Ważniejszym jest znać prawdę o
samym sobie, niż próbować odkryć
prawdę niebios i piekieł.
Sufi Inayat Khan
Marcin spogląda na Zochę, a ta puszcza do niego oko i bezczelnie podszczypuje go w tyłek. Chłopak żacha się i karcąco strzela prowokatorkę po ręku. Zocha trochę zaskoczona szybkością reakcji Marcina dmucha na zaczerwienioną dłoń, ale nie przestaje się śmiać i pokazuje mu język. Tymczasem rodzinna gromadka rusza przez labirynt podwórek i wąskich uliczek w milczeniu. Idą uliczką piętrowych, szeregowych domków ceglanych, zanurzonych w kwietnych ogródkach i ocienionych liściastymi baldachimami starych lip. Marcin odczuwa niezwykłość, wręcz nierealność tego świata, tej atmosfery codziennej i prostej Arkadii, której nie pokalał infernalny wymiar świata. Jak w bezpiecznym i zacisznym oku cyklonu ludzie wiodą tu żywot rodem z innej epoki. Marcin często włóczył się uliczkami tej swojskiej, robotniczej enklawy. Obserwował z zaciekawieniem ludzką prywatność, która obficie wylewała się z domostw w podkoszulkach i halkach do kwietnych ogródków, na ulicę i obnosiła się ze swą pospolitością, rubasznym humorem, teatrem plotki i zgiełkliwym targowiskiem chamstwa. Wiele się nauczył w ten sposób o życiu ludzkim, które w swej prostoduszności, gwałtowności i rozchełstaniu nie było zasadniczo różne od teatralnej groteski jego życia rodzinnego, było jednak bardziej ludzkie, nieskomplikowane, nic nie czaiło się w mrokach, wszystko, jak insekty, wypełzało na światło dnia i wołało „o chleb i wódkę”, no jeszcze o wkładkę mięsną i erotyczny deser...
Właśnie biegłem za kumplami, którzy poszli kopać proch na cmentarz ewangelicki, kiedy usłyszałem donośny i bełkotliwy krzyk kobiecy. Spieszno mi było dołączyć się do kumpelskiej gromady i wykopać z ziemi te niezwykłe, szare i czarne rurki, które zapalone i zdmuchnięte robiły dym potężny, a ten proceder pirotechniczny nazywaliśmy tradycyjnie “dymawą”. A z tą “dymawą” to różnie bywało. Czasem bardzo nieświetnie, kiedy to wrzucona przez otwarte okno wywoływała kaszel i złorzeczenie niewidzialnego, śmiertelnie przerażonego starca. Lecz znacznie bardziej predysponowana była do wrzucenia na kupę węgla na wozie złowrogiego węglarza. Taki wóz zazwyczaj ciągnęła z wysiłkiem licha szkapina. Wtedy właśnie ów przeklęty wróg swego nędznego konika i naszego czepiania się końskiego zaprzęgu, srodze chłoszczący spracowane ponad siły zwierzę i nas batem po twarzach, wpadał w panikę i szamotał się groteskowo, aby stłumić domniemane zarzewie pożaru cennego, reglamentowanego surowca opałowego. A my wtedy, czując wielki tryumf, głośno naśmiewaliśmy się z ośmieszonego i upokorzonego wroga.
Ale do rzeczy. Coś mnie podkorciło, aby zobaczyć, co się dzieje. Dobiegłszy do skrzyżowania przystanąłem i ujrzałem za rogiem sporą grupę gapiów obserwujących z zadartymi głowami niezwyczajne wydarzenie. Podszedłem zaciekawiony i niedostrzeżony wniknąłem w tłumek, który łapczywie pożerał dzielnicową sensację. W otwartym oknie, na parapecie stała naga, rozczochrana kobieta z flaszką wódki w ręku i wykrzykiwała żałosne oskarżenia i zaczepne tyrady pod adresem “pierdolonej władzy ludowej i zasranego świata”. Wreszcie odkryła prywatną genezę owej publicznej demonstracji.
- Chłopa mi zamknęli za darmo, za damski chuj, za jakąś wydumaną agitację przeciw władzy - krzyczała ochryple i wymachiwała flaszką - Mają te swoje czołgi i rakiety, a boją się jakiegoś ślusarza po zawodówce, który rozumu nie ma i trzech palców u ręki. A ja tu sama z bachorami siedzę, życie marnuję, chłopu paczki do kryminału noszę. I za co to, za głupią gadatliwość chłopa, co mu się te polityczne kawały w robocie opowiadać zachciało, cierpieć muszę jak wdowa, jak pokutnica jakaś. Kurwy zatracone, ta ich władza ludowa, żeby ich grom spalił, albo Amerykany atomówkę zrzucili!
Ludzie patrzyli po sobie i z nogi na nogę w zakłopotaniu przestępowali. I bojaźń ich ogarnęła, czy aby szpicel jaki w kupie narodu się nie ukrył i donos zrobi gdzie trzeba, a potem ciągać będą na spytki. Parę bab bardziej płochliwych chyłkiem się oddaliło, ale chłopy wszystkie z gałami wybałuszonymi zostali, bo taki spektakl to rzecz niecodzienna i na darmowy striptiz miło się pogapić. Stałem więc z tymi skołowanymi i napalonymi uczestnikami afery i sam gapiłem się jak sroka w gnat na tą nagą i żałosną męczennicę, co w pijanym obłędzie wylewała kaskady żalu. Nie mogłem się powstrzymać od prymitywnej ciekawości, która przesłaniała rzeczywisty dramat tej ludzkiej istoty. Żałuje tego do dziś. Wstydzę się, że byłem bezmyślnym, egoistycznym świadkiem tańca nad przepaścią, który zakończył się tragicznie. W pewnym momencie rozkrzyczana, obnażona fizycznie i umysłowo kobieta, wykonała fałszywy ruch i runęła z okna głową na dół. Choć była to niewielka wysokość, to los umieścił w miejscu upadku desperatki trójkołowy rowerek dziecięcy. Widziałem dokładnie, jak głowa z rozwianymi włosami uderza w kierownicę rowerka, rozlega się suchy trzask łamanego karku, a rowerek katapultowany do góry wali z łoskotem w pobliski płot. Za ułamek sekundy ciało, jak wielki arbuz, głucho pacnęło o ziemię. Martwa pani Halinka, matka pięciorga dzieci, słomiana wdowa i zapamiętała konsumentka trunków, leżała na kwietnej rabatce na wznak, a krew sączyła się cienkim strumyczkiem z kącika jej ust. Przez chwilę trwała grobowa cisza, a potem powietrzem targnął straszny krzyk kobiecy, któremu wtórowała fala ludzkich zawodzeń, okrzyków, westchnień i zapalczywych przekleństw. Ruszyłem pędem do domu, choć wiedziałem, że telefon na pogotowie nie odmieni biegu rzeczy i nie przywróci życia kobiecie, która na ludzkich oczach złożyła bezsensowną ofiarę na ołtarzu bezsilności i upokorzenia. Poczucie winy gnało mnie jak bat i podpowiadało, że jestem zwyczajnym bydlakiem, który w tłumie ludzkiego bydła pozwolił bezmyślnie zginąć człowiekowi. Po godzinie przyjechało pogotowie, aby stwierdzić, oczywistą nawet dla dziecka, śmierć pani Halinki. Przed odjazdem przykazali sąsiadom przykryć czymś martwe ciało. Bez cienia szacunku i litości wieloletni sąsiedzi przykryli ciało nieboszczki starymi gazetami. Jak się potem okazało w łóżku pani Halinki znaleziono martwego mężczyznę, zapewne jej kochanka, zapitego na śmierć metanolem. Flaszka, którą w przedśmiertnych konwulsjach wymachiwała bohaterka śmiertelnej opery, napełniona była także tym świństwem. Kobieta zafundowała sobie przypadkiem podwójny bilet do piachu. Gdyby nie ta przedśmiertna furia i jej publiczny finał, zapewne sczezła by w barłogu u boku swego kompana. Ale stało się tak, że wykrzyczała swoje straszliwe oskarżenie i poraziła ludzkie umysły niepokojem i współodpowiedzialnością za swoją tragedię. Odkryła kulisy swej zbękarconej egzystencji i zapewne przez kilka dni, kilka tępych głów miało niejakie kłopoty z zaśnięciem. Poczułem, jak nieuchwytna jest granica między pospolitą głupotą biernego obserwatora zjawisk świata, a podłym zaniechaniem w obliczu zła.
W mojej głowie otworzyło się nagle z trzaskiem i powiewem upiornego zimna, okno poznania, prawdziwa panorama koszmaru życia. Sielski landszafcik dzielnicowego uśpienia pękł, a objawiła się wykrzywiona grymasem cierpienia twarz naszej nędzy, a nad nią psi pysk oprawcy. Śliski wąż polityki ukąsił mnie w serce…
Dochodzą do gwarnej i smrodliwej głównej ulicy miejskiej. Arkadyjska sielskość przeradza się w jarmarczne kotłowisko. Kierują się ku przystankowi tramwajowemu, nieodmiennie zaludnionemu tłumem przymusowych staczy. W pewnej chwili babcia obwieszcza całej wycieczce swą wolę:
- Jedziemy na odpoczynek, a nie na targ - mówi stanowczo - i bardzo proszę, moje dzieci, żeby mi tu żadnych zbytecznych kłótni nie urządzać i dobrej atmosfery nie zakłócać.
Ultimatum seniorki rodu traktowane jest poważnie i całe towarzystwo w zgodnym milczeniu podąża na przystanek tramwajowy. Nie ma innej drogi do celu, a zwłaszcza środka transportu. Docent politechnicznego wydziału architektury nie wykonuje, niestety, państwowotwórczo ważnego zajęcia, a zatem i pieniężny ekwiwalent za jego znój intelektualny nie pozwala wyposażyć rodziny we własny środek lokomocji. Nawet w “Trabanta”, ten popularny, zaodrzański i użyteczny owoc socrealistycznej myśli inżynierskiej. Rodzina pojedzie zatem tramwajem na plażę. Zrobi to wraz z wszelką niemajętną kategorią obywatela, od rzeczonego docenta poczynając, poprzez księgową, ekspedientkę, legalnie pijanego kierowcę, do pospolitego obszczymura dochodząc i z niesmakiem odsuwając się w tłoku. Podróż tramwajem to lekcja demokracji socjalistycznej, a brzmi ona tak: wszyscy równi są gorsi od równiejszych. Do równiejszych świat należy, a do pozostałych tramwaj, zwany pożądaniem szczęścia. Każdy ze stojących na przystanku po wielokroć odrobił tą lekcję i chętnie urwałby się na wagary z tej klasy z czerwoną tablicą, ale cóż, drzwi zamknięte.
Czekają więc wszyscy w smrodzie ulicy, w niewidzialnej klatce, w upale lata, na tramwaj i zmianę dyrektora w tej szkole życia na baterie marksistowskie. Błogosławieni czekający, albowiem ich będzie miejsce w tramwaju, z wyjątkami, które potwierdzą regułę. Błogosławieni cisi, albowiem głośnych inny rodzaj pojazdu odwozi cichaczem w miejsce przymusowego odosobnienia. Błogosławieni pogodzeni z losem, albowiem ich to właśnie tramwaj rozwiezie po znośnych, a nawet radosnych dekoracjach pierwszego kręgu piekielnego, zaś dla niepogodzonych otworzą swe straszliwe podwoje dalsze kręgi piekielne. A więc wiara w tramwaj, jego cudowną moc sprawczą, jest wiarą we właściwego boga, boga praktycznych obrotów sfer ziemskich. Bóg-tramwaj jest bogiem wielce demokratycznym. W jego wypchanych ludzkim nadzieniem trzewiach wszyscy czują się równi wobec tłoku, smrodu, dotykalności cielesnej, agresji werbalnej, agresji moralnej ze strony stojących starców i kobiet brzemiennych, mdlejących i umierających publicznie, natarczywości seksualnej ze strony pedałów, ocieraczy, wąchaczy, pedofilów, ekshibicjonistów i innych nagabywaczy, a także pijaków, złodziei czy “gumowych uszu”, czyli konfidentów bezpieki podczas pracy w środowisku społecznym, zaś na koniec ślepych aktów gniewu boga, czyli zderzeń i wykolejeń. Bóg-tramwaj jest naszym zakalcowatym chlebem powszednim, naszą komunią, zupełnie nie świętą, a także tym, co wodzi na pokuszenie, lecz tych, którzy powolni są jego żelaznoszynowej woli, zbawia ode złego, wioząc do pracy, na wypoczynek po pracy, czyli na mecz, lub po wódkę, albo też dwa w jednym. A jego królestwo to wielka, betonowa termitiera, której zawartością biologiczną sprawnie zawiaduje, przemieszczając tabuny osobników w miejsca właściwe i do właściwych zajęć. Pędząc zaś, dzwoniąc i piszcząc na zakrętach, ogłasza wszem i wobec, iż nie ma innych bogów przed nim, a jeśli się nieopatrznie znajdą, to niechybnie rozjechani zostaną na miazgę. Zaś fałszywi wyznawcy, poszukiwacze smaku iluzji, wywiedzeni zostaną złudą nadziei na manowce życia, gdzie będzie strach i zgrzytanie zębów. On to jest jedyną drogą, prawdą, życiem. Zaś wszelkie inne drogi wiodą do piachu. Tak bowiem głoszą uczeni w piśmie stawianym cyrylicą...
Tymczasem mityczny tramwaj wtacza się właśnie na przystanek, a ciżba ludzka rzuca się do otwierających się z trzaskiem drzwi, jakby czekały tam na pierwszych urodziwe hurysy lub darmowe bilety do nieba. Lecz tam czeka ich nieodmiennie smród i ścisk. Przekleństwa deptanych po odciskach i utyskiwania kobiet na chamstwo siedzących wygodnie i obojętnie sztubaków, księgowych, pijaków, a często księży w cywilu, którzy nie dorobili się na datkach wiernych “Mercedesa”, ale za to posiadają skorą do usług na polu boga Erosa niemłodą, ale cycatą parafiankę. Cieszą się jednak wszyscy, że i tego się doczekali. Zdarza się pod słońcem tej długości geograficznej wschodniej niczego nie doczekać, może z wyjątkiem śmierci i kartoteki na SB. Choć bez przesady. Można też doczekać się zwycięstwa “Lechii” nad “Garbarnią” i wielu z tego tytułu jest szczęśliwych przez okrągły tydzień, choć żona umiera na raka lub syn zabił rencistę. Doczekać się można także wizyty księdza po kolędzie, comiesięcznej wypłaty, przemówienia I sekretarza albo dziury w zębie i marskości wątroby. Więc jednak rzesze oczekujących mają na co czekać.
Rodzina Puzdrowskich, zacna rodzina, inteligencka, neurotyczna i dostojna rodzina, napiętnowana kirem żałoby po odeszłym synu i uwznioślona atestem na łaskę uświęcającą w sercu matki, a więc tragikomiczna rodzina człowiecza, tak jak i wiele innych, wsiada do tramwaju, zostawiając za sobą dojrzałe miodowym światłem i gęstością upału powietrza popołudnie lata. Tramwaj uwozi ich ciała i kosmicznie oddalone od siebie światy umysłów ku sfalowanym wodom i plażom Zatoki. Jadą stojąc w niemiłosiernym tłoku, choć po pewnym czasie jakaś młoda kobieta zaprasza na zwolnione miejsce szczerze wdzięczną babkę. Rodzina skupia się wokół przewodniczki stada i w milczeniu przeżuwa czerstwy chleb nudy i niewygody. Za oknami tramwaju migają posypane słonecznym konfetti, pożółkłe w spalinowym wyziewie korony lip, które natura właśnie udekorowała miodowonnym kwieciem, stare, zżerane liszajem opadających tynków kamienice, betonowe przechowalnie budowniczych “Ludowej Ojczyzny” i zielone połacie ogródków działkowych, gdzie wśród warzyw, owoców, kwiatów i altanek, wyczarować można z plebejskiej latarni magicznej wyblakłe cienie spalonej Arkadii. Prócz tego widać nieustanną pielgrzymkę stalowych żuków, czyli aut i samochodów ciężarowych, które przewożą wybranych ku miejscom trywialnym lub niezwykłym, jak choćby dacze podmiejskie, a także wiozą towary w przepastne wnętrzności Molocha. I tak kręci się papierowy świat wokół żelaznej osi…
*
Antoni Kozłowski
Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura