Wilk Miejski Wilk Miejski
385
BLOG

Sztuka, czyli wyjście z labiryntu, votum przeciw zbydlęceniu i nicości...

Wilk Miejski Wilk Miejski Kultura Obserwuj notkę 6

 


Gdy maluję - szemrze ocean. Inni malarze

pluskają się w wodzie fryzjerskiej.

Salvador Dali

 

Naprawdę umiemy mówić tylko przez nasze obrazy.

Vincent van Gogh

 

Jeśli ktokolwiek chce mnie zrozumieć, powinien uważnie patrzeć na moje obrazy.

Gustav Klimt

 

A było to tak… Zacząłem malować, kiedy, w pełni świadomie, jako nieadekwatny do marnej roli "urzędowego rejestratora zgonów", porzuciłem studia medyczne po III roku, oczywiście w teatrze PRL, niefortunnie, bo przed Wigilią, świętem rodzinnym i już wiedziałem, że nie będzie to święto „sielski, anielskie”, bowiem moja decyzja będzie tą właśnie łyżką dziegciu, która zepsuje, definitywnie, zdesakralizuje świąteczną idyllę… Ale cóż, miałem robić, nie pasowałem na przyjęcie roli finalnej po ukończeniu tychże studiów, jak pies nie pasował na kandydata na kurs tańca. Za dużo było w duchu i dydaktyce akademickiej podania tej, ex definitione, hipokratesowskiej wiedzy w formie prostackiej bezduszności, doktryny i biurokracji, co permanentnie mnie odstręczało i demotywowało w poczynaniach studenckich. Ale świat się nie zawalił, jednak dusza zaskowyczał, domagała się głosu, przez ekspresję malarską, tak...

Jednakże, nim zrezygnowałem z owej biurokratycznie "upodlonej ścieżki Hipokratesa",  zdarzył się epizod kabaretowy, bowiem jedno zrobiłem w sposób niedościgniony, a więc jako jedyny w historii Alma Mater miałem egzamin komisyjny z PNP, czyli podstaw nauk politycznych, bowiem na pierwszych zajęciach wygłosiłem sentencję: - "W szkole wykłada się nauki ścisłe, a nie zaklęcia magiczne, a to, co jest tu nam podawane, to czysta magia, myślenie życzeniowe, wystarczy pojechać nad Sekwanę czy Ren, aby zweryfikować te „duby smalone”, więc nie będę uwłaczał swemu poczuciu racjonalności". Zero fanfaronady antykomuszej, elegancka eksplikacja, ale asystent nie był w ciemię, nawet to dialektyczne, bity, zatem dostałem zakaz uczęszczania na zajęcia i skierowanie na termin komisyjny. Ucieszyłem się, doczekałem i zdałem w cuglach, odpowiedziałem na dwa pytania: co to jest demokracja parlamentarna, oraz jakich znam przedstawicieli socjalizmu utopijnego, bo trudno nie odpowiedzieć w na kwestie elementarne…

Ale mnie męczyło wszystko, co widziałem na zajęciach, zwłaszcza z propedeutyki interny i sekcjach anatomopatologicznych, chamstwo i bezduszność, brak szacunku do człowieka, jako bytu cielesno-duchowego, cyniczny, rutyniarski stosunek do pacjentów, czyli nosicieli chorób, a nie cierpiących ludzi, tak... Czara goryczy się przepełniła, kiedy na zajęciach z anatomopatologii laboranci, jebane łapiduchy, ułożyły na wózku laboratoryjnym młodą dziewczynę pod otyłym mężczyzną, w niedwuznacznej pozycji kopulacyjnej, czyli haniebnie podeptali godność ludzkiej śmierci, ze śmierci uczynili jarmarczny kabaret, a kiedy zwróciłem uwagę, że to podłe i nieetyczne, asystent odpowiedział: "ale z pana wrażliwiec, lekarz musi byś twardy". I to wystarczyło, wyszedłem i nigdy nie wróciłem do Fabryki Śmierci z obscenicznym uśmiechem, tak... Zadeklarowałem, że wolę być „złym szewcem, bo jego błąd owocuje bąblem na pięcie, niż złym lekarzem, gdzie błąd, to cofnięcie pacjentowi wizy pobytowej na planecie Ziemia, zatem lekarskie partactwo - dramatem”, takie dictum wysłuchała Pani Dziekan, gdym rezygnował z "medycznego cyrku", tak...

Zacząłem malować, bowiem chciałem wyrazić, bo już się w słowie nie mieścił, swój ból, gniew i niezgodę na świat zastany (zasrany). Malowałem, bowiem opowiadanie o tym, co mnie, jako człowieka, ale także Naród, pokolenie, wielki szmat Europy, szmaciło i pozbawiało tożsamości, słowo gniewne już nie ogarniało, słowo banalizowało i nie dotykało sedna dramatu, nie objaśniało mroków historii i jej potwornej niesprawiedliwości, nie przywracało sensu i poczucia bycia u siebie w świecie, co wykąpany w krwi zamienił się w gmach rzeźni udekorowany proporczykami i transparentami. Miałem poczucie, że słowo, wyrzucane w gorączce i niemocy tu, nad Wisłą, było jeno psim skowytem, a tu trzeba było wilczego zawycia, lub ryku lwa, aby senne plewy z oczu spadły, zaś serca poczuły moc prawości, a Moloch stanął nagi, bez szmat i plakatów dekoracji. Dlatego zarzuciłem pisanie, wkroczyłem w świat obrazów, w labirynt wędrówki ku sensowi, ku korzeniom świadomości. Wróciłem jednak do pisania, kiedy poczułem, że to słowo wielkie otwiera amfiladę obrazów, a obraz nasycony sensem ewokuje słowa mocne, jak pomruk burzy! Ale po kolei... Miałem tu szczęście, mój Dziadek był profesorem mechaniki PG, ale także malarzem i znakomitym fotografikiem, kontemplowałem emanujące spokojem i harmonią pejzaże olejne i te w sepii i czarnobieli fotograficzne wizje harmonii świata, byłem pełen wizualnych inwencji, poruszeń wyobraźni. I w mej głowie, w świadomym wizusie twórczej dyskusji o tajemnicy życia i człowieka, trwała nieustanna walka o poczucie sensu, scena tych ukrytych bitew, magicznych pejzaży, bestii i roślin niezwykłych, tygiel twórczy... Zaś ja sam, w wielu 12 lat, namalowałem na ścianie balkonu grzyb atomowy nad Hiroszimą, a więc wypowiedziałem się na "forum społecznym". Tak więc, wracając do malowania,  wracałem do siebie z dalekiej wycieczki, wracałem do dramatu i tajemnicy człowieka pod słońcem tej Ziemi, do misterium i symbolu, do obrazu, co dotyka sensu, a nie słowa tylko, co często bełkoce o tym, co się jeno zdaje, lub celowo kłamie, tak...

W domu było także wiele albumów, książek o malarstwie, katalogów wystaw i reprodukcji. Już wtedy znałem takich malarzy jak: Volss, Willem de Kooning, Jackston Pollock, Joan Mirro, Juan Matta, Konstanty Mikołaj Ciurlionis, Max Ernst, Yve Tanguy, Paul Klee, czy nasi - Kantor, Szajna i Potworowski. Wiedziałem już, sztuka tych mistrzów mnie upewniła w osobistej diagnozie, że świat po nazizmie, a pod komunizmem, rozpadł się, jak zwierciadło upadające na posadzkę, a pozostał, jako zastępcza atrapa, jedynie „chaosmos”, fałszywy kosmos, oplakatowany i epatujący ze szpalt gazet ów okrutny Moloch, potworny pejzaż rozkładu i pomieszania. Ten „świat bez Boga”, który „umarł” w Auschwitz i na Kołymie, obraz zdegradowania świata ludzkich wartości, materialnie i duchowo, owo tapetowane kolorowo wysypisko śmieci, z którego trzeba uciekać, albo przed nim, jego patologią zaczadzonych ostrzegać, bowiem komunizm odczuwałem, jako "pożeracza duszy" i "demona pasającego żelazną rózgą człowiecze stada". Aby to uświadomić, wyrazić grozę sytuacji, trzeba było używać języka dramatycznych symboli, jakich świat nie widział jeszcze, sugestywnego nawoływania, że tam, gdzie "jesteśmy przez Boga osieroceni", sami musimy, heroicznie, bez szemrania tworzyć swój świat, dać odpór "paszczy nicości", kreować z ducha swego i krwi uczuć swych, na gruzach idei, cywilizacji i wzniosłych przesłań poetów, z odprysków dawnych symboli, z pamięci czasów Arkadii, z heroizmu i wiary Dziadów i Ojców, tak…...

I tak zacząłem żmudnie, po swojemu, bez sznytu akademickiego, z zapałem dziecka przy stosie puzzli, wydziwiając nieco i eksperymentując, pracując z wyobraźnią, czyli siłą świadomie kreującą, jak i z archaicznym „zaumem”, czyli wyprowadzałem z "otchłani duszy" na powierzchnię świadomości demoniczne i groteskowe wizje, zwały rozbitych symboli i własne koncepcje „naprawy dzbana”, co ucho swe utracił, czyli starałem się informować siebie i odbiorców, że ot mam „klucz do wiedzy”, schody do otchłani, z której to dobywam złagodzone artystycznie, "wysublimowane" przez mój ludzki umysł, obrazy apokalipsy, wizje świata sprowadzonego do formy atrapy, etykiety zastępczej, tak…

Dodam jeszcze, że kiedy pomiędzy przedstawieniem, wszystko jedno - realistycznym, niefiguratywnym, geometrycznym, czy biologicznie plazmatycznym, geometrycznie przejrzystym lub linearnie skłębionym, a płaszczyzną obrazu, czyli ekranem projekcji, nazwać można także - „soczewką sensu”, powstaje, nie dające się znieść wrażliwemu odbiorcy obojętnie, napięcie twórcze, oświecające „dotknięcie symbolicznym przesłaniem”, to jest to dzieło WIELKIE, profetyczne, znaczące, tak... I jeśli to w pasji, a nie po koniaku i cygarze, duch twój, wiedziony nagłym przebłyskiem sensu, eksploduje i nadaje temu formę plastycznego zapisu, sprawia to, że dzieło wykracza poza estetyczną banalność, a także, że jego kwalifikacja, jako nowatorstwo, czy kontynuacja, epigonizm, poszukiwanie, transgresja - odkrywcze przekroczenie któregoś z malarskich nurtów, musi być uznana za WARTOŚĆ, za ową właśnie „odkrywczą transgresję kanonu”, za symboliczne dotknięcie Prawdy! Tedy uznane musi być, owo przekroczenie, za niewspółmierną wobec zawartości wizualnej, moc przekazu i cenność obrazu!

Zatem, przedstawiając swe prace malarskie i graficzne, pozostawiam ocenie odbiorcy, najpierw tego, co pamięta czasy PRL, wie, co to strzelanie do ludzi, skrytobójcza śmierć, kolejka po papier toaletowy i kiełbasę, paszport, dla zdeterminowanych, często za podpisanie „lojalki”, bezwola i beznadzieja na co dzień, a szaleńcze ryki i przekleństwa antykomusze podczas balangi, no i liczę, że oni ten abstrakcyjny absurd i magmę emocji zrozumieją. Lecz czy też dla tych, metrykalnie „odciętych od wiedzy z pierwszej ręki” o PRL, co zapewne myślą bezrefleksyjnie, że Powstańcy Warszawscy rozmawiali podczas boju przez „komórki”, a na wojnę szło się, jak na mecz piłkarski, a ci, co pozostali w domu oglądali sitkomy i show’y celebryckie, liczę z nadzieją, że ich oświeci ten demonicznych chaos i absurd form emanujący z płaszczyzny obrazów. Zatem zostawiam obu kategoriom odbiorców czas na odpowiedź: czy napięcie takie, siła transgresji, jest właściwe również moim pracom...

Dodajmy jeszcze trochę informacji o charakterze malarstwa. Dzieje malarstwa obejmują dwa rodzaje dzieł: takie, które robią użytek z relacji między tym, co przedstawiają (obojętnie czy obraz figuratywny, czy też abstrakcyjna), a płaszczyzną obrazu, czyli ekranem zawierającym czynny symbol, archetyp, oraz takie, które tego nie czynią - czysta narracja lub dekoracyjność, lekko strawna estetyka bez ciężaru i żaru sensu. Dwie kategorie przedstawienia plastycznego - obrazy niosące znaczenie (np. „Szał uniesień” Podkowińskiego nie ma takiego znaczenie, mimo iż przedstawia nagą kobietę na pędzącym rumaku, ale symbolizuje jej rządzę seksualną, dlatego wywołał skandal!), czyli wizje z przesłaniem, wstrząsające, erupcyjne, mocne i te bez przesłania, symbolicznego znaczenia, dekoratywne, estetyzujące, tapetowe, słabe, tak… Te pierwsze wypowiadają pewną nie redukowalną prawdę, objawiają ducha czasu, odkrywają „wiedzę z lewej ręki”, zaś te drugie prezentują jedynie treść fabularną lub estetyczną (ukazują rzeczy, przedmioty, postaci, figury, sploty dekoracyjne, czy jakieś "wielkie" lub banalne historie), albo służą jedynie „podobaniu się”, wzbudzają odczucia estetyczne odbiorcy, "zadowolenie dla oczu", jedynie...

Te pierwsze zdarzają się raz, są zapisem duchowej przygody poznawczej ich twórcy, są niepowtarzalne, unikatowe, te drugie są niejako wymienne, schematyczne, rzekłbyś – „lejtmotywowe”, zatem przedstawiają malarski „standard” np. Judyta z głową Holofernesa, naga Wenus czy Herakles, Madonna z Dzieciątkiem, Kronos zjadający swoje dzieci, albo Ostatnia Wieczerza i słoneczniki w wazonie, czy geometryczne ornamenty lub takie ornamenty kwiatowe, bowiem wiele takich obrazów budzi odczucie przyjemności, monumentalności tematu, czy sugestywnego nastroju, wynikłego z fabularnej dramaturgii obrazu, a też niejeden obraz abstrakcyjny jest „znakomity”, bowiem „pasuje do danego wnętrza” lub „szokuje swą formą”, więc jest „trendy” i to już snobom i konsumentom (pseudo)sztuki wystarcza…

 Z tego względu, że te pierwsze są w swej prawdzie i świadectwie wielkości duchowej ekspresji niezastąpione,  unikalne i ponadczasowe, są PRAWDZIWYMI dziełami sztuki, zaś te drugie, bez szacunku dla duchowej miernoty i tzw. „lansu artysty”, przyczyniają się jeno, perfidnie i bezczelnie, za magicznym dotknięciem reklamy – dźwigni handlu towarem czyli w tym przypadku, sztuką, do banalizowania pojęcia owej sztuki, do czynienia z niej medialnej dziwki, salonowej kokoty „słusznej” estetycznie dekoracji wnętrza dupka i papużki, mieszkańców globalnej wioski, tak za Mc Lughanem, choć warto dodać, teraz za prof. Nowosielskim, że niejaki Andrej Warchoł (Andy Worhol), Rusin zakarpacki, tworząc Popart, konwencję sztuki plakatowej, dekoracyjnej, dokonał jako „zwyczajny szmaciarz, człowiek bez poczucia ważkości idei sztuki, aktu desakralizacji sztuki, zabrania jej sakralnego blasku”, tak…

Na pewno nie byłem "Młodym dzikim", ani nawet lekko zdziczałym, bowiem moje działania miały charakter wielce radykalny np. ołtarze i apoteozy zjawisk komunistycznych, uliczni "obywatele", dekoracje grobów wielkopostnych, a także mocno abstrakcyjne stanowiące esencję duchowego powikłania, konwulsji męki człowieka mentalnie osaczonego i poddanego "obróbce skrawaniem". amorficzne wizje duchowego chaosu i zagubienia człowieka w labiryncie wrogiego, bezdusznego świata produkowanego w "halach produkcyjnych nad Wisłą". Mam osobistą przyjemność, a nawet zaszczyt, że zostałem zaproszony przez Jarka Fliciśkiego, Grześka Klamana, Rafała Roskowińskiego i Piotrka Józefowicza do wspólnego wystąpienia twórczego w Barakach '87 na terenie byłej zabudowy industrialnej na ulicy Chmielnej w Gdańsku pod koniec marca 1987 roku. W baraku po starych magazynach zbuntowani malarze akademiccy wystawili swe wielkie, krzyczące kolorem płótna, a ja zaś wystawiłem instalacje: "Ołtarz Nocnika Telewizyjnego", "Wschód Słoneczka Stalin" i "Apoteozę PRL", a także szereg mych grafik i obrazków niefiguratywnych, skłębionej magmy naszego wielkiego niepokoju metafizycznego  i fizycznego strachu w obliczu  egzystencji w "więzieniu bez krat", czyli PRL. Łączyło nas jedno - sztuka musi szukać ludzkiej prawdy, a nie zachęcać artystów do "lizania się po fiutach", zaś jej adoratorów do egzaltowanych zachwytów, tak...

I jeszcze taka konkluzja, może nieskromnie, porównam me uprawianie malarstwa, ale nie tylko, także fotografii, grafiki, frotażu, czy performance jako podróż przez labirynt, ale nie ku zawikłaniu, ku zatracie, ale z „lampą górniczą sensu”, zatem ku wyzwoleniu, ku prawdzie, jako ścieżkę duchowego rozwoju człowieka znaną już od paleolitu!

Bowiem wiem, studiowałem temat, zatem labirynt związany był od zawsze w ludzkiej symbolice z kompleksem wierzeń dotyczących świata podziemnego, chtonicznego, ale świat podziemny nie był tu traktowany, jako miejsce zesłania, pozbawienia przestrzeni i światła,  zatraty, czyli „pobytu za karę", jak to później, opacznie interpretowano, bez „archaicznej wiedzy”, było to w sposób chybiony demonizowane i zaciemniane, tak. Labirynt był miejscem Wielkiej Przemiany, transformacji, miejscem owych jezusowych „narodzin z ducha”, miejscem strasznym, ale dającym moc adeptowi, ale po wykazaniu się mądrością i determinacją, na odnowie życia, przejściu z fazy człowieka biologicznego do „człowieka z ducha narodzonego”, tak właśnie!

Jego prefiguracją, obrazem pierwotnym, pierwszym intuicyjnym modelem była jaskinia, ale nie jako miejsce ciemne i nieprzyjazne, ale jako Łono Ziemi. Właśnie to jaskinia, postrzegana jako „łono ziemi", jako macica Bogini Ziemi i Wielkiej Matki, miejsce ciemne jak śmierć, lecz także ciepłe i gwarantujące drogę ku światłu (poród), zatem dające zawsze nadzieję na nowe życie. Wynikało to z prastarego cyklu Natury, kiedy to na nowo odżywa słońce powracające zza horyzontu wschodniego, choć wczoraj „umarło" na zachodzie i jak wyrasta roślina z ziarna wrzuconego w glebę, choć ziarno już w rozkładzie, jak przybywa dnia, choć podczas zimowego przesilenia obawiano się, że światło zniknie z oblicza Ziemi…

Dlatego to w jaskiniach często chowano zmarłych, bowiem „kto stanie na końcu, zazna początku i nie poznana śmierci” (apokryf ewangeliczny). Tu także przesączała się symbolicznie (bowiem fizycznie też działała tworząc rzeźby krasowe) woda z prastarego, pierwotnego Oceanu, z którego wyłonił się świat i Niebiosa, ta baśniowa „woda żywa” mająca moc przywracania życia! Tu znajdowały się wylotowe wejścia do świata podziemnych bogów i dusz ludzkich, a także „okno” na domenę bogów granicznych - Niebo. Tu znajdował się zatem klucz łączący wszystkie domeny Universum, tak…

Kształt uniwersum, w pierwotnym, iluminacyjnym widzeniu idei wszechświata w ludzkim obrazie, można by przyrównać do olbrzymiej kuli oblanej zewsząd wodami Pierwotnego Oceanu, zaś w środku, wedle geocentryczności widzenia centrum kosmosu, przeciętej przez płaszczyznę ziemi. Nad i pod sferą ziemską rozciągały się „strefowo” krainy siedmiu (czasem była to inna liczna, ale zawsze święta) poziomów nieba (Uranos) i tyleż podziemi (Hades). Stąd pytanie: czy tylko przypadkiem jeszcze dziś mówimy o siódmym niebie, czy jest to odprysk dawnej Wiedzy, co? Przypomnijmy sobie też wielokrotnie obiegającą meandrami Hades rzekę Styks, czy opis stolicy Atlantydy, labiryntowo podzielonej kanałami. Jeśli jakaś sakralna budowla oddawać miała budowę uniwersum, Kosmosu, miejsca, co było owocem creatio ex nihili, to kręgi, drogi labiryntu, odpowiadałyby kolejnym krainom ducha w kosmicznej przestrzeni. A centrum byłoby miejscem najświętszym, tym „świętym świętych”, zawsze wiążącym się z tajemnicą Życia. Bo w Centrum począł się świat, nasz świat, „najlepszy ze światów”, takoż w Centrum umrze, aby się odrodzić, czyli oczekiwany „nieskończony powrót światów”, tak za Frycem Nickim konkluzję stosuję…

Moje malowanie, to taka mentalna wędrówka przez labirynt, przez lapidarium starych form, symboli zapomnianych, symboli jeszcze nie wyartykułowanych, czekających narodzin, także ich ułomków i drobin, co jak ziarno zawierają kształt przyszłej rośliny, tak, jak odwieczny wzór hologramu świadczą o prawdzie: jako na górze, tak i na dole…

Moje wędrowanie przez labirynt wzbudzonej wyobrażni miało swe infernum w czasach komuny, w czasach „klatki dla ciał i dusz”, zanurzyłem się na on czas w „czeluści otchłani”, a teraz płynę, a może biegnę po labiryntowych ścieżkach, ku powierzchni, ku światłu… Ale jak mnie wewnętrzna busola nie myli, droga jeszcze daleka, albo wzbiera Ocean Ciemnych Wód, nie da się nie odczuć tej złowieszczej koniunktury! Ale jako odwieczni Tezeuszowie, Gilgameszowie, Argonauci, Odyseusze i Eneasze, nie zbaczajmy z kursu, nie cumujmy w portach iluzji, płyńmy prze mętny ocean „skurwionej polityki” ku portom wspólnoty i wolności człowieczej, bowiem zawsze wieje w nasze żagle wiatr przemiany, pamiętajmy! Także pamiętajmy, że tyko fizyczne jesteśmy stworzeni, duchowo sami musimy się stworzyć, dokonać samodzielnie „narodzin z ducha”, ot co!

                                                                                     *

    Antoni Kozłowski vel AntoniK

 

Ps. Większość z tych prac była publicznie pokazana podczas "nielegalne"j wystawy „młodych-dzikich” (nie mylić z Noue Wilde), nazwanej „Baraki 1987”, w pomieszczeniu poindustrialnym przy ulicy Chmielnej w Gdańsku, w której uczestniczyłem na zaproszenie organizatorów, studentów gdańskiej ASP: Flicińskiego, Klamana, Roskowińskiego, Jędrzejaka, aktualnie znanych Malarzy, prekursorów kierunku i pedagogów, tak bywa…

Zobacz galerię zdjęć:

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (6)

Inne tematy w dziale Kultura