Ważniejszym jest znać prawdę o
samym sobie, niż próbować odkryć
Sufi Inayat Khan
Właśnie biegłem za kumplami, którzy poszli kopać proch na cmentarz ewangelicki, kiedy usłyszałem donośny i bełkotliwy krzyk kobiecy. Spieszno mi było dołączyć się do kumpelskiej gromady i wykopać z ziemi te niezwykłe, szare i czarne rurki, które zapalone i zdmuchnięte robiły dym potężny, a ten proceder pirotechniczny nazywaliśmy tradycyjnie “dymawą”. A z tą “dymawą” to różnie bywało. Czasem bardzo nieświetnie, kiedy to wrzucona przez otwarte okno wywoływała kaszel i złorzeczenie niewidzialnego, śmiertelnie przerażonego starca. Lecz znacznie bardziej predysponowana była do wrzucenia na kupę węgla na wozie złowrogiego węglarza. Taki wóz zazwyczaj ciągnęła z wysiłkiem licha szkapina. Wtedy właśnie ów przeklęty wróg swego nędznego konika i naszego czepiania się końskiego zaprzęgu, srodze chłoszczący spracowane ponad siły zwierzę i nas batem po twarzach, wpadał w panikę i szamotał się groteskowo, aby stłumić domniemane zarzewie pożaru cennego, reglamentowanego surowca opałowego. A my wtedy, czując wielki tryumf, głośno naśmiewaliśmy się z ośmieszonego i upokorzonego wroga.
Ale do rzeczy. Coś mnie podkorciło, aby zobaczyć, co się dzieje. Dobiegłszy do skrzyżowania przystanąłem i ujrzałem za rogiem sporą grupę gapiów obserwujących z zadartymi głowami niezwyczajne wydarzenie. Podszedłem zaciekawiony i niedostrzeżony wniknąłem w tłumek, który łapczywie pożerał dzielnicową sensację. W otwartym oknie, na parapecie stała naga, rozczochrana kobieta z flaszką wódki w ręku i wykrzykiwała żałosne oskarżenia i zaczepne tyrady pod adresem “pierdolonej władzy ludowej i zasranego świata”. Wreszcie odkryła prywatną genezę owej publicznej demonstracji.
- Chłopa mi zamknęli za darmo, za damski chuj, za jakąś wydumaną agitację przeciw władzy - krzyczała ochryple i wymachiwała flaszką - Mają te swoje czołgi i rakiety, a boją się jakiegoś ślusarza po zawodówce, który rozumu nie ma i trzech palców u ręki. A ja tu sama z bachorami siedzę, życie marnuję, chłopu paczki do kryminału noszę. I za co to, za głupią gadatliwość chłopa, co mu się te polityczne kawały w robocie opowiadać zachciało, cierpieć muszę jak wdowa, jak pokutnica jakaś. Kurwy zatracone, ta ich władza ludowa, żeby ich grom spalił, albo Amerykany atomówkę zrzucili!
W mojej głowie otworzyło się nagle z trzaskiem i powiewem upiornego zimna, okno poznania, prawdziwa panorama koszmaru życia. Sielski landszafcik dzielnicowego uśpienia pękł, a objawiła się wykrzywiona grymasem cierpienia twarz naszej nędzy, a nad nią psi pysk oprawcy. Śliski wąż polityki ukąsił mnie w serce…
Dochodzą do gwarnej i smrodliwej głównej ulicy miejskiej. Arkadyjska sielskość przeradza się w jarmarczne kotłowisko. Kierują się ku przystankowi tramwajowemu, nieodmiennie zaludnionemu tłumem przymusowych staczy. W pewnej chwili babcia obwieszcza całej wycieczce swą wolę:
- Jedziemy na odpoczynek, a nie na targ - mówi stanowczo - i bardzo proszę, moje dzieci, żeby mi tu żadnych zbytecznych kłótni nie urządzać i dobrej atmosfery nie zakłócać.
Czekają więc wszyscy w smrodzie ulicy, w niewidzialnej klatce, w upale lata, na tramwaj i zmianę dyrektora w tej szkole życia na baterie marksistowskie. Błogosławieni czekający, albowiem ich będzie miejsce w tramwaju, z wyjątkami, które potwierdzą regułę. Błogosławieni cisi, albowiem głośnych inny rodzaj pojazdu odwozi cichaczem w miejsce przymusowego odosobnienia. Błogosławieni pogodzeni z losem, albowiem ich to właśnie tramwaj rozwiezie po znośnych, a nawet radosnych dekoracjach pierwszego kręgu piekielnego, zaś dla niepogodzonych otworzą swe straszliwe podwoje dalsze kręgi piekielne. A więc wiara w tramwaj, jego cudowną moc sprawczą, jest wiarą we właściwego boga, boga praktycznych obrotów sfer ziemskich. Bóg-tramwaj jest bogiem wielce demokratycznym. W jego wypchanych ludzkim nadzieniem trzewiach wszyscy czują się równi wobec tłoku, smrodu, dotykalności cielesnej, agresji werbalnej, agresji moralnej ze strony stojących starców i kobiet brzemiennych, mdlejących i umierających publicznie, natarczywości seksualnej ze strony pedałów, ocieraczy, wąchaczy, pedofilów, ekshibicjonistów i innych nagabywaczy, a także pijaków, złodziei czy “gumowych uszu”, czyli konfidentów bezpieki podczas pracy w środowisku społecznym, zaś na koniec ślepych aktów gniewu boga, czyli zderzeń i wykolejeń. Bóg-tramwaj jest naszym zakalcowatym chlebem powszednim, naszą komunią, zupełnie nie świętą, a także tym, co wodzi na pokuszenie, lecz tych, którzy powolni są jego żelaznoszynowej woli, zbawia ode złego, wioząc do pracy, na wypoczynek po pracy, czyli na mecz, lub po wódkę, albo też dwa w jednym. A jego królestwo to wielka, betonowa termitiera, której zawartością biologiczną sprawnie zawiaduje, przemieszczając tabuny osobników w miejsca właściwe i do właściwych zajęć. Pędząc zaś, dzwoniąc i piszcząc na zakrętach, ogłasza wszem i wobec, iż nie ma innych bogów przed nim, a jeśli się nieopatrznie znajdą, to niechybnie rozjechani zostaną na miazgę. Zaś fałszywi wyznawcy, poszukiwacze smaku iluzji, wywiedzeni zostaną złudą nadziei na manowce życia, gdzie będzie strach i zgrzytanie zębów. On to jest jedyną drogą, prawdą, życiem. Zaś wszelkie inne drogi wiodą do piachu. Tak bowiem głoszą uczeni w piśmie stawianym cyrylicą...
Tymczasem mityczny tramwaj wtacza się właśnie na przystanek, a ciżba ludzka rzuca się do otwierających się z trzaskiem drzwi, jakby czekały tam na pierwszych urodziwe hurysy lub darmowe bilety do nieba. Lecz tam czeka ich nieodmiennie smród i ścisk. Przekleństwa deptanych po odciskach i utyskiwania kobiet na chamstwo siedzących wygodnie i obojętnie sztubaków, księgowych, pijaków, a często księży w cywilu, którzy nie dorobili się na datkach wiernych “Mercedesa”, ale za to posiadają skorą do usług na polu boga Erosa niemłodą, ale cycatą parafiankę. Cieszą się jednak wszyscy, że i tego się doczekali. Zdarza się pod słońcem tej długości geograficznej wschodniej niczego nie doczekać, może z wyjątkiem śmierci i kartoteki na SB. Choć bez przesady. Można też doczekać się zwycięstwa “Lechii” nad “Garbarnią” i wielu z tego tytułu jest szczęśliwych przez okrągły tydzień, choć żona umiera na raka lub syn zabił rencistę. Doczekać się można także wizyty księdza po kolędzie, comiesięcznej wypłaty, przemówienia I sekretarza albo dziury w zębie i marskości wątroby. Więc jednak rzesze oczekujących mają na co czekać.
Rodzina Puzdrowskich, zacna rodzina, inteligencka, neurotyczna i dostojna rodzina, napiętnowana kirem żałoby po odeszłym synu i uwznioślona atestem na łaskę uświęcającą w sercu matki, a więc tragikomiczna rodzina człowiecza, tak jak i wiele innych, wsiada do tramwaju, zostawiając za sobą dojrzałe miodowym światłem i gęstością upału powietrza popołudnie lata. Tramwaj uwozi ich ciała i kosmicznie oddalone od siebie światy umysłów ku sfalowanym wodom i plażom Zatoki. Jadą stojąc w niemiłosiernym tłoku, choć po pewnym czasie jakaś młoda kobieta zaprasza na zwolnione miejsce szczerze wdzięczną babkę. Rodzina skupia się wokół przewodniczki stada i w milczeniu przeżuwa czerstwy chleb nudy i niewygody. Za oknami tramwaju migają posypane słonecznym konfetti, pożółkłe w spalinowym wyziewie korony lip, które natura właśnie udekorowała miodowonnym kwieciem, stare, zżerane liszajem opadających tynków kamienice, betonowe przechowalnie budowniczych “Ludowej Ojczyzny” i zielone połacie ogródków działkowych, gdzie wśród warzyw, owoców, kwiatów i altanek, wyczarować można z plebejskiej latarni magicznej wyblakłe cienie spalonej Arkadii. Prócz tego widać nieustanną pielgrzymkę stalowych żuków, czyli aut i samochodów ciężarowych, które przewożą wybranych ku miejscom trywialnym lub niezwykłym, jak choćby dacze podmiejskie, a także wiozą towary w przepastne wnętrzności Molocha. I tak kręci się papierowy świat wokół żelaznej osi…
*
Antoni Kozłowski
Komentarze
Pokaż komentarze