Przedmowa
Ze wszystkich greckich bogów Eros był nie tylko najstarszy, ale i najbardziej tajemniczy. W archaicznych mitach na równi z Ziemią powstał z pierwotnego Chaosu lub wykluł się z jaja zniesionego przez Noc. W chwili narodzin Erosa kosmiczne jajo podzieliło się na dwie połowy: Ziemię i Niebo. Mimo wielu późniejszych, trwających aż do początków chrześcijaństwa przeobrażeń, Eros pozostał podstawową potęgą świata. On to - jako bóg miłości - zapewniał “nie tylko ciągłość gatunków, lecz także wewnętrzną potęgę świata” (Pierre Grimal). Nie trzeba było wszakże być ani poetą, ani też filozofem, aby przekonać się o potędze Erosa...
Nie prawdą jest jednak, jakoby dopiero chrześcijanie postanowili - lekkomyślnie - wyzwolić się spod władzy archaicznego bożka. Niechęć do Erosa żywił już Platon, kiedy w słynnej “Uczcie” włożył w usta kapłanki Diotimy opinię, jakoby Eros to “demon” stojący między bogami a światem ludzi. Zrodził się on ze związku Porosa (Zasobności) i Penii (Biedy) w boskich ogrodach po uczcie, w której wzięli udział wszyscy bogowie. To właśnie rodzicom “zawdzięcza swe charakterystyczne cechy: “stale w pogoni za kimś (jak Bieda) umie znaleźć środki, aby osiągnąć cel (jak Zasób). Nie będąc jednak wszechmocnym bogiem jest siłą zawsze nienasyconą i niespokojną” (Pierre Grimal).
Nie z powodu wielkiego filozofa cywilizacja chrześcijańska potępiła niesfornego bożka. Eros podzielił los znacznie od siebie młodszej, wynurzonej z fal morskich zachwycającej Afrodyty. Podzielił los wszystkich antycznych bogów i demonów. Ponieważ jednak wpływ Erosa nie ustał, a nawet - co oczywiste w świetle prawideł psychologii - narastał w miarę prób wygnania go z serca i umysłu, nasza formacja kulturowa poradziła sobie z problemem we właściwy jej, nie pozbawiony hipokryzji, sposób: bożka skazała na infamię, ale nie mogąc się skutecznie pozbyć - opodatkowała dochody płynące z jego aktywności. Wszak to synem Zasobności był grecki bożek...
Zracjonalizowanie problemu seksu dzięki prostytucji ma swe zalety, o czym będzie przekonywał nas Autor niniejszej książeczki. Miejska cywilizacja średniowiecza i epoki nowożytnej - której wspaniałym przykładem był Gdańsk – nie pochwalając ani zmysłowej ani tym bardziej miłości płatnej, przywróciła dobrze znaną antykowi instytucję zamtuza, czy też domu publicznego. Dochodami z nich podzieliła się - uczciwie, jak można sądzić - z jego aktorkami.
Antoni Kozłowski jest przekonany, że wszyscy byli zadowoleni (czy zdrowi?) i zapewne ma rację, tym bardziej, że opiewane w jego dziełku panie swawolne stanowiły jedną z najważniejszych atrakcji miasta. Do Gdańska wszak zjeżdżali przedstawiciele szlachty z całej niemal Rzeczypospolitej, tutaj zawijały okręty Holendrów, Anglików, Belgów, czy Duńczyków... Bez cienia przesady można powiedzieć, że przez ręce gdańszczan (w tym pięknych gdańszczanek) przechodziła znaczna część dochodu narodowego Polaków i Litwinów. W Gdańsku sprzedawali oni (nie zawsze korzystnie, co prawda) płody pól i lasów: zboże, drewno, dziegieć, potaż, konopie i pomnażali gdańskie bogactwo...
Uwadze P.T. czytelników polecam, więc dwie ważne sprawy będące przedmiotem Gdańskiego Erosa nierządnego(pierwotny tytuł książki, przyp. red.): seksu i jego otoczki (płatnego i nie tylko) oraz historiozoficznego problemu, dlaczego Gdańsk był bogaty, w przeciwieństwie do reszty sarmackiej Rzeczypospolitej.
Tadeusz Cegielski
Warszawa, listopad 1998 roku.
Rozdział IV
Manieryzm,
czyli
stare maniery i nowe ceny nierządnego Erosa
Manieryzm jest ważnym artystycznie zjawiskiem w sztuce europejskiej, ale odzwierciedla też duchowe rozchwianie i chaos ideowy towarzyszący epoce narastającej nietolerancji religijnej i wyniszczających, okrutnych wojen, toczonych w imię dominacji i prestiżu katolickich i protestanckich władców Europy. Było to artystycznym wyrazem kresu odrodzenia myśli antycznej i przewagi humanistycznej wizji człowieka nad jego religijnym uwikłaniem w dogmatyczne pojmowanie zjawisk świata. Symbolicznym sygnałem, że duchowość europejska na powrót karleje, uwikłana w absurd teologicznych przepychanek i represji wobec nieskrępowanego rozwoju duchowości człowieka. Płoną na stosie tysiące czarownic, Żydów i heretyków, a w 1600 roku włoski filozof przyrody, panteista, Giordano Bruno, zaś fizyk i astronom, Galileusz wyrzeka się pod presją heliocentrycznego modelu układu słonecznego…
Na tle tego chaosu europejskiego protestancki Gdańsk osiąga swój szczytowy okres rozwoju gospodarczego i architektonicznego wystroju miasta. W tym właśnie okresie powstaje tu unikatowy styl architektoniczny zwany manieryzmem gdańskim. Jego twórcami są: przybyły z Drezna architekt Jan Kramer, budowniczy Zielonej Bramy i Domu Angielskiego, zabity w czasie oblężenia twierdzy Wisłoujście, którą przebudowywał, podczas ostrzału artyleryjskiego wojsk króla Batorego w 1577 roku. Następnie Antoni van Obbergen, twórca perły architektonicznej Ratusza Staromiejskiego i Wielkiej Zbrojowni, wielki artysta obdarowany honorowym obywatelstwem miejskim, budowniczy zamku Helsinborg, miejsca akcji filozoficzno-kryminalnego dramatu Scheakspare, którego bohater, książę Hamlet, przeżywa katusze rozterek duchowych w jasnym reflektorze świadomości istnienia. Kolejny, to twórca kamieniarki Bramy Wyżynnej i Zajazdu Opatów Pelplińskich, architekt niderlandzki, anabaptysta, Willem van de Blocke, który nigdy nie otrzymał obywatelstwa miejskiego, pomimo wielkich zasług dla jego estetycznego, europejskiego formatu. Jest to jeden z wyjątków od zasady gdańskiej tolerancji, zaś nieliczne przykłady nietolerancji nigdy nie przybrały w Gdańsku wynaturzonej formy… Zaś jego synowie, Abraham van den Block, projektant wystroju elewacji Dworu Artusa i Złotej Kamieniczki, oraz Izaak van den Block, malarz, twórca wspaniałej wizji potęgi Gdańska, jako widomej oznaki boskiego błogosławieństwa, przedstawionej w “Apoteozie handlu gdańskiego”, byli artystami na kontraktach z prawem przebywania na terenie miasta, czyli “małym” obywatelstwem. Ich twórczość przezwyciężała estetycznym pięknem pustkę i grozę czające się za fasadą kupieckiego przepychu i skrzętnej kalkulacji, bowiem jedynie okazałe i szlachetnie ukształtowane objawy bogactwa czyniły nadzieję bycia „dzieckiem bożym” w ramach protestanckiej filozofii zycia…
Anonimowość, błahość i podstawialność roli człowieka w ziemskim spektaklu epoki wojen, zaraz i rzezi miast, to najbardziej przykre doświadczenie bezsensu egzystencji. Zjawiając się na świecie człowiek pragnie być dostrzeżony i uznany przez bliźnich, zwłaszcza, że ponoć każdy jego krok pieczołowicie śledzi i kwituje Bóg na niebiosach. Lecz u Boga, objawionego autora kodeksów prawnych i moralnych, człowiek wzbudza więcej zainteresowania niźli u swych braci i sióstr, którzy interesują się zawłaszcza sobą, a potem dopiero źródłami dochodów i klęskami bliźnich. Niestety szlachetność człowieka jest tylko mitem, lub wyjątkiem od ponurej reguły. Na szczęście etos ewangelicki, dominujący na przestrzeni wieków w Gdańsku, mocno poprawia ową optykę patrzenia na bliźnich, szukając uzasadnienia dla aktów miłosierdzia i soolidaryzmu społecznego, dbając o sieroty, bezdomnych i chorych, cementując życie gminy podczas następujących po nabożeństwach agape, uczt wyznawców.
Przeto w znacznie złagodzonym protestanckim etosem anonimowym wydaniu swej niezbyt chwalebnej roli i w otoczce moralnej pogardy “uczciwych obywateli” sprzedawały swe ciała w pokojach zamtuzów, komnatach patrycjuszy, czy na ławach tawern i trawie ogrodów gdańskie nierządnice. Nikt nie trudził się kunsztem poetyckiego opiewania ich uroków cielesnych, zręcznych posług na niwie nierządnego Erosa, czy nietuzinkowych walorów umysłu i charakteru, które to przecież były mocno odmienne od przymiotów kobiet innych stanów, uciśnionych w patriarchalnym spektaklu. Tak to było...
Kobieta nierządna nie wzbudzała w Gdańsku wzruszeń artystycznych, nie stymulowała wyobraźni wytwornych i prostackich konsumentów jej cielesnej oferty i wzgardzonego, duchowego dodatku, do postrzegania owego spotkania płci jako płaszczyzny doświadczeń innych kategorii niż fizjologiczny upust nasienia. Bo przecież nie zawsze to, co inspiruje innych, jest bodźcem dla ludzi hołdujących lokalnej tradycji kulturowej. Nad Motławą gromadzenie dóbr doczesnych i budowanie ekonomicznej niezależności Gdańska było zjawiskiem pierwszoplanowym, konsekwentnie i udanie realizowanym przez wieki, zaś potrzeby duchowe nie rozkwitały tu nigdy bujnie, lecz zredukowane do mieszczańskiego, umiarkowanego smaku przejawiały się w umiłowaniu do estetyki otoczenia i hołubienia wytwornej architektury i zieleni miejskiej. Ale w przypadku, chociażby krakowian, otwartość i rewolucyjność doświadczeń erotycznych znalazły się w annałach naszej kultury. Oni to ustami swych żaków wyrażali zachwyt dla przymiotów kapłanek ars amandi konsumowanych podczas corocznych Juwenaliów z zapałem godnym dionizyjskiej ceremonii. I choć nie był to wielki, kontestatorski zaśpiew, kpiący z norm społecznych i pustki mieszczańskich obyczajów na miarę niemieckiej Carminy Burany, to krakowski ukłon w kierunku “wyzwolonej kobiety” był naszym klimatem goliardzkim, oddechem innej filozofii życia i doświadczania świata. Zapewne pełniejszej i prawdziwszej, choć nie koniecznie lepszej, gdyż odległa była ona także od “złotego środka” życiowej mądrości. Zaś co się tyczy autorstwa posługi seksualnej w Gdańsku, to przed laty, bo w II poł. XV wieku, znanych było i utrwalonych dla potomnych wiele imion gdańskich nierządnic wraz z ich cechową przywódczynią, Krystyną. Wystarczy zatem zwyczajna pamiętać, bez potrzeby wynoszenia pod niebiosy, aby w ten prosty sposób dać świadectwo prawdzie marności ludzkich obyczajów i zrozumieć histeryczny mechanizm ich naprawy. Ale już Nowożytność, jak wiemy, owe obyczaje, hedonistycznie zmysłowe i skrajnie egoistyczne, diametralnie odmieniła i opatrzyła piętnem występku.
Powróćmy jeszcze do zjawiska rozwiązłości kleru. Wielki zryw reformatorski zapoczątkowany przez Lutra był reakcją na niemoralność i hipokryzję życia dostojników kościelnych. Fakt, że nie dało to owocu w postaci odnowy instytucji i nienaganności moralnej kapłanów, jest tylko ilustracją do powiedzenia, że “dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane”. Nie kto inny, ale wielki reformator kościoła z Genewy, Jan Kalwin, popełnił wielką zbrodnię nietolerancji i spalił na stosie jako groźnego heretyka hiszpańskiego teologa antytrynitarystę, Miguela Serveta. Potężna fala wojen religijnych, która przetaczała się przez Europę była tylko pretekstem do roszczeń dynastycznych i zaborczych aspiracji królów, a nie obrony przysłowiowych wartości chrześcijańskich. Wojny papistów z „lutrami”, to walki o prymat ekonomiczny i wolność od dziesięcin, sprawy czysto materialne…
Tak więc, ponad głowami maluczkich toczył się spektakl obłudy i okrucieństwa nie mający nic wspólnego z prawdziwym życiem religijnym. Jasno stąd wynika, iż religijna ortodoksja i monopol na “prawdziwą wiarę”, jest tylko pretekstem do realizacji nikczemnych planów rządzących, stosujących mechanizm wiary, jako narzędzie ujarzmienia człowieka i uzasadnienia niesprawiedliwości obyczajów, a człowiek, wyznawca opowiadając się po jakiejś stronie, będąc wyznawcą wybranej religii, nie poszukuje kontaktu z Bogiem i nie dba o rozwój duchowy, ale nienawidząc innowierców występuje w teatrze konfliktu, nie w swoim interesie, a dla prosperity kapłanów i polityków.
Aby uświadomić sobie w pełni, jakimi to wzorami postaw moralnych byli przez stulecia chrześcijańscy duszpasterze dla swych zbłąkanych owieczek, prześledźmy krótki “opis pewnego zajścia”. A więc, od kiedy zaczął prawnie obowiązywać celibat, czyli od XI wieku, naturalny człowiekowi popęd seksualny zaczął być zaspokajany, przez poddane absurdalnym restrykcjom duchowieństwo, w sposób wynaturzony. Celibat teoretycznie miał na celu nadanie nadludzkiego prestiżu kapłanowi, który usuwa ze swego życia nieczysty seks, lecz de facto było to ograniczenie możliwości uszczuplania majątku kościelnego poprzez dziedziczenie własności instytucji przez małżonki i potomstwo kapłańskie. A zatem owo prawne uregulowanie nie wynikało z potrzeby duchowej doskonałości i uwolnienia się od zmysłowych pokus, lecz miało pragmatyczny wymiar, chroniący instytucję Kościoła przed utratą majątków, a co zatem idzie, ziemskiej potęgi i prestiżu św. Eclesii. Świadczy to dobitnie o tym, iż “królestwo Kościoła było z tego świata”, czyli obszaru arcyświeckiej polityki i takiegoż bogactwa, co oczywiście stało w całkowitym rozdźwięku ze słowami Jezusa: “Królestwo moje nie jest z tego świata”. Nie należy się jednak temu dziwić, gdyż deklaracje o doskonałości życia i nakazie naśladowaniu swego Zbawiciela dedykowane były maluczkim, czyli “ludowi bożemu” pod zwierzchnością Kościoła, zaś przedstawiciele owej instytucji, zwłaszcza wyżsi hierarchowie, żyli ponad owymi moralnymi wskazaniami, a często przeciw nim, stosując cynicznie podwójną moralność, a de facto żyjąc w moralnym brudzie. Tak więc obyczajowe rozluźnienie i jawne praktyki seksualne kleru nie spotykały się z restrykcjami, czy zwyczajnym oburzeniem zwierzchników hierarchii. Bo przecież wszyscy uczestnicy spektaklu wiedzieli, że można swawolić do woli, a tylko nie należy owoców swawoli obdarzać kościelnymi dobrami substancjalnymi, a jedynie drobnymi, dyplomatycznymi prezentami. Słabostki kapłanów zbliżały także kościelną wyniosłość do ludzkiego wymiaru i dawały wiernym poczucie zrównania w grzechu ludzi wszystkich stanów...
Jedynie duchowni protestanccy, a owo wyznanie dominowało w Gdańsku od lat 20-tych XVI wieku do lat 30-tych XX wieku, kiedy faszyzm zniszczył dawny ład społeczny, nie byli uwięzieni w sidłach celibatu, przymusowej wstrzemięźliwości płciowej, a więc okoliczności wynaturzających życie ludzkie. Ponieważ sola scriptura nie wskazywała, aby Bóg zabraniał kapłanom wstępowania w związki małżeńskie, ewangeliccy pastorzy żenili się, żyli płciowo i mieli dzieci.
W okresie średniowiecza, a zatem ogólnego rozluźnienia obyczajów, zjawisko owo miało charakter monstrualny i groteskowy. W Niemczech podówczas żadna niewiasta nie była wolna od księżych nagabywań. Dla realizacji seksualnych zapędów każde miejsce i czas były dobre. A więc czyniono to z chłopkami w polu, po drodze do sąsiedniego kościoła w domu szczodrej parafianki, nawet w kościele podczas spowiedzi. Duchowny, który zadowalał się tylko jedną konkubiną, uchodził za wielce świątobliwego. Utarł się też obyczaj traktowania duchownych jako cennych kochanków, gdyż nie szczędzili prezentów, a także gwarantowali dyskrecję, rzecz jasna we własnym interesie. Biskup Heinrich z Bazylei tak wiele dokazywał na polu Erosa, iż pozostawił po sobie dwadzieścioro potomków, lecz nie mógł się równać biskupowi z Leodium, który - wprawdzie zdjęty wreszcie z urzędu - spłodził aż sześćdziesięcioro i jedno dziecko, a działo się to w wieku XII. Po zakończeniu Soboru Liońskiego w 1251 roku dominikanin i późniejszy kardynał Hugo z St. Cher w te słowa ozwał się do zgromadzonych: "Przyjaciele, wiele przysporzyliśmy temu miastu. Kiedy tu przybyliśmy, znaleźliśmy tu cztery burdele, a odchodząc zostawiamy tylko jeden, ale ten sięga od jednego krańca miasta po drugi". Zaiste godne to i sprawiedliwe określenie wiodącej roli stanu duchownego w kształtowaniu rzeczywistości społecznej owych czasów. Lecz spoglądając na to chłodnym okiem, bez konieczności potępienia kościelnej obłudy, przyznać należy, że swoboda seksualna nie jest złem obiektywnym, lecz z pewnością jest nim nadanie sferze seksualnej piętna nieczystości i uczynienia z obsesji seksualnej mechanizmu manipulowania ludzkimi umysłami. Tak więc majętni i obdarzeni prestiżem mężczyźni, a byli nimi dostojnicy kościelni, nie robili de factonic innego, niż ich świeccy pobratymcy w społecznej hierarchii, a więc wielmoże i szlachta, bo tak przecież manifestują swą władzę, publiczne znaczenie i “daną od Boga” ziemską rolę wszyscy dominujący mężczyźni w kulturze patriarchalnej. Nie należy więc demonizować rozpusty średniowiecznego kleru (a także czasów późniejszych), gdyż bardziej nienormalnym zjawiskiem była restrykcja celibatu, niż realizacja naturalnej potrzeby fizjologicznej. Lecz właśnie nienaturalność deklarowanych obyczajów i obłuda manifestowana w cynicznym łamaniu owych fasadowych deklaracji, były czymś jawnie nagannym i godnym społecznego potępienia i kpiny.
Co się zaś tyczy konkurencji wobec oficjalnej instytucji burdelu, to stanowiły ją żeńskie klasztory. Oficjalnie na synodzie w Akwizgranie w XI wieku stwierdzono, że klasztory żeńskie "bardziej są bordelami niż domami modlitwy". Korzenie związku pomiędzy klasztorem, a prostytucją wyrażają się także w dawnym słownictwie, kiedy to burdele nazywano powszechnie "klasztorami", "opactwami", zaś "mniszkami" nierządnice. W Anglii związki seksualne zakonnic i księży stały się wręcz normą, zaś w Rosji domy zakonne uchodziły powszechnie za "jaskinie rozpusty", a niekiedy jawnie przekształcały się w domy publiczne. Włoski klasztor St. Fara był wedle oceny biskupa Ivo z Chartres w 1116 roku "nie miejscem pobożnych zakonnic, lecz burdelem diabelskich bab". Lecz cóż w tym dziwnego, że sztucznie trzymany na smyczy instynkt seksualny w końcu wyradza się konwulsyjnie i pokracznie. Zapewne wiedzieli o tym kościelni hierarchowie, a tylko cyniczna hipokryzja pozwalała im rozpatrywać przypadki seksualnej histerii jako opętania przez diabła. “Diabły z Louden” były po prostu nieuchronną manifestacją sztucznie wywołanej patologii seksualnej, a sprawca opętania, Ojciec Surim był hugonotą, religijnym wrogiem. Dziwi jednak, iż współcześnie wielu nie dostrzega oczywistości tego związku przyczynowego. Lecz głupota ludzka jest ponoć w swym bezgranicznym ogromie większa od miłosierdzia bożego...
Na soborze w Konstancji w 1415 r., wsławionym tym, że spalono tam na stosie “heretyka”, a po prawdzie reformatora i wolnomyśliciela, Jana Husa, uczestniczyło, wedle kronikarza miejskiego, "siedemset dziwek publicznych, nie licząc tych, które duchowni sami ze sobą przywieźli". Była to widoma demonstracja preferencji polityki kościelnej, a mianowicie: zero tolerancji dla wolnomyślicielstwa, maksimum dla własnej, nietykalnej pozycji ponad moralnością maluczkich. Średniowieczne rozpasanie seksualne obejmowało jednak demokratycznie wszystkie stany i kategorie umysłowe ludzi, więc rozpusta kleru jest pochodną stylu życia epoki i socjologicznie niczym nadzwyczajnym. Moralny osąd zjawiska pozostawiamy, zatem osobom z różnych względów zainteresowanym.
Przemiana obyczajów europejskich, cywilizowanie średniowiecznego “barbarzyństwa”, wpłynęła także na jawność i styl zaspakajania biologicznych potrzeb stanu duchownego. Już pod koniec XVI w. i na początku XVII w. duchowni wynajmują sobie dziewczęta do osobistych posług. Zwą owe niewiasty "gosposiami", "kucharkami", czy "krewnymi", a ich podstawowa funkcja, a mianowicie posługa na niwie Erosa, nie jest już bezwstydnie demonstrowana. Kończy się zatem ostentacja, lecz zjawisko pozostaje aktualne do czasów współczesnych. Istnienie konserwatywnego lobby watykańskiego broniącego racji istnienia celibatu, tego bezsensownego ograniczenia ludzkich, naturalnych skłonności, ale wizytówki dyscypliny wewnątrz instytucji, w sposób oczywisty obniża prestiż społeczny Kościoła, który nie potrafi zrezygnować z doktrynerstwa na rzecz uszanowania godności zaspakajania przyrodzonych człowiekowi naturalnych potrzeb, a wedle kościelnej opinii danych człowiekowi przez Boga. Bardziej przydały by się dziś Kościołowi szczodre dary Ducha Świętego, niż hojne dary wiernych składane na tacę. Ale do rzeczy.
Protestancki Gdańsk XVI wieku ciągle uznawał za wyraz mądrości społecznej słowa św. Augustyna: “Jeśli zniesiecie kobiety publiczne, to sprowadzicie bezwstyd powszechny". Tak więc, pragmatyczna mądrość roztaczała aurę przyzwolenia nad praktykami gdańskiego cechu kobiet nierządnych. Ich obecność w miejskim pejzażu nie była tak jawna i wyzywająca jak w czasach średniowiecza, lecz niezawodne usługi umacniały spójność mieszczańskiego małżeństwa i rozładowywały agresję miejskiego motłochu. Do przeszłości należały już swobodne i nieskrępowane postawy związane z realizacją potrzeb fizjologicznych lub odbywanie koedukacyjnych ablucji w łaźniach miejskich. Nowożytność skłania człowieka do przedkładania darów rozumu nad gwałtowną i nieposkromioną ekspresję emocji. Tak więc, patrycjusze urządzają w swych podmiejskich posiadłościach prywatne przybytki czystości, czyli łaźnie, gdzie realizują praktyki erotyczne dyskretnie i poza zasięgiem niepożądanych oczu. Warto także podkreślić, iż na mentalność protestanckich mieszczan oddziaływały także uchwały katolickiego soboru w Trydencie (1545 - 1563). Wynikały z nich znakomite wskazówki dla ceniących władzę rodzicielską gdańskich patrycjuszy. Otóż zgodnie z literą kościelnego prawa na ślub nawet dorosłych dzieci musiała być zgoda obojga rodziców. Zaś grzechy przeciw naturze (sodomia, homoseksualizm i praktyki oralne) stawały się przestępstwem nawet wobec króla i państwa!
Także kurtyzany lub inne wszetecznice poddawane były obostrzonym restrykcjom prawnym. Kronika gdańska (Zernecke Tchorniske) podaje, iż około 1580 roku z Gdańska “wyświecono" podczas wielkiej ceremonii publicznej 13 nierządnic, które obnażając się publicznie, weszły w kolizję z nowym, surowszym prawem miejskim. W tym samym czasie obowiązywała taksa za usługę seksualną, tak więc ciało kobiece "otwarte dla wszystkich" można za pięć skudów posiąść za nocną posługę. Ta prawnie ustalona taksa nie była respektowana. Nierządnice ceniły się wyżej, a konsumenci nie kwestionowali niezgodnej z literą prawa podwyżki. Psychologicznie cena jest wyrazem wartości oferowanego towaru, a każdy ma apetyt na rzeczy najlepsze.
W 1558 r. powstało Gimnazjum Gdańskie posiadające statut półuniwersytecki. Obiektywnie rzecz biorąc była to uczelnia protestancka równa rangą Akademii Rakowskiej polskich arian. Ale fakt zgromadzenia w Gdańsku znacznego potencjału żakowskiego stał się przyczyną nowych trosk Rady Miejskiej. Otóż w owej epoce szkoły wyższe uchodziły za centra wyuzdania i anarchii. Teologowie protestanccy i katoliccy solidarnie zgadzali się w następującej tezie: “studenci są rozpustnikami ze swej natury” czyli zepsuci natura sua. Wynikała z tego prosta konsekwencja, iż każda kobieta odwiedzająca studenta w jego mieszkaniu stawała się automatycznie nierządnicą. Rada Miejska Gdańska zastosowała profilaktykę obyczajową (współdziałając z dyrektorem Gimnazjum) w formie kontrolowania kwater studenckich przez straż miejską. Jednakowoż ów nadzór miejskich "przyzwoitek" był jedynie chciejstwem srogich moralistów, gdyż dozór nad kilkusetosobową grupą młodych ludzi przekraczał możliwości ówczesnych stróżów porządku publicznego. Stosowano więc zasadę "nie kijem go, to pałką". Wyświęcano systematycznie z miasta te nierządnice, które uprawiały swój proceder poza obrębem lupanarów przy ulicach Zbytki i Różanej, a więc bez fiskalnego rozliczenia i wszystkie kobiety zamiejscowe przebywające w mieście bez wyraźnego uzasadnienia. Na koniec warto podać ciekawostkę dodającą szczególnej pikanterii atmosferze podejrzliwości narosłej wokół pozauczelnianego życia studentów. Otóż matka odwiedzająca syna na kwaterze studenckiej podejrzana była także o uprawianie występnych praktyk erotycznych. Choć uznać należy to za groteskową przesadę, być może dla wielu zaborczych matek hodujących z upodobaniem maminsynków był to skuteczny psychoterapeutycznie zimny prysznic…
A zatem, czy jest to dowód na to, że gdańska brać żakowska była główną klientelą lokalnych przybytków rozkoszy - nie rozstrzygniemy. Bo przecież to anegdotę i refleksję, a nie poważną analizę historyczną zjawiska społecznego, uprawiamy na stronicach niniejszej książki. A może brak jest po prostu historycznych opracowań tyczących owego tematu, zaś zdobywanie i studiowanie archiwalnej informacji źródłowej przekracza kompetencje i ambicje autora. Ten rodzaj pracy nad tekstem pozostawiam w gestii dyplomowanych historyków.
Jako prawidłowość wskazać trzeba pruderyjne zażenowanie i niechęć do publicznej dyskusji, detalicznie omawiającej owo wstydliwe, choć towarzyszące od zarania ludzkiej cywilizacji zjawisko, zwłaszcza w rodzimym wydaniu. Skłonność do mitologizowania swych zasług i marginalizowanie niechlubnych przymiotów jest wyjątkowo silna u mieszkańców dorzecza Wisły. Więcej wiemy zatem o burdelach Amsterdamu, gdzie w XVII wieku topografia miejsca wyglądała tak, iż z dużego hollu, niczym teatralnego foyer, prowadziły drzwi do izb nierządnic, a nad drzwiami wisiały portrety ich rezydentek. Tak więc, nie nabywało się tu przysłowiowego “kota w worku”, lecz “puszystego kota” wraz z jego realistycznie sportretowaną i ujawnioną właścicielką. Ciekawe, czy podobnie było w Gdańsku? Niestety pozostaniemy tu jedynie w sferze domysłów.
Do Gdańska epoki Manieryzmu, czyli schyłkowego renesansu, zaczęły docierać opowieści erotyczne mistrza Aretina. Boski Pietro Aretino, piszący w Wenecji, w tych oto słowach wysławiał dostatki wynikające z uprawiania nierządnej profesji: "Jeśli szczęście dopisze, kurtyzana wnet wielką damą stać się może. A z tym, co ty masz i co ona swym wdzięcznym przyrodzeniem zarobi, królową być może". Być może w Italii ta perspektywa awansu społecznego była wielce realna, natomiast dla Europy północnej taksę za całonocną posługę seksualną ustalił katolicki książę Alba na pięć soldów. Ów hiszpański książę, walcząc w latach 1660-70 na terenie Niderlandów, dowodził armią 10 tysięcy żołnierzy i 1200 kobiet swawolnych, w tym 400 bogatych, jadących konno i 800 pieszych. Te handlujących winem i sromem towarzyski broni zwano markietankami. Po zdobyciu Belgii i przyłączeniu jej do Królestwa Hiszpanii, ów despotyczny książę narzucił całej północnej Europie umiarkowaną stawkę za świadczenia bezwstydne, czyli unormowaną opłatę za usługę seksualną. Nie znamy motywacji obyczajowych owego uregulowania, ale być może wedle szlachetnie urodzonego męża, Eros goszczący w zimnych krajach był mniej atrakcyjny niż ten pod niebem południa.
W ramach kontroli i ograniczenia podlejszych form procederu nierządu na terenie Gdańska, Rada Miejska z premedytacją podnosiła czynsze dla posesji z ulic Różanej i Zbytki przez cały wiek XVI. Ten terroryzm fiskalny był przyczyną migracji brzydszych i uboższych nierządnic na inne ulice i do innych dzielnic. W stosunku zaś do stręczycieli zastosowano paragraf ze Statutu Litewskiego: "wszystkie zwodnice (stręczycielki) lub zwodzący dla utrzymania sprośności i namawiania kobiet do rozpusty, cierpieniom poddani być mają. Owszem, nosy i uszy mają być takim ludziom oberżnięte, a gdyby jeszcze po otrzymanej karze takie same popełnili, gardłem winni karanymi będą". Miasta na prawie niemieckim, a Gdańsk w szczególności, stosowały łagodniejsze paragrafy "Zwierciadła Saskiego" wobec nierządnic: "białogłowa wszetecznictwem ciała swego dobrą sławę traci, ale prawa swego do dziedzictwa nie traci".
Koniec XVI w. i początek XVII w. zaznaczył się w całej Europie gwałtowną obsesją antyerotyczną. Papieże (nie tak dawno praktykujący erotyczne wyuzdanie) sposobią się do wypędzenia nierządnic z Rzymu. Pius V wydanym w dniu 22 lipca 1566 roku (dniu św. Magdaleny, zwyczajowej patronki nierządnic) edykcie Roma locuta prawnie usuwał kobiety swawolne poza mury “Wiecznego miasta”. Dopiero interwencja przedstawicieli miejskiej rady, oraz ambasadorów Florencji, Hiszpanii i Portugalii wymusiła na rządnym “sanacji” moralnej papieżu postawę realistyczną i biorącą pod wzgląd racje ekonomiczne. Bo przecież wraz ze zniknięciem ok. 25 tysięcy profesjonalnych sprzedawczyń erotycznych specjałów zawaliła by się koniunktura sprzedaży kosztowności i towarów zbytkownych, a więc masowe bankructwo kupców. Nie zawsze jednak racje zdrowego rozsądku brały górę. Protestanci w Niderlandach tworzą dla kobiet upadłych "domy poprawy". Wreszcie w 1623 roku król Hiszpanii Filip IV znosi specjalnym dekretem prostytucję w całej swej monarchii. Prostytucja staje się z powodów pozaseksualnych, lecz obłudnie racjonalizowanych moralnym potępieniem, już nie grzechem przeciw perspektywie osobniczego zbawienia, lecz przestępstwem przeciw dobrostanowi ludzkiej wspólnoty. Cesarz Karol V w wydanej w 1530 roku Normie i reformie policji zakazuje surowo uprawiania nierządu, za łamanie zaś prawa ustanawia takie represje jak: obcinanie uszu, pręgierz, publiczna, naga chłosta, czy wypędzenie z kraju. W całej Europie zaczynają powstawać dziwaczne przybytki zwane “domami poprawy” dla nierządnic i podejrzanych o ów proceder kobiet. A w tym przypadku wystarczyło złośliwe pomówienie osobisty odwet, aby niewinna kobieta przybyła na jarmark do miasta została pochwycona jako nierządnica i “wyświęcona” nago z miasta wśród kpin, kamieni i kijów. Warto jeszcze wspomnieć o nie zawsze pamiętanym fakcie, a mianowicie tym, iż tytuł “kobieta” odnosił się do nierządnic i osób sprawujących posługę w szynkach, a więc obszarze ”nierządnego ryzyka”, zaś powszechnie stosowane nazwy: niewiasta, białogłowa, waszmościni, czy pani stosowane były wobec osób o uznanej pozycji i prowadzeniu się. Tak oto kończy się bujny nurt renesansowego erotyzmu, tętniący za fasadą mieszczańskiej obłudy i w zaciszu arystokratycznych świątyń Erosa, nie zawsze nierządnych, choć zazwyczaj swawolnych.
Władze gdańskie oparły się tej tendencji. Wszetecznice złapane na “wolnym” uprawianiu zawodu, czyli poza obrębem ulic Różana i Zbytki, były "tylko" stawiane pod pręgierzem, batożone, przypalane rozżarzonym żelazem, a czasami też "wyświęcane" z miasta. Prawo zakazywało uprawiania procederu nierządnego w Wielki Piątek, Wielką Sobotę i za dziennej pory podczas świąt Wielkiej Nocy. Nieznane są nam historyczne zapiski dotyczące poważnych przestępstw w łonie cechu kobiet nierządnych. Zdarzały się tylko przypadki bójek i pobić. Zaś wobec patrycjuszy nierządnice zachowywały się hardo i wyzywająco, nie szczędząc soczystych wyzwisk i obelg. Kontynuowana była także dbałość o dusze kobiet upadłych. Przystępowały zbiorowo do spowiedzi i komunii świętej w pierwszy dzień Wielkiej Nocy, aby w ten sposób zapewnić sobie ciężko i gorzko zapracowany “bilet do nieba”. W Kościele Mariackim miały też tradycyjnie swoją kaplicę "pokutnic św. Magdaleny". Jak żebracy, kalecy, flisacy, znachorzy, akuszerki należały do chrześcijańskiej społeczności miejskiej Gdańska, choć zapewne nie podobało się rajcom i kupcom, a przede wszystkim moralnym fundamentalistom wszystkich czasów.
Wizerunek kobiety wszetecznej z owej epoki zachował się na malowidle zwanym “Tablicą jałmużniczą” w Bazylice NMP, przedstawiającą ilustrowaną wersję czynów miłosierdzia, namalowaną przez Antoniego Moellera w 1607 roku, a która znajduje się do dziś w tej świątyni. Malowidło tchnie duchem protestanckiego mizoginizmu, gdyż wszelkie czyny miłosierne spełniają mężczyźni, a kobiety występują w tle. Pośród nich znajdują się dwie prostytutki w jednoznacznych pozach z amatorami ich wdzięków. Marny to hołd oddany owym "filarom", podtrzymującym fundament świata stworzonego przez mężczyzn dla mężczyzn. Ale czy można spodziewać się, aby w świątyni patriarchalnie szowinistycznej religii, kobiety przedstawiane były w rolach zaszczytnych?
Także instytucja religijna, konwent dominikanów był patronem wydarzenia handlowego, podczas którego pieniądze z trzosów kupieckich i szlacheckich przepływały w ręce gdańskich nierządnic, jako że towar nie jedno ma imię. Tym specyficznie gdańskim zjawiskiem, które nabrało statusu imprezy międzynarodowej po powrocie Gdańska w granice Rzeczypospolitej, był Jarmark Dominikański. Przywilejem papieskim z 1260 roku gdańscy dominikanie uzyskali prawo organizowania dorocznych jarmarków rozpoczynających się 5 sierpnia, czyli w dniu ich patrona. Wedle pisanej relacji jarmarczne apogeum miało miejsce A.D. 1568, kiedy to ponad 400 statków zawitało do portu gdańskiego, przywożąc całą gamę atrakcyjnych towarów, takich jak wina portugalskie i kanaryjskie, oliwę, jedwab, sukno angielskie, przyprawy korzenne, egzotyczne owoce i rośliny. Na przybyłych kupców oczekiwały w spichrzach zbożowe plony ziem Rzeczypospolitej, a także na specjalistycznych placach targowych inne towary. I tak drewno z rozebranych szkutów wiślanych, byków, komieng, dubasów i galarów, czyli tratw zbożowych, można było nabywać na Targu Drzewnym, zaś stosowne do nazwy targowiska towary na: Węglowym, Krowim, Maślanym, Siennym, czy Rybnym. Plejada gdańskich rzemieślników, a więc browarników, konwisarzy, meblarzy, kowali, ceramików, snycerzy, bednarzy, szewców i kuśnierzy oferowała na swych kramach rękodzieła kupcom z krain sąsiednich jak Kurlandia, Litwa, Brandenburgia i Ruś, a także odległych jak Sycylia, Hiszpania, Dania, czy Flandria.
Cennym towarem jarmarcznym były także ciała gdańskich nierządnic. Wiedziały one dobrze, że czas jarmarcznej zachłanności nie dotyczy jedynie wydatków na “towary weneryczne”. Tak więc pod patronatem św. Dominika zbierały swe największe żniwo pieniężne. Zarabiali też inni. Na okres trwania Jarmarku wstęp mieli do miasta kupcy żydowscy, oficjalnie traktowani przez władze magistrackie jako persony non grata. W Gdańsku także dopuszczano się grzechu nietolerancji. Warto więc zacytować fragment orzeczenia ewangelickiej Miejskiej Rady w sprawie obywatela i fabrykanta gdańskiego Krystyna Andersa, praktykującego kwakra, które brzmiało tak: “żaden kwakier, żaden mennonita, żaden arianin nie może być obywatelem miasta”. Gdańska nietolerancja była natury ekonomicznej, a innowiercy nie byli torturowani i paleni, ale mieli ograniczony dostęp do zysków z handlu i zaszczytów urzędu w Gdańsku. Dopiero w późniejszym okresie Żydzi podlegali emancypacji, a pełne prawa obywatelskie otrzymali w 1848 roku. Nie jest to chlubna karta gdańskiej historii.
W roku 1588 wielka armada hiszpańska doznała druzgocącej klęski przy próbie inwazji na Anglię. Cała Hiszpania pogrążyła się w żałobie narodowej, a ponura moda hiszpańska tej epoki rozpanoszyła się w całej Europie. Czerń stała się kolorem obowiązującym, a ciało kobiety zamknięto w absurdalnym systemie spódnic i gorsetów. W owym czasie ostatecznie znika z życia publicznego wszelka działalność erotyczna, zakazane też są wszelkie tańce mogące ukazać wdzięki ciała kobiecego, zaś kardynał Karol Boromeusz “w świętym gniewie" likwiduje dekretem dekolt w sukni jako element bezwstydny. To “dąsanie” się na potęgę erotycznego zewu dowodzi powszechnego strachu mężczyzn, a zwłaszcza męskich “eunuchów mentalnych” przyodzianych w sutanny przed potęgą tajemniczej i demonicznej natury kobiety. W patriarchalnym świecie władza kobiecego seksualizmu, jego zniewalająca moc fascynacji sprawiały, iż kobiety traktowano jako złe już tylko z powodu ich pokalanej kobiecej natury. Sądzono, że diabeł wybierając kobietę do swych grzesznych praktyk już tym samym srodze obraża Boga, gdyż istota tak niedoskonała i ograniczona umysłowo powinna odczuwać znacznie większy mores wobec “Pana wszego stworzenia”, niż jej pan i władca “człowiek” stworzony na obraz i podobieństwo boże. Dlatego odnotowane jest, iż w Gdańsku w roku 1555 do celi w Wieży Więziennej trafiła dziwka miejska o pseudonimie “Papuga”, urocza i rezolutna osóbka, która umiała czytać i na dodatek władała paroma językami i. Ten fakt, a nie uprawianie nierządu spowodował, iż kobieta za próbę przywłaszczenia sobie męskich kompetencji, a tym samym podważenia porządku miłego Bogu świata, dopuściła się wobec panującego prawa przestępstwa i poniosła zasłużoną karę. Co się zaś tyczy przezwisk, którymi obdarzano za przymioty ducha i ciała gdańskie nierządnice, to odnotowano w ówczesnych czasach następujące przykłady: “Beczka”, “Dziewka kowalska”, “Rakarska”, czy bardziej “humanitarny” pseudonim “Biedne dziecko”. Wszystkie one świadczą jednak o tym, iż nierządnica była postrzegana jako zjawisko podłe i liche społecznie, choć jak głosi mądrość ludowa “kto się przezywa, tak się sam nazywa”, więc było to wyrazem męskiej pogardy dla przymusu korzystania z usług dziwek, a nie inwestowania życiowej energii i kapitału w rozwój duchowy i realizację wyższych pasji.
W Gdańsku u progu nowych czasów (w 1608 roku) powstaje wspaniałe, symboliczne dzieło malarskie pędzla Izaaka van den Blocka “Apoteoza handlu Gdańskiego”. Przy dokładniejszym odczytaniu wielu alegorii i symboli religijnych możemy dojść do wniosku, że przedstawiona wizja jest wyrazem duchowych aspiracji gdańskich patrycjuszy, którzy jako protestanci widzą spełniony ideał “Niebiańskiego Jeruzalem” w gospodarczo rozkwitającym Gdańsku. Protestancka idea predestynacji, czyli boskiej, nieznanej w motywach decyzji o łasce lub odtrąceniu, stymulowała wyznawców do wysiłków w celu gromadzenia dóbr ziemskich, które jakoby miały być widomym znakiem boskiego błogosławieństwa. Z tej perspektywy życie ludzkie stawało się nieustanną krzątaniną wokół spraw doczesnych, kurczowym poszukiwaniem znamion boskiego synostwa. Dlatego też można śmiało powiedzieć, jaki to bóg przyświecał takim praktykom, skoro jego symbolem był pieniądz. Pomimo, iż na obrazie van den Blocka, to Jahwe wieńczy wieżę ratusza wspaniałym hełmem, dodając miastu splendoru i potęgi, a rozpościerający skrzydła orzeł, który nie jest godłem Polski, choć może także symbolizować opiekuńczy majestat Rzeczpospolitej, jest nade wszystko symbolem boskiej opieki, bo jak mówi psalmista: “pod jego pióry uleżysz bezpiecznie”…
A jednak to nie biblijny Jahwe jest rzeczywistym patronem miasta. On bowiem dba o własną chwałę, a swym wyznawcom wyrzekać się każe wszelkich uciech na rzecz zaskarbiania wiecznej szczęśliwości w jego Niebie. Ale Bóg, który przez stulecia legalizował społeczną nierówność i okrucieństwo, objawił w końcu swe skryte oblicze, a uczynił to poprzez “stworzonych na obraz i podobieństwo swoje” bogatych mieszczan. Ten bóg, to metafizyczna hybryda, zewnętrznie niezmieniony, zakorzeniony w symbolicznej tradycji, ale w swej warstwie duchowej, patron bogatych, surowych, pracowitych, materialnie spełnionych, zaś wróg, gardzący i chłoszczący biednych, żebrzących sprawiedliwości, poszukujących szczęścia…
Nie uczynił tego jednak w formie rewolucyjnej, obalając swe dotychczasowe przykazania i ustanawiając nowy ład dla “skrzętnych żuków tłustej ziemi”. Nie, tego nie uczynił, by nie odebrać sobie splendoru szlachetnej wielkości, ale zachowując “świętą obłudę” kochał i błogosławił ziemskim obłudnikom. Bo “jako na niebie, tak i na ziemi” i oczywiście zwrotnie. Bo bóg nie jest duchowym światłem dla człowieka, ale twardym fundamentem prawa dla instytucji, które w „imię boże” ograniczają jego wolność i odbierają godność. Ale ojcowie instytucji zawsze żyją ponad prawem...
Zapytajmy, więc, kim de facto jest, w swej metafizycznej istocie, starotestamentowy Jahwe i jego chrześcijański odpowiednik, Bóg Ojciec w zreformowanym, protestanckim wydaniu, w nowej odsłonie, w uwerturze do rodzącego się kapitalizmu? Na pewno nie jest to uosobienie “kosmicznej miłości”, ani też doskonałej sprawiedliwości, zaś dużo bliżej mu do wizerunku orientalnego satrapy, który kocha poddanych za bezgraniczne posłuszeństwo i fanatyczne oddanie. Jest to zatem archetyp ziemskiej postawy męskiej dominacji i przemocy, mizoginizmu i nietolerancji, który przez manewr socjotechniczny kapłanów “wniebowstąpił” i przybrał postać potężnej, choć nieobliczalnej, postaci boskiej, która liczy się z atrakcyjnością konkurentów (“produktów” innych tradycji kapłańskich), więc zastrzega kategorycznie: “nie będziesz miał innych bogów przede mną”. Nawet w Biblii chrześcijan, a więc w tekście spreparowanym, znajdujemy w “Księdze Hioba” dokładny i bezwstydny opis działania “Spółki Akcyjnej God&Devil”, która testuje w sposób okrutny i cyniczny “męża sprawiedliwego”, jego bezgraniczne oddanie i zaufanie do “Pana Zastępów” (a w zasadzie czystą głupotę człowieka bezkrytycznego, a fanatycznie religijnego). Wyłania się z niej przerażający obraz “braterskiej” współpracy pomiędzy Bogiem, a Szatanem, którzy w swym “panopticum” zabawiają się perwersyjnie zmanipulowanym i pozbawionym zdrowego rozsądku człowiekiem, robiąc z niego żałosną marionetkę, poruszaną nitkami ich sadystycznych kaprysów. Nic bardziej odpychającego i podważającego boskie kwalifikacje moralne, ba, nawet degradujące owo “kosmiczne monstrum” do roli demona, nie można sobie wyobrazić! Ale to jeszcze nie wszystkie tropy wiodące do rozwikłania tej biblijnej zagadki!
W “kanonicznej” Biblii często znajdują się odnośniki do starych ksiąg żydowskich, które nie zostały, z pewnych, zrozumiałych, powodów, włączone do chrześcijańskiego kanonu ksiąg. Na przykład “Księga Jubileuszy” i “Księga Henocha” nie należą do tych, które zostały doń włączone, bo zbyt jawnie odkrywały prawdziwe oblicze Jahwe, który dla poszukiwaczy „alternatywy historycznej” mad in New Agae może być istotą pozaziemską, która na ludzkim gatunku dokonuje eksperymentów genetycznych i np. miesza ich material z Nifilim, Aniołami Upadłymi, czego rezultatem są Giganci. Postawa Jahwe, zapisana w kanonicznych i apokryficznych księgach uzasadnia takie hipotezy. Kolejną księgą, którą wielokrotnie wspomina się w Starym Testamencie, chociażby w księgach Jozuego i Samuela, jest Księga Jaszara. Tak więc, pomimo jej bezspornego znaczenia nie została ona włączona do Starego Testamentu, aby nie zaciemniać w oczach “maluczkich” obrazu “Dobrego Ojca” izją straszliwego demona. Jeszcze dwie inne Księgi cytowane są na kartach Biblii, a konkretnie: “Księga Liczb” powołuje się na “Księgę Wojen Jehowy”, zaś “Księga Izajasza” odsyła nas do “Księgi Jehowy”. Co to, więc za “wyklęte” księgi? Skoro są wymieniane w Starym Testamencie, to znaczy, że go chronologicznie poprzedzają i wszystkie są cytowane z powodu ich faktograficznej ważkości, co? Dlaczego więc chrześcijańscy redaktorzy uznali za konieczne usunięcie ich w czasie preparowania spójnego ideologicznie kanonu Księgi nowej wiary?
Dlaczego biblijny Bóg Hebrajczyków był istotą tak “niespójną teologicznie”, tak ambiwalentną, kiedy, bez żadnych logicznych uzasadnień, na przemian, to prowadził “lud wybrany”, poddając go próbom i cierpieniom, sprowadzając nań plagi i katastrofy, a od czasu do czasu, w sposób niepojęty, też dla kaprysu pewnie, ukazywał zupełnie odmienne, pełne litości oblicze, warto dociekliwie zapytać. Odpowiedź na ten dylemat może być jedynie wynikiem analizy porównawczej religii żydowskiej i religii sąsiednich ludów starożytnego, Bliskiego Wschodu. A wynika z nich taki wniosek: choć obecnie obie religie, żydowska i chrześcijańska, uznają "Jednego Boga", początkowo występowała znaczna różnica w kompetencjach i moralnych kwalifikacjach pomiędzy Jahwe i Adonem. Były to w rzeczywistości dwa różne bóstwa, pokrewne istotom boskim ludów sąsiednich. Boga, którego imię było niewymawialne, nazywano "El Szaddai" ("Jestem tym, który jest", słowem tym, ponoć, zwrócił się bóg do Mojżesza na górze Synaj), co oznacza też "Wyniosła Góra", a był on tradycyjnie bogiem burzy, gniewu i zemsty. Jego niebieskim “dopełnieniem”, bratem-bliźniakiem o przeciwnym charakterze, był bóg, którego zwano Panem lub Adonem, a był on bogiem żyzności, płodności i mądrości, a więc sprzyjającym ludzkiej pomyślności ziemskiej. Warto przypomnieć, że wśród podbitych Kaananejczyków bogowie ci nosili odpowiednio imiona: "El" i "Baal", które były dokładnymi odpowiednikami żydowskich określeń: "Wyniosła Góra" i "Pan". W chrześcijańskich, współczesnych bibliach określenia "Bóg" i "Pan" używane są wymiennie, jakby dotyczyły jednej i tej samej postaci. Jest to oczywista manipulacja, likwidująca stary, “trefny” politeizm (zastąpiony paradoksalnym, dla deklarowanej idei monoteizmu, dogmatem o Trójcy Świętej). Taka operacja była jednak brzemienna w skutki…
“Importowana” do Europy z Bliskiego Wschodu, ubrana w “jedynie prawdziwe” szaty teologicznej doktryny, dwoista istota boska zachowała podskórnie swój ambiwalentny charakter i nieobliczalność, a więc skutki jej oddziaływania na ludzką podświadomość, były takie, jak koń z “Nowych Aten” księdza Chmielowskiego, czyli każdy je widział i częściej się przerażał, niż był zbudowany. Ale jeszcze trochę genetycznych dygresji, aby zrozumieć, jak i w jakim celu “plemię jaszczurcze”, czyli kapłani stworzyli boga ku bojaźni motłochu i swemu wyniesieniu ponad lud...
W starożytnej “dwójcy” jedna z biegunowych, bliźniaczych postaci była bogiem mściwym, nienawidzącym ludzi, sadystycznym manipulatorem, drugi zaś bogiem o charakterze “socjalnym”, orędownikiem ludzi i ich przymierza z naturą. Ze starych, izraelskich zapisków wynika, iż przez cały patriarchalny okres “Naród wybrany” czcił z oddaniem Adona, czyli Pana, lecz przy każdej okazji El Szaddai, czyli okrutny bóg burzy, Jehowa, brał odwet w postaci epidemii, burz, głodu i ogólnej destrukcji społecznej. Biblia podaje wprost, że około roku 600 p.n.e. Jerozolima została zniszczona z rozkazu Jehowy, a dziesiątki tysięcy niewinnych jej mieszkańców dostały się do babilońskiej niewoli, dlatego tylko, że ich król, potomek Dawida, poważył się wznieść w świątyni ołtarz na cześć Baala, czyli Adona, boga łagodnego i miłosiernego. Tak, więc nie na mocy idei poszukiwania prawdy, lecz z czystej kalkulacji i instynktu samozachowawczego, w czasie niewoli babilońskiej Izraelici ostatecznie dali za wygraną i przestali się modlić do “jasnej” postaci boskiej, zaś zdecydowali się poddać władzy "Boga Gniewu" i zreformowali swą religię z logicznego, choć w istocie irracjonalnego strachu przed jego karą, aby wiernością wobec prawa i tradycji nie złamać nigdy "karygodnie" świętego przymierza pomiędzy Bogiem Jahwe, a Narodem wybranym.
W tym to czasie po raz pierwszy pojawiło się imię “boga jedynego”, Jehowa. Dla uzmysłowienia sobie czasu owej teologicznej transformacji sprecyzujmy, iż było to tylko 500 lat przed Jezusem. Nie był to czas tak odległy, aby w pamięci ludzkiej nie pozostał wizerunek, drugiego, “wygnanego” boga, a więc można się domyślić do kogo Jezus mówił: Abba, czyli “Ojcze”. Prawdziwa linia przekazu jezusowej Ewangelii, czyli “Dobrej Nowiny”, mówi nam o tej zapomnianej, lecz prawdziwie dobrej i miłosiernej, istocie boskiej, “Ojcu Niebieskim”, bo przecież jakąż “dobrą nowiną” może być oznajmienie, iż naszym “metafizycznym mecenasem” jest nieobliczalny, zawistny i okrutny demon, podszywający się pod wizerunek “Niebieskiego Ojca”? Rabi Joszua ben Josef był w sposób oczywisty reformatorem judaizmu, “kacerzem” podważającym wartość instytucji kapłaństwa, a przywracającym wyznawcy kontakt ze metafizycznym źródłem prawdziwej wiary i ludzkiej solidarności. Podważał porządek “tego świata”, a więc został haniebnie stracony. Zginął, zatem „rewizjonista” religijny i społeczny buntownik, przeciwnik „królestwa z tego świata”, wróg Imperium Rzymskiego, choć w czasach późniejszych „wrobiony” przez interpretatorów jego nauk i poszukiwaczy ziszczeń prorockich przepowiedni w „synostwo boże” i założycielstwo nowej religii…
Zaś ta nowa religia nie znała do końca rzeczywistej istoty Boga chrześcijan, więc na jej arenie odbywał o się wiele irracjonalnych, czasem wręcz absurdalnych potyczek teologicznych i ustanawiania coraz to nowych dogmatów, gdzie walka o „monoteistyczny puryzm” powołała do istnienia niezwykłą, przerażającą hybrydę „Trójcę Świętą”. Niestety, nie sięgano w historię mozaizmu, aby uświadomić sobie, że nie był on monoteizmem, ale w jego łonie toczyła się ewolucja w stronę „Boga Jedynego”, Pana Zastępów wywołującego „bojaźń bożą”. Zatem sięgnijmy teraz do tych zapomnianych korzeni wiary…
Otóż dwóch głównych, przeciwstawnych bogów Izraela, El Szaddaia i Adona, znanych było na owym obszarze, choć w różnych religiach, pod nazwami: El i Baal (Kanaaan), Teszub i Telipinu (Hetyci), Bel i Ea (Asyria i Babilon), czy Aryman i Ormuzd (Ahura Mazda) w Iranie - wszystko są to nazwy o charakterze “kompetencyjnym”, określającym charakter bogów i patronat nad żywiołami natury, a nie ich imiona własne. Ich zagadka pochodzenia i pokrewieństwa jest znana religiozanawcom, więc warto ją tu przedstawić. Ich protoplastami byli więc starożytni bogowie Sumeru, prawdziwej kolebki ludzkiej kultury duchowej, a wedle alternaty wistów New Age, kosmitów Anunaki. Sumeryjskie teksty, już 3700 lat p.n.e. wymieniają tych bogów. Wszystkie one mówią zgodnie, że owi bogowie byli braćmi. W Sumerze bóg burzy, protoplasta Elohim i Jehowy, nazywany był "Enlil", co znaczyło dokładnie "Władca Gór", zaś jego brat, choć odmiennych obyczajów, opiekuńczy Pan Natury, od którego wywodzi się Adon, nazywany był "Enki", czyli “pierwowzór, prototyp”, a więc ten, na którego “obraz i podobieństwo” stworzony został człowiek. Prawy i rozumny człowiek, a nie ksenofob, sadysta i łupieżca...
Odnalezione, starożytne syryjskie manuskrypty powiadają nam, że to właśnie Enlil, bóg gniewny, spowodował Potop, a także zniszczył “ogniem niebieskim” Ur i Babilon (także Sodomę i Gomorę), a jego obsesją było zwalczanie naturalnej potrzeby kształcenia się, oświecenia umysłu i rozwoju rodzaju ludzkiego. Teksty sumeryjskie podają wprost, że to Enlil zrównał z ziemią Sodomę i Gomorę nad Martwym Morzem, lecz nie dlatego, że były to siedliska nieprawości i wyuzdania, ale dlatego że były to ośrodki mądrości i nauczania, co zupełnie w innym świetle przedstawia, ów opacznie przez nas interpretowany, mit. Jego bliźniaczym zaprzeczeniem był Enki, który mimo “knowań i dywersji” swego brata, nagrodził Sumerów dostępem do Drzewa Wiedzy i Drzewa Życia, czyli do prawdziwych źródeł poznania. Jego też dziełem było opracowanie strategii ratunku przed Potopem i stworzenie “archetypów wiedzy” czyli “Tablic Przeznaczenia”, które określić też można, jako tablice praw naukowych, a które stały się inspiracją pierwszych szkół wtajemniczonych w Egipcie, 3200 lat p.n.e. I w ten to sposób kontynuowana była sztafeta wtajemniczenia w wiedzę prawdziwą. Niestety, dostępną elitom i nie zawsze skierowana pro publico bono. Jednak na przestrzeni tysiącleci władza polityczna, kaplańska i królewska, znała odwieczną receptę na skuteczne panowanie – „kto ma wiedzę, tan ma władzę, kto ma władzę, ten ma dobrobyt i żyje ponad prawem”, a to wystarczy, aby zrozumieć, dlaczego w wydaniu mitu hebrajskiego Jahwe wyrzuca Adama i Ewę z Raju, kiedy spożywają „owoc z Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego”, czyli staja się równi Panu, a to niedopuszczalne, bowiem zaczynają rozumieć jego strategię izolowania człowieka od wiedzy, utrzymywania w „infantylizmie” i bezwoli wobec „boskich wyroków”, ścieżkę wolności i oświecenia…
Tak więc, krótkowzrocznie i nie bacząc na dramatyczną genealogię boską, Kościół Chrześcijański przyjął Jehowę, z całym “dobrodziejstwem inwentarza”, nazywając go po prostu "Bogiem Ojcem" i godząc się (mało tego, wiedząc jaką ma to moc oddziaływania na ludzkie umysły) na jego wizerunek “synobójcy”, oddającego “w pacht” ziemię Szatanowi, zaś hipotetycznie przyznającego wolną wolą ludziom, a de facto zaś czyniąc ich bezwolnymi wobec teologicznych uzurpacji, gotującego wieczysty ogień piekielny apostatom, a nade wszystko, zamykającego oczy na cierpienia i śmierć niewinnych, zabijanych w wojnach, rzeziach i pogromach, nie mówiąc już o zarazach i klęskach żywiołowych. Tak, więc wszystkie społeczne i wielkoduszne aspekty Adona zostały odrzucone, podobnie jak zdarzyło się to w Izraelu podczas niewoli babilońskiej. Obie religie zaczęły, więc opierać się na wierze w siewcę strachu i życia w obawie przed jego nieuniknioną karą. Po dzień dzisiejszy ich wyznawcy określani są jako żyjący w “bojaźni bożej". A ile jest warta wiara, budowana na strachu, lecz z przyzwoleniem na agresję wobec wyznań odmiennych, możemy stwierdzić mając “oczy szeroko otwarte” i obserwując, jak młodszy brat Jahwe, Allach poczyna sobie w rozpoczętym dżihadzie wobec giaurów...
Więc jeśli ktoś przypuszcza, że zło świata jest wynikiem demoralizacji ludzkiej, powszechnej “degrengolady” moralnej wynikłej z ulegania podszeptom szatana, to jest w grubym błędzie. Bo to właśnie nie kto inny, a Jahwe, bóg burzy, gniewu, zawiści i ksenofobii, tak manipuluje (za pomocą retoryki swych kapłanów) umysłami ludzi, że jedyną wartością ich egzystencji staje się pęd do bogacenia się, ślepota na niedolę bliźnich, nienawiść do innowierców, pogarda dla słabych i ułomnych, a nad wszystko podły egoizm w zabieganiu o własny “bilet do nieba” tylko za to, że będąc łajdakiem, oddaje “jedynie słuszną cześć” właściwemu “Panu”. Ale “po owocach go poznajemy”, a więc boga burzy (aktualnie “Pustynnej Burzy”), boga ognia (ognia znad Hiroszimy i Nagasaki, a także Drezna, Hamburga, Warszawy, Stalingradu), porażającego ognistym gniewem rzesze niewinnych (w krematoriach Oświęcimia i śmiercionośnych kopalniach uranu Kołymy), wywierającego swą “straszliwa zemstę” na “pogrążonych w ciemnościach” (tych 35.000 nieszczęśników umierających dziennie z głodu w Afryce i Azji), szczujących swych otumanionych wyznawców na wszelkich “obcych” (nacjonalizm, antysemityzm, neofaszyzm, fundamentalizm muzułmański), odbierającego kobiecie status partnera mężczyzny, a czyniącego ją zabawką i obiektem wyzysku, jako istotę, z boskiego nakazu, będącą “we wszystkim mu posłuszną”, bo z „żebra jego powstałą”, zaś obdarzającego jawnie amoralnie (w kontekście oficjalnej religijności) swych “prawowiernych wyznawców” (bankierów, przemysłowców, szefów koncernów, polityków, generałów i kapłanów) dobrami ziemskimi i wyniesieniem ponad odtrącony motłoch…
Tak to objawia się, bezwstydnie i cynicznie, kto jest “dzieckiem bożym”, a kto już za życia skazany na strącenie w “czeluści otchłani”. Więc dlaczego nie jest to dla “statystów spektaklu” jasne, jak słońce? Bo umysłami milionów włada nie Bóg Ojciec, a starotestamentowy Jahwe (także jego mutacja, Allach), a więc wróg ludzkiej solidarności, wiedzy, godności i autonomii, a Pan stada “bezwolnych wołów”, harujących w kapłańskich i królewskich (państwowych) folwarkach. “Pan Zastępów” prowadzący na rzeź armie “mięsa armatniego” w celu grabienia bogactwa innych, tępienia innowierców i zdobywania “przestrzeni życiowej” dla wybranych narodów. Najmłodsza mutacja „Pana Burzy” – Allah, jest najbardziej krwiożerczym, wydoskonalonym historycznie, bowiem Islam, to oficjalnie religia „państwa i prawa”, a przejawem tego archetypu, to prowadzący bezwzględnie do „panowania nad światem” dżihad, albo hidżra, czyli zdobywanie ziem dla wyznawców przez zasiedlenie. Jesteśmy, więc w przededniu ekspansji Boga Państwa i Prawa. Allah poleca wyznawcy „mieczem na szyi niewiernego pisać swe prawa”, więc nie będzie pokoju na Ziemi, będzie wojna, a na zgliszczach NWO, Nowy Światowy Porządek, bowiem wyznawcy wyrżną się w pień. Jednak nie wyrokujmy katastroficznie! Może nastąpi przebudzenie sił Adaona, boga światła i pokoju, patrona mądrości i solidarności ludzi.
Jednak w protestanckim wydaniu ów Bóg, Pan Zastępów, staje się jeszcze bardziej "niepojęty", niezgłębiony dla ludzkiej myśli, nieludzki w swych sądach i reakcjach, odrzucający dobre uczynki i nie uznający przebaczenia, surowy, nieprzejednany "programtor" losów ludzkich, zaświadczonych materialnym sukcesem, jako widzialnym znamieniem jego synostwa. Najczęściej wbrew idei sprawiedliwości i miłości, w zgodzie z zasadą „metafizycznego darwinizmu" premiującego silnych i dobrze zorganizowanych. Tyle miejsca w owym panopticum nieprawości na przesłanie Jezusa: “kochaj bliźniego swego, jak siebie samego”, jak dla słonia w pudełku od zapałek. Taki jest, oto plon władzy i chwały jego, boga (rozmyślnie z małej litery) noszącego bisior i purpurę, a potem klucze do sejfów i fabryk, od biwaku pod górą Synaj po nasze czasy, czasy Międzynarodowych Funduszy Walutowych, konsumpcji dóbr i wyścigu "dwunożnych szczurów". A więc, jak długo jeszcze?
Od spekulacji metafizycznych przejdźmy teraz do realiów historycznych, a jest przecie faktem, iż to Bóg, błogosławiący bogactwem i prestiżem za ufne zakotwiczenie w pracy i materialności rozsądnego i umiarkowanego życia, patronował skutecznie Gdańskowi w epoce potęgi gospodarczej, a także, z wymiernym skutkiem, Zachodniej Europie na przestrzeni wieków, aż do czasu swego największego tryumfu, czyli powstania Unii Europejskiej. Dlatego, więc protestancki Gdańsk, po transformacji religijno-ekonomicznej i dołączeniu do formacji europejskiej cywilizacji mieszczańskiej, zdystansował gospodarczo włościańsko-szlachecką i katolicką Rzeczypospolitą, która na skutek udanej kontrreformacji sił obskuranctwa i nietolerancji katolickiej, zachowała swą tradycyjną przynależność wyznaniową do państw podlegających papieskiemu centralizmowi. Lecz los jednaki spotkał bogaty Gdańsk i niegospodarną, pogrążoną w chaosie politycznym Rzeczpospolitą, bo przecież były “głową i tułowiem” tego samego organizmu państwowego, tej samej, choć różnie zorganizowanej struktury gospodarczej, a chore ciało unicestwiło swą handlową, krzepką głowę. Wypada tylko dodać, że historia protestanckiego Gdańska, to wielce wymowny przykład polskiej, choć nie jednolitej etnicznie i wyznaniowo, a wiernej macierzy Rzeczpospolitej, kreacji protestanckiej, nigdzie na jej terytorium, w czasie i przestrzeni, nie zrealizowanej tak udanie…
Po wiekach cywilizacyjnej “bocznicy” i braku państwowości, a także 46-ciu latach niesuwerennego bytu państwowego, demokratyczna III RP, a wraz z nią Gdańsk, pod tradycyjnymi sztandarami wierności Rzymowi i Maryi, kupuje na giełdzie pomysłów na życie protestancki etos pracy, zysku i kapitału. Robi to nieporadnie, bo popełnia błąd, przed którym przestrzegał dysydent jahwistyczny, rabbi Jezus, a mianowicie: „służy dwóm panom”. Ci, którzy mają dłuższe tradycje i teologiczną jasność robią to znacznie lepiej. Widzimy zatem, że Gdańsk, ongiś protestancki, dziś zaś katolicki, nie potrafi odtworzyć dawnego etosu pracy, uczciwości, solenności i oszczędności związanych z etosem protestanckim. A to dlatego, że tego ducha woli i kalkulacji tłumi i deformuje katolicki duch „postaw się, a zastaw się”, korupcji, nepotyzmu i zachłanności, któremu od lat ula gaja i w swej materialnej ekspresji deformują miasto rozwojem tzw. deweloperskim, a nie historycznym, racjonalnym, estetycznym i proludzkim, tak…
Można więc śmiało powiedzieć, że ucharakteryzowany obłudnie na „Dobrego Ojca” Jahwe i jego zdeklarowany w patronacie nad splendorem bogactwa, niedaleki krewny Mamona, mieli i mają nadal najliczniejszą rzeszę zadowolonych wyznawców nad Motławą. I wygląda na to, że cały symboliczno-obrzędowy, religijny sztafaż służy jedynie fikcji uśpienia umysłów, którymi de facto rządzi nie boska, a demoniczna siła, zezwalająca „predestynowanym” wyznawcom na zachowania egoistyczne i amoralne pod płaszczykiem życiowej pomyślności „wybranego dziecka bożego”. No, bo przecież nie każe on doskonalić się wewnętrznie i kochać bliźnich, tylko siebie samego i poprzez materialne zyski błogosławi tej postawie.
Jak widzimy we współczesnym Gdańsku, gdzie spogląda także na mieszańców miłosiernym wzrokiem Madonna, eksperyment z surowością Ojca i posłuszeństwem Syna nie zdaje egzaminu i Gdańsk idzie w ślady romantycznej i gangsterskiej, ministrancko – cinkciarskiej III RPL. Raz jeszcze widzimy naocznie, iż „nie można służyć dwóm Panom”, a surowy Ojciec nie lubi miłosiernej konkurencji Madonny. Lecz to przecież człowiek stworzył tego boga i ten teologiczny spektakl na obraz i podobieństwo swej pychy, chciwości i pożądania doskonałości, a zatem obraz boga (lub przeciwstawionego mu szatana, a de facto jego wiernego sługi i skutecznego współpracownika) obarczony jest zawsze ludzkim, lecz metafizycznie zdemonizowanym złem, złem, które obłudnie szuka dla siebie sankcji w stwierdzeniu: „jako w Niebie, tak i na Ziemi”...
Dlatego, więc taki bóg zezwala nabywać za pieniądze, zarówno kobiety, jak i handlową lojalność mężczyzn. Jest bogiem najbliższym człowiekowi, bo wyposażonym w jego nikczemne przymioty w formie niebotycznie zwielokrotnionej. On to właśnie uczy bez żenady swych wyznawców, że każdy “człowiek” może nabyć towary dla podniesienia prestiżu i wygody, a także ciało kobiety do użytku praktycznego i lubieżnego, bo jest ona po to stworzona, by służyła jako posłuszna żona i odpłatna dziwka mężczyźnie. I na dodatek jest przecież poszukiwanym, prestiżowym dobrem, w które można inwestować, jak w żywą maskotkę, a jednocześnie godną pogardy przyczyną „całego zła świata”, którego rozwiązłość i “moralna marność” jest właśnie „jej dziełem”, potwierdzonym biblijnie i wyrażonym biadoleniem: „wygnańcy Ewy”...
Ona to, przecież, a nie ulegający jej Adam, zniszczyła rajską harmonię i jest winna po wsze czasy ludzkiemu upadkowi. Jahwe, jako Bóg Ojciec chrześcijan przed reformacją, dał jej szansę na wielką rehabilitację zezwalając ustami swych kapłanów na kult Maryjny. Nowy wariant zreformowanego Boga ma wszelkie cechy jawnej mizoginii, przyziemnej logiki i materialistycznej skuteczności. I jeśli promuje feminizm, to tylko po to, by “męski duch” zamieszkał w ciałach obu płci, aby gender błogosławił „mężczyźnie w kobiecie”, a więc, by kobiety nie rozwijały swych prawdziwych potrzeb, nie poznawały swej pasjonującej inności, a tylko rywalizowały z mężczyznami w obrębie scenografii społecznie zbudowanej na męskich ambicjach i wartościach, czego nie dostrzegają zaślepione ideologicznie i napędzane „męskim widzeniem świata” feministki... Czy jest to, więc Bóg dobry, czy bóg władców, kapłanów, ideologów, generałów i bankierów, niech każdy rozstrzygnie sam, albo może wskaże na lepszego, jeśli takiego dostrzega. Bo przecież poszukiwanie Boga, to nasza odwieczna pasja, a wręcz obowiązek, nasze dążenie ku światłu i Prawdzie, a nie ku sejfowi banku i rozchylonym udom ladacznicy w buduarze „pana świata”, tak...
To tyle szerokiej dygresji teologiczno-ekonomicznej. Ta dygresja, to osobista refleksja, a nie "prawda jedynie słuszna", koncepcja służąca zrozumieniu irracjonalnych konsekwencji wynikających z absurdów judeo-chrześcijańskiej teologii. Ta analiza jest próbą uzasadnienia źródła gdańskiego bogactwa, które jaskrawo kontrastowało z nieumiejętnym gospodarowaniem bogactwami Rzeczypospolitej. Była to nie różnica w sprawności handlowej, ale inna świadomość i kodeks wartości. Był to duch rodzącego się kapitalizmu, który nie zagościł jeszcze w krainach nad Wisłą, Niemnem i Dnieprem. Rzeczypospolita bowiem, miast bogacić siebie, pomnażała gdański dostatek. Dobrowolnie przecież, bo przez lata protestancki Gdańsk był handlową Aurea Porta, czyli Złotą Bramą katolickiej Rzeczypospolitej. To nie paradoks, to logiczna konsekwencja różnie pojmowanego etosu pracy i ziemskich znamion boskiego błogosławieństwa. Gdańsk politycznie należący do Rzeczypospolitej, będący jej największym kooperantem gospodarczym, był od niej zasadniczo różny kulturowo i religijnie, stanowiąc wyspę obcego, mieszczańskiego żywiołu ekonomicznego i obyczajowego, otoczoną morzem szlacheckiej Polski. Wielce wymowny jest fakt, że w okresie największej prosperity Gdańska na przełomie XVI i XVII wieku jego budżet był tylko dwukrotnie mniejszy od budżetu olbrzymiej i bogatej Rzeczypospolitej, a to coś znaczyło...
To była przepaść cywilizacyjna, inna mentalność ludzka, inna filozofia życia i inny obraz codzienności. I co należy podkreślić, nie w całości bezdusznie zimna, bowiem w wielu dziedzinach, jak choćby pracowitość, oszczędność, umiar i racjonalność w korzystaniu z bogactwa, dbałość o wykształcenie dzieci, dobro wspólnoty miejskiej, solidarność korporacyjna, opieka społeczna i tępienie przestępczości, w sposób oczywisty przewyższający etycznie i ekonomicznie sarmackie „postaw się, a zastaw się”, puszczanie na rozkurz całych fortun i brak szacunku do owoców pracy własnej i chłopskiej. A wszystko to dlatego, że w sercach i umysłach gdańszczan mieszkał inny Bóg. Bóg otaczający skrzydłami błogosławieństwa wieżę Ratusza Głównomiejskiego, kupieckie kantory, giełdę w Dworze Artusa, faktorie, warsztaty, stocznie i maunfaktury, a ślepy na osiedla nędzy plebejskiej, biedotę „partaczy” z przedmieści i bezdomnych nędzarzy, za życia potępionych. Ale ten bóg nie odkrył jeszcze swego ciemnego oblicza. Protestantyzm uznaje bogactwo za dowód boskiego błogosławieństwa, ale równocześnie potępia lenistwo i bezczynność jako grzech, a zatem samym bogactwo, boskie wyróżnienie, nie zwalnia od obowiązku pracy. W momencie, kiedy pracują tylko inni, czyli robotnicy, a kapitalista "odcina kupony" od swego kapitału, kończy się etos protestancki. Teraz już celem życia nie jest praca i jej owoc, zgromadzony majątek, ale celem staje się kapitał, pieniądz pracujący za ciebie i wyzyskujący innych. Zatem Mamona, potęga pieniądza i siła kapitału, staja murem we współczesnym świecie za „spiskiem banksterów” przeciw prawym i zgodnym z harmonia Natury, wszystkim ludziom miłującym pokój i solidaryzm Rodziny Człowieczej. I tak duch protestantyzmu, pracy, sprawiedliwości i umiaru, wyradza się w bezduszny, zachłanny duch kapitalizmu, duch, którego rzeczywistym patronem jest Mamona, tak...
Teraz ten sam bóg rozpościera skrzydła orła i patrzy okiem ze ściętej piramidy z banknotów w kraju mitu Wuja Sama, Kaczora Donalda, mistrza show biznesu, kultu pieniądza, symbolu wszechmożliwości i obrony konsumpcyjnych wartości przyziemnych, hedonizmu i bezrefleksyjności w wielkim teatrze hipokryzji. Ma już inne dzieci, dzieci wybrane, a reszta, to nie godny miłości motłoch. I on także chroni i hołubi Bank Światowy, Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Komisję Trójstronną, narzędzia deifikacji pieniądza i idei bezwzględnej eksploatacji słabych. To reżyser kryzysów, wykupu firm upadłych przez wielkie koncerny, bogactwa poprzez polityczne „urządzanie wojen”, zaś gardzący milionami głodujących i cierpiących w chorobie, odtrąconych i napiętnowanych, bóg wynoszący swe dzieci w arce bogactwa ponad ocean ludzkiej nędzy, sakralizujący pieniądz i nadający mu magiczną siłę… I właśnie temu też bogu, de facto demonowi, składa się ofiary z ludzi podczas koszmaru wojen i globalnych celów ekonomicznych, bo jest to bóg kochający silnych i bogatych, a pogardzający rozumnymi obrońcami człowieczej mądrości i wolności, na równi ze słabymi, nieudacznymi i biednymi. To panorama zgrozy, beznadziei, metafizycznego osierocenia i wizja piekła na ziemi! A więc okrzyk: “bój się Boga!” jest trafny i uzasadniony dla niezliczonych rzesz ludzkich pod słońcem tej ziemi, ojczyzny pieniądza...
Wracając zaś do zasadniczego wątku, czyli ad rem, po filozoficznej, a bardziej - wolnomyślicielskiej dygresji, podkreślić trzeba, że epoka Baroku pukająca do wrót Europy stanie się czasem bezustannych wojen religijnych i równie ważnych z punktu widzenia oglądu świata na stronach naszej opowieści, bitew na polu Erosa i Wenery. Bo jaką to inną drogą powstawać mogły nowe zastępy “mięsa armatniego” zasilające teatr wojny? I jak śpiewa w swej estradowej wizji ludzkiego tragizmu znany zespól rockowy: „ludzie są, po to, żeby walczyć, kochać i tańczyć”. Zaś w dziejach Gdańska będzie to okres “łabędziego śpiewu”, czyli szczytu gospodarczego rozkwitu Miasta na jeszcze niewyraźnie rysującej się krawędzi zagłady, kiedy to zawijało do portu 2000 statków rocznie, zbijano majątki na giełdzie zbożowej, ale i jednoczesnego, powolnego upadku Miasta na skutek wojen, zaraz i politycznej atrofii macierzystej Rzeczypospolitej Szlacheckiej, dla której przez wieki prosperity Gdańsk był Aurea Porta...
W tym też czasie Gdańsk stanie się centrum karnawałowym Rzeczypospolitej, odwiedzanym przez koronowane głowy gustujące bezceremonialnie w nierządnej miłości i szlachtę związaną z Gdańskiem handlowo i ludycznie. To taka wcześniejsza historycznie wersja balu na Titanicu, czyli naiwnej radości życia, nie świadomej rychłej zagłady. Lecz wszędzie tam, gdzie świadomie czy nieświadomie pojawia się widmo zagłady, obyczaje ludzkie ulegają erotycznemu rozpasaniu i zachłanności na zmysłowy smak życia. I tak w schyłkowym okresie Imperium Rzymskiego popyt na “chleb i igrzyska” wzrósł gwałtownie, a okrucieństwo i wyuzdanie osiągnęły rozmiary patologii społecznej. Także podczas epidemii “czarnej śmierci” w średniowiecznej i nowożytnej Europie wielu ludzi miast ulegać instynktowi samozachowawczemu i uciekać z miejsca podstępnie zbierającej żniwo śmierci zdradliwej zarazy, wpadali w straceńczy amok i grabili, zabijali, ucztowali i oddawali się seksualnym orgiom. A współcześnie, to przecież w krajach największego głodu i przeludnienia (Afryka, Indie, Chiny), w wyniku irracjonalnego pędu do prokreacji, czyli wzmożenia seksualnej aktywności, rodzi się i umiera najwięcej ludzi na ziemi. Warto też wspomnieć o zjawisku masowego masturbowania się żołnierzy w okopach przed morderczym atakiem na pozycje wroga, a także fakt, iż przy wojsku zawsze skupiał się masowo proceder nierządny, gdyż wojak, zarazem chwat i zabawka losu, jebaka i mięso armatnie, tradycyjnie chadza pod pachę ze śmiercią i dziwką...
Tak więc u kresu swej cywilizacyjnej potęgi Gdański Gdańsk smakował zachłannie zmysłowych rozkoszy, a czy apetyt na nie osłabł czy też zmieniła się erotyczna dieta – o tym w dalszych rozdziałach nierządnej (choć nie tylko) opowieści...
*
AntoniK
Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura