawiła mi się, kiedy śmiertelnie zmęczony, ale i wyzwolony z materialności, bez walki opadałem na dno. Skorupa łajna, pancerz zła, odpadły nagle, a śmierć ukryta, stała się teraz jawna. Me życie dopełniło się zgodnie z przeznaczeniem. Lecz właśnie wtedy poczułem, że nie jestem już w jej władzy i że słodki smak wolności przepełnia mnie niebiańskim zachwytem. Bo oto zostałem wyzwolony, a poznawszy twarz śmierci, jej szpetne imię, obaliłem jej władzę i na powrót wróciłem do wielkiej macierzy życia. To największa tajemnica momentu przejścia. Lecz z tamtego brzegu trudno to pojąć. Figa z makiem! Przeżyj to sam i obudź się w jasności!

- Tak tu pięknie i jasno! Przed chwilą widziałem kotłowisko ulicy, a teraz ten świetlisty bezmiar. Czyżbym definitywnie opuścił swe ciało?

- Nie, Marcinie kochany, jeszcze nie. Niech ciebie nie pociąga świetlista ułuda, ona nie dla ciebie, ona wabi fałszywie, ona chce twej depersonalizacji, zrozumiesz to. Jeszcze masz wiele do zrobienia pod mrocznym światłem słońca człowieczej, skarlałej duchowości przyklejonym nad obliczem tej ziemi, pełzającej w formie larwalnej, lecz sposobiącej się ciągle do lotu motyla! Nikt cię tam nie oświeci, nie poprowadzi właściwą drogą. Ty sam musisz stać się człowiekiem z krwi i kości, duszy i ciała. Musisz być dzieckiem przecinającym pępowinę głupoty. Musisz zjednoczyć kryształ umysłu i ciemny rytm serca, aby były jednym. No i oczywiście, obowiązek zostania mężczyzną, rozpoznania swej kobiety i połączenia się z nią, aby twoja owieczka w owczarni świata miała dobrego pasterza, a ty moc ducha pozwalającą żyć pod wulkanem tajemnicy.

- Ojej, to muszę wracać?

- I to szybko! Widzenie dobiega końca i do zobaczenia za chwilę!

- Powiedz mi jeszcze braciszku, czy spotkałeś tu Boga?

- Nie, Marcinie. To cudowne miejsce, bezkresny ogród odkrytych tajemnic, więc misie i inne przytulanki dające złudę bezpieczeństwa, a zabrane przez pomyłkę z kołyski, jako wyprawka na życie dorosłe, zostawia się tu za Bramą, bramą materii, rzrcz jasna, a nie tą z klucznikiem Piotrem. Moje słowo, ludzkie słowo, które pojmujesz, tego nie wypowie, co stanowi esencję tego świata, tego spektaklu Pełni, której jesteś cząstką, a zarazem Ona jest tobą. To obłędnie niesamowite! Fizycy nazywają to Hologramem, ale chuj wiedzą, kreślą robaczki równań i myślą, że dotykają istoty. Dotykają własnej głupoty! No może nie, to tak, jak kstś słowem opisze ci smak miodu, dużo wiesz, co? Przeżyj, nawet po śmierci, to sam! Bo tu króluje Macierz, odwieczne Źródło, żywioł nieogarnialny umysłem, lecz jasna intuicja, rozumiejąca emocja, energia życia, ta tobie właściwa, którą się stajesz, wyczuwa w nim znamiona postaci: ojca, matki, braci, sióstr, synów, córek, przyjaciół, adwersarzy, kotów, psów, delfinów, ptaków, jaszczurek, motyli, aniołów i demonów, z tobą współistniejących, tobą się cieszących i od ciebie, powierzchownie podobnych, uformowanych, lecz dramatycznie różnych. Bo wszyscy jesteśmy jedno, choć w wielu osobach i odmianach energii, a proces wyzwolenia, to przemiana ciemnych energii podziału i rozkładu, fali chaosu w jasną pulsację jedności, ot co! A wiesz, co to Diabolos? Czy to ten, co ma rogi i kopyta i capa na dwóch kosmatych nogach przypomina, co? Otóż nie, to symbol podziału, rozpady, pomieszania, to jawne zło i destrukcja, do której dąży świat, jeśli nie przezwycięża tego świadomość człowieka, świadomość misji jednoczenia i pokonywania chaosu na jego, rzecz jasna, "froncie robót", pojmujesz?  Więc ci, którzy się tu znaleźli widzą, jak na dłoni to, co uczynili w poczekalni, czyli na ziemi i uczyniwszy ów bilans wiedzą, gdzie trafią: w bezkres Światła, Pełnię z wielości, czy kokon materii. Tak, więc na bilet do krainy światłości zrozumienia zarabia się w świecie mroku, zarabia, lub daje się okradać demonom kłamstwa i nikczemności, ot co!! A, więc wracaj do swego warsztatu, aby w słodkim mozole wyrzeźbić swe jasne człowieczeństwo! Masz wiele pracy, świadomej, trudnej pracy, a jako świadomy nie możesz się z tego wywinąć, nobles oblige, o tak! Wracaj, bo ja umarłem, abyś ty mógł żyć, abyś spełnił się, wyzwolił z mroku, Aummm!

Maurycy lekko popchnął Marcina. Niczym błyskawica chłopak przeciął ocean mroku i wylądował miękko w ciepłym worku ciała. Poczuł, że jest już kimś innym, kimś ciężkim i mrocznym, lecz jednocześnie niosącym w sobie najjaśniejszy płomień życia. Jeszcze nie wiedział tego, co uczyni i co zobaczy, aby odnaleźć ziemską drogę ku zamkniętemu w skorupie materii płomieniowi ducha, jasności życia. Otworzył oczy i wpłynął w świat. Ale światy są różne, a ich prawdziwość i fikcyjność często trudna bywa do oceny. Pamiętają o tym wszyscy, którzy walczą o zdarcie zasłony iluzji. Pamiętają też ci, którzy nie chcą zjadać wydalin własnego ego. Ale jak rozróżnić rzeczywistość od iluzji? Oto jest pytanie, wielkie, jak może ludzkiej bezsilności i małe, jak rozum mrówki. Jeśli powiemy, że prawdziwy świat jest ten, którego ty jesteś cząstką, to fałszywy będzie ten, z którym nic nie masz wspólnego. Ale to można poczuć jedynie czystym, oczyszczonym z brudu słów umysłem. Bo prawda mieszka poza słowem, lecz słowo jest także cząstką prawdy. A są takie zestawy słów, takie magiczne ich konglomeraty, takie organiczne, semantyczne rekonstrukcje sensu poprzez nieświadomą grawitację słów, które otwierają okna na prawdę, a może nawet Prawdę. Takie anarchistyczne koalicje słów nazywają się Poezją. A zatem ten, kto posiada dar poetyckiego używania słów, bliższy jest prawdy od innych, uwikłanych w naskórek komunikacyjny i mrok poznawczy słowa. Kto to wie, czy tak jest. No kto!?

Marcin teraz znalazł się w nowym świecie. Czy prawdziwym, o tym przekona się dopiero stawiając pytania i poszukując sensu w odpowiedzi. Spotkał w tym świecie, jeszcze nie zdiagnozowanym, pochyloną nad sobą twarz kobiety o jasnych włosach, w które wpiętą miała nakrochmaloną odznakę swego siostrzanego miłosierdzia.

- Jak się ma nasz młodociany kamikadze?

- Znakomicie widząc przy sobie anioła stróża! - wesoło i dowcipnie odpowiedział Marcin.

Widział nad sobą zwisającą kroplówkę, a obok świetliste esy - floresy na ekranach monitorów.

- Jakiego tam anioła stróża! Jestem chłopczyku bardzo konkretnie, anatomicznie, anielicą - z ciepłym uśmiechem zwraca się do Marcina pielęgniarka - i nie jestem od stróżowania, lecz obdarzania miłością wszystkich skłóconych z życiem, ze szczególnym wskazaniem na ciebie, braciszku, bo teraz jesteś pod mą osobistą, siostrzaną, rzecz jasna, opieką.

- Ale mi się chce żyć! I to jak bardzo!

- A może chciałbyś jeszcze słodziej, jeszcze bardziej. Jeśli tak to popatrz. Oto przyprawa, która nadaje życiu niebiański smak!

Uśmiechnięta dziewczyna w bieli dyskretnie rozchyla poły fartucha. Marcin widzi oprawną w okrągło toczone filary ud czarną studnię żywota i cudowne, nabrzmiałe mleczne krople jej piersi. Jest szczęśliwy i spokojny.

- Czy wszystkim pacjentom serwujesz to cudowne panaceum - mówi chłopak z zadziornym uśmiechem - Czy może ordynator wyznaczył cię do tej terapeutycznej misji, co?

- Otóż nie. Sama badam i odkrywam źródło choroby, a potem stosuję własną terapię - ciepło odpowiada niezwykła pielęgniarka - Tylko tobie ofiarowuję ten zdrój żywy. Zasięgnij wiedzy prawdziwej ze źródła, chłopczyku.

Marcin dotyka jej uda i delikatnie pieści. Patrzy jej serdecznie i lekko zadziornie w oczy.

- Trochę wyżej, nie łaskocz mnie, sięgaj śmiało po purpurową koronę rycerzyku!

Marcin zastanawia się przez chwilę. Tyle niezwykłości mu się przydarzyło i zdaje się, że coś nieustannie otwiera mu okno do krainy światła. Dostrzega na udzie swej słodkiej opiekunki zielonego pajączka. Patrzy uważnie i rozpoznaje, że jest to jednak mszyca. W czułą i ciepłą atmosferę szpitalnego romansu zaczynają napływać zimne fluidy. Chłopak zaczyna odczuwać lekki niepokój. Widzi wyraźnie, że w drzwiach reanimacyjnej izolatki stoi biała i lodowa Królowa Śniegu i patrzy nań szklanymi oczyma. Zawsze o nim pamięta.

- Moja słodka, odpędź tę szkaradę - Marcin wskazuje palcem na drzwi.

Dziewczyna w bieli odwraca się, bierze do ręki ręcznik, składa we czworo i uderza. Na podłogę spada duża, niebieska mucha.

Chłopak czuje, jak ciało wypełnia mu fala błogiego ciepła, a mięśnie łagodnie wiotczeją. Jego umysł robi się beztroski i lekki, a wyobraźnia zaczyna radośnie falować.

- Nie obawiaj się niczego! Przy mnie nie spotka cię żadna przykrość, a jedynie radość istnienia, chłopczyku.

- Jak ci na imię, wybawicielko moja?

- Luba, czyli miłość, mój ty ciekawski.

- Jak wyjdę ze szpitala zapraszam cię na lody, na lody, które w cieple naszych serc zamienią się w parę, parę zakochanych! - wykrzyknął Marcin radośnie.

- Jak wyjdziesz ze szpitala, Marcinie, zapraszam cię na wieś. Tam doświadczysz radosnego odprężenia. Będziemy się kąpać w rzece i kochać na łące pod słońcem i księżycem, mój ty poeto. Zaufaj swej Muzie!

Luba śmieje się. W jej śmiechu Marcin słyszy delikatny plusk polnego strumienia i ostry stukot pereł padających na marmurową posadzkę. Lecz nade wszystko falowanie oceanu. Oceanu wszechmożliwości, macierzy bytów wszelkich, rozdzielonych, lecz ku sobie dążących, a może bezkresnych wód płodowych, tej słodkiej pułapki dla duchowych bobasów?

                                                                       *

                                                                                                                                 Antoni Kozłowski

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura