Wilk Miejski Wilk Miejski
119
BLOG

Umarłem młodo. Opowieść w V aktach. Postrzelony. Akt I

Wilk Miejski Wilk Miejski Kultura Obserwuj notkę 0

 

Umarłem młodo. Postrzelony. Akt I

 

Dedykowane memu towarzyszowi niedoli

ze szpitalnej sali, głuchoniememu pracownikowi

zakładu pracy chronionej, któremu zbydlęciały ZOMOwiec,

bez ostrzeżenia pantomimicznego, bowiem werbalne nie skutkowało,

odstrzelił z rakietnicy łuk brwiowy, oko i nos, a które to chirurdzy plastycy

i znakomity, szlachetny okulista, dr Paweł Lipowski przywrócili w formie protez.

Wieczna chwała człowiekowi prostemu,

wieczna hańba Jaruzelowi i jego ZOMOwskiej, zbrodniczej hołocie!

 

Jak to się stało, że idę teraz po ulicy, patrzę we wczesnowiosenne słońce, jak w radosny rozpylacz nadziei, uśmiecham się do ludzi, pogwizduję, a do mijanych ZOMO-wców puszczam perskie oczko, aby wiedzieli, że i ja wiem o tym, że mają ten ideologiczny cyrk w dupie, a tylko pałując zgarniają większy szmalec, niż wypluwający płuca górnik lub ślepnący spawacz, a przecie każdemu tatulo powiadali, że za dobrą robotę, dobra zapłata, a tatulo, zapewne, mózg wysrał, po bimbrze, za stodołą, tak… Naprawdę, nie wiem dlaczego jest mi tak lekko na duchu i wszystko, co mnie otacza, tak niewiele znaczy. To chyba jakieś nieporozumienie, jakiś sen, albo ostatecznie postradałem zmysły oglądając ten małpi cyrk, tą wielką operę żebraczo-policyjną graną na mocy libretta napisanego w cieniu cebulastych kopuł cerkiewnych i pod patronatem wypatroszonej i zabalsamowanej mumii psychopaty, co chciał ruszyć z posad bryłę świata, a ruszył tylko proces wywózki do gułagów i proces masowej produkcji niewolników. To wiedziałem na pewno, ale mgliście zaczynało się mi przypominać coś innego, coś mniej efektownego, ale osobiście tragicznie nieodwołalnego. Tak, ja już byłem z innego świata. To był stygmat, czy błogosławieństwo? Nagle uświadomiłem to sobie, nagle zrozumiałem swą aktualną kondycję. Tego nie wysysa się z mlekm matki, ani w szkole nie nauczą. Teraz stanęło mi to w oczach i popłynęła panorama obrazów...

Już trzy miesiące trwał ten kurewski stan wojenny. W robocie zapisałem się do “Solidarności”, bo nienawidziłem komuchów i całej tej fałszywej szopki, więc jak przyszedł komisarz wojskowy, to powiedziałem mu żeby spierdalał do Moskwy, a on wypieprzył mnie jako “element antysocjalistyczny”. Inni kumple mieli gorzej, bo poszli do “internatu”, a ja wziąłem się za rozwożenie mleka. Piłem, więc bełty, leczyłem kaca i jeździłem wieczorami z mlekiem (były też kursy poranne, lecz nie w moim rozkładzie jazdy) i ten ogólnonarodowy pech, ta atrapa zastępczego życia był także moim pechem. I choć nie bardzo wiedziałem, co jest grane czułem, że mamy przesrane, że jesteśmy jak kartofle zsypane do piwnicy i zamknięte na kłódkę. Widziałem te smutne i apatyczne ludzkie twarze, te kobiety stojące w kolejkach i płaczące zaczerwienionymi oczyma w brudne chustki, te pierdolone, stalowe żuki czołgów i transporterów SKOT, chyba tak, szkoda, że nie SZKOP, pełzające po ulicach. Ten nastrój pogrzebu, czy też przebudzenia z ręką w urynale, lub ręką amputowaną u pachy. Wszyscy czuliśmy się, jak skopani po jajach w nagrodę za remont ojczystego domu, który, prawem kaduka, mógł być tylko wychodkiem dla czerwonych lizodupów i czerwoną cytadelą dla organizatorów życia mas ludowych, prawie kałowych.  I na dodatek, te szmatławe ryje spikerów w wojskowych mundurach, pieprzących o normalizacji, chrupiących bułeczkach i racji stanu...

Najbardziej wkurwiał mnie jednak ten sztywny ułan, pies moskiewski, ten dupek w czarnych okularach, o twarzy przenoszonego embriona. To kaprawe monstrum połączone czerwoną pępowiną z centralnym infernum na Kremlu. To właśnie on, ten Konrad Wallenrod na akumulator made in USSR, ten człowiek ulepiony z gówna, pomalowany czerwoną farbą ideologii i ubrany w papierowy mundur generała, cyborg do obsługi dyskoteki Priwislinskiego Kraja. On to właśnie tak mnie wkurwiał, że nie wytrzymałem. Sam nie wiem, co przelało czarę goryczy. Pewnie ta jego kurewska troska i współczucie dla matki zabitego przez SBeka chłopca, Bogdana z Nowej Huty zbudowanej na podkrakowskich sadach, rzecz jasna na jego rozkaz, głęboko ukryty w sejfie hipokryzji. Więc tak mnie poniosło, że wyszedłem na ulicę, żeby wykrzyczeć swój gniew i przyłożyć w plastikowy cymbał jego pachołkom.

Chcąc nie chcąc dołączyłem do tych, co “chcieli chleba, chcieli mięsa i niech nam żyje Lech Wałęsa”. Nie bardzo wiedziałem, jak się zachować, bo braku chleba i mięsa nie odczuwałem drastycznie (trochę bardziej doskwierał mi brak piwa i bełtów, na które trzeba było polować, jak na zebry w Finlandii, takie to były rzadkie okazy w sklepowej menażerii), a że byłem ostro wkurwiony, więc tylko napierdalałem, tu slang uliczny obowiązywał, w te ZOMO-wskie kukły. Ale te karaluchy chowające się pod plastikowymi pokrywami, tęgopokrywe, dwunożne żuki napędzane amfą i wódą, nie padały pod gradem z bezsilnością miotanych kamieni. Ucieszył mnie tylko widok brodatego faceta, znanego w dzielnicy opoja, chyba szlachetki, z dobrego domu, mądrali i wódczanego ewangelisty, który w towarzystwie dwóch młodych chłopaków szedł wzdłuż głównej ulicy i malował białą farbą na murach symbole swastyki zrównane z sierpem i młotem. Pomyślałem, że jak go drapną, to na pewno orderu mu nie dadzą, o nie! Ja zaś należałem do tych, którzy nie symbolicznie, lecz namacalnie wojowali z komuną. Tak, więc szamotaliśmy się, jak banda lunatyków  obrzucająca  kamieniami Księżyc. Ale jak nas fest przygazowali i najechali polewaczką, to tłum się rozpierzchł i każdy brał nogi za pas, ratując przed uszczerbkiem kości i portfeli. Spierdalałem, bo tak określał ten stan rzeczy język ulicy, co sił w płucach i kopytach, boczną, ciemną uliczką, co to imię tego pisarza od „serc krzepienia” posiadała i nerwowo układałem plan dotarcia do domu. Byłem u siebie, w dzielnicowym świecie, który wyszlifowałem butami, więc wstydem by było dać się osaczyć, jak piskorz w sieci.

Aż tu nagle ... pafff! W ułamku sekundy dostrzegłem trzech ZOMO-wców stojących w bramie, a jeden z nich wypalił mi w łeb z szerokiej rury rakietnicy. Uderzenie było gwałtowne i przerażająco bolesne, rzuciło mnie na ścianę, ale jak już leciałem  wszystko nagle spowolniało, stało się cicho, dziwnie ciepło i wielka ulga na mnie spłynęła. Tak wielka, że bez mała radość porwała mnie wraz z myślą, że oto już po wszystkim. I to przemożne uczucie radości uniosło mnie w górę. Powoli wznosiłem się ponad brudnym śniegiem ulicy i grupką trzech ZOMO-wców nachylających się nade mną. Trzech królów pik, a właściwie pałek, bohaterów ulicznego TAROTA, co jeno bokiem lub nogami do przodu wychodził, oto przybyło na stalowych koniach historii do tej lichej stajenki ulicznej, aby złożyć dziecię do grobu. A pochylali się właściwie nad mym ciałem, opustoszałym, mięsnym kokonem, z którego uszło tchnienie życia. Leżałem pod murem na wznak z rozrzuconymi rękoma, otwartymi oczyma i rozwartą w grymasie dziwnego uśmiechu gębą. Mą głowę otaczała aureola krwi powoli rozszerzająca się na śniegu. Z oddali usłyszałem głos:

- Ale załatwiłeś Heniek tego skurwysyna! Mogą być niezłe jaja, jak nas z okna jakiś kutas przyfiluje. Radzę wam, wypierdalajmy póki czas. Temu frajerowi już tylko dębowa  jesionka się przyda – I tarotowi celebranci odeszli.

A ja w zdumieniu kontemplowałem ten stan odmienny, zda się, że definitywny. Ten napływający z zaświatów szelest suchych liści niosących informację bez znaczenia rozbawił mnie wielce. Niezmiernie śmieszny był widok trzech ZOMO-wców drepczących i rozglądających się trwożliwie po pustej ulicy, aby następnie wbiec chyłkiem do bramy. Ostatnim odgłosem , który dopłynął do mnie z opuszczonego nagle świata, był tupot podkutych butów po kamiennej posadzce bramy, a potem nastała już cisza. W tej szklanej, mroźnej ciszy na wymarłej, bezludnej ulicy zacząłem się sobie przyglądać z wysokości pustego balkonu czarnej kamienicy. Dostrzegłem, że rakieta rozłupała mi część pokrywy czaszki i z otwartej puszki kostnej wypełzło szare ciasto mózgu. Ubawiło mnie to setnie, bo cóż to za żałosna substancja była siedliskiem mego jestestwa. Już znacznie lepiej czułem się w tym ciemnym, mroźnym powietrzu, które, nie wiem czemu odczuwałem jako ciepłą, lekko sfalowaną wodę, unoszącą mnie delikatnie i bezdźwięcznie. Kontemplowałem więc opuszczoną larwę swego ciała, z którego zapewne wydostałem się przez tą teatralną dziurę w głowie. I nagle doświadczyłem rozbłysku zrozumienia. Tak przecież, nie mogę stąd odejść, bo tyle jeszcze mnie tu trzyma, gdyż ta cała pechowa farsa odprawiana w uśpieniu przyspawała mnie do materialnego teatru kukieł. Nie zrobiłem nic, by przeciąć pępowinę materii. Nie dane mi było za życia uchylić okna na krainę duchów wolnych. A teraz pisana mi była rola tułacza bez ojczyzny, przed którym, zamknięte były wrota do Pleromy, tego wielkiego rezerwuaru wszechbytu. Nie wiem skąd zacząłem nagle objaśniać zjawiska, o których nie miałem przed chwilą pojęcia, ale też wiedziałem, że sprawy kurewsko partaczę, nie nazywam po imieniu, lecz macam na oślep słowem. Tak, więc wiedziałem dużo więcej, więcej niżą wypowiedzieć zdołałem, ale nie wiedziałem do końca…

Utknąłem na granicy światów. Pomimo, że umarłem młodo, umarłem być może tragicznie, to żaden profit z tej racji mnie nie spotka. Pozostanę w tym nędznym burdelu tej smętnej „przejściówki” i wałęsać się będę wśród tych cieni i zewłoków życia przyobleczonych w białkowe prezerwatywy. Wiedziałem, że nie oderwę się od tego i w roli przeźroczystego obserwatora-więźnia, jak mucha zamknięta w bursztynie, tak zanurzony w tym materialnym wychodku życiem zwanym, przeżywać będę nie swoje, nie ciekawe i niekończące się szamotaniny i rozmijania z sensem. W lot porównałem to z katechizmową wizją czyścca, która z mej perspektywy była miłą, szarą pustynią osamotnienia. Mnie jednak, czułem to każdym fibrem odcieleśnionego ducha, pisane było piekło wtłoczenia w tłum szamoczących się bez sensu statystów. W ten chochołowy taniec życia na niby, oglądanie spektaklu, którego bezsens jest bardziej bolesny, niż gotowanie w smole lub inne dolegliwości klasycznego piekła. Zawieszenie w konstelacji form, które manifestują nicość, to ból, trwoga i skowyt wiecznej samotności...

 Ile czasu kontemplowałem zawiłości i dylematy mej nowej kondycji trudno określić. W końcu naszła mnie myśl, że może całą wieczność przyjdzie mi spędzić jako strażnikowi owej uliczno-dramatycznej stop-klatki. Wiszenie w przestrzeni nad swym cielesnym zewłokiem i przyglądanie się owocowi swej nędzy minionego istnienia. Tak, to była by piekielna kara za grzechy, choć nie wedle wytycznych katechizmowych, ale wystarczająco dotkliwa i przerażająca. Z wielką ulgą odkryłem, że mój wyzwolony z ograniczeń ciała i unoszący się wolno, choć z ciałem karmiczną, że tak powiem, pępowiną połączony umysł łatwo wyzwalał się z pułapek obsesji i dochodził do trafnych konkluzji. Zapewne mój chwilowy postój wynikał z bezruchu w świecie fizycznym. Jeśli w nim coś się zdarzy, a ja będę aktorem tego zdarzenia, to dociekanie przyczyn mej żałosnej, młodo doświadczonej śmierci i rozszyfrowywanie mechanizmu życiowego bankructwa ruszy z kopyta. Czekałem, więc na poruszenie w zewnętrznym świecie i uwerturę do tego upiornego spektaklu.

  I oto już się zaczyna. W ciemną uliczkę wjechał samochód półciężarowy, przykryty brezentową plandeką. Zapewne był to “Żuk”, czyli socrealistyczny beatles, przysadzista gwiazda prowincji i czar rynsztoka. Pojazd z piskiem hamulców zatrzymał się przy mym zewłoku leżącym pod murem. Z szoferki wyskoczyło dwóch mężczyzn i podbiegło do mnie. Pochylili się i w napięciu patrzyli na anonimową ofiarę. Spłynąłem niżej i poczułem jak wzbiera w nich gniew i współczucie. Młodszy wykrzyknął coś zapalczywie. W przemożnej ciszy niczego nie usłyszałem, lecz wymowna ekspresja ust przesłała mi wiadomość:

    - Jezu Chryste! Ci gestapowcy zabili człowieka!

    Starszy z mężczyzn, siwy i krępy, spokojnie zmitygował dramatyczną egzaltację młodszego:

   - Przy zdobywaniu Bredy widziałem lepiej załatwionego, a potem z nim właśnie, po wojnie, na pohybel komunie nie raz wypiłem. Ładujmy go, Stefek, pod plandekę i gazu do szpitala!

   Zobaczyłem jak dwójka Samarytan rodem znad Motławy chwyta mnie za nogi i pod pachy i taszczy do skrzyni furgonu. Załadowawszy mnie do mrocznej budy podzielili swe role. Młody został ze mną jako przyboczny pielęgniarz, podtrzymując niezdarnie mą wypatroszoną głowę, zaś starszy uruchomił silnik i pomknęliśmy nocnymi, bezludnymi ulicami przed siebie, ku naiwnie zbawiennym murom szpitala. Znajdowałem się obok swego zewłoka, płynąc zadziwiająco konsekwentnie wraz z nim we wnętrzu pędzącego furgonu i obserwowałem jego pocieszne podrygi. Zauważyłem, że eskortujący mnie z nieporadną troską i bojaźnią chłopak płacze. Tak, trzęsie się i szlocha i choć współczuje mi, to bardziej boi się tego, co się stało, co się zdarzyć może, co chadza jak wilkołak po opłotkach ludzkiej codzienności, co mieszka w człowieku, a co spuszczone ze smyczy szczerzy ku nam paszczę monstrum. Patrzyłem na tego biednego chłopaka rzuconego w tryby życia, widziałem i czułem jego biedę i bezsilność i ogarnęła mnie nagle radość wspólnoty. Tak, ten człowiek był dobry, starał się ocalić bliźniego i bolał nad bezkarnością zła, które kąsa ludzi niewinnych, jemu podobnych. Poczułem, że muszę przekroczyć tą nieprzekraczalną na co dzień barierę ludzkiej pojedynczej odrębności. Wiedziałem samoistnie, jak to się stanie, przeczuwałem, że we mnie zacnie pulsować ten archaiczny rytm kosmiczny, wspólny dla ludzi, kamieni, owadów, planet, drzew, mgławic, wszechbytu...

   Na początku odzyskałem słuch. Świat stał się nagle brzmiący, pełen szeptów, westchnień, krzyków i stuków. Powróciło poczucie dotykalności materii. Przebiegłem wraz z ciemną postacią poprzez mrok korytarza, wsłuchany w stuk butów i oddech. Stanęliśmy przed drzwiami, nad którymi paliła się anemiczna, żółta żarówka. Po chwili zorientowałem się, że towarzyszę memu nieznajomemu eskortantowi w jakimś wydarzeniu, dziejącym się zapewne w odległym interwale czasu. Nie wiedziałem, czy jest to przeszłość, czy przyszłość. Odkleiłem się od kalki teraźniejszości, a mą świadomość wypełnił zagospodarowany przez nieznajomego plan czasoprzestrzenny. Stałem się niewidzialnym intruzem, obserwatorem cudzych myśli i emocji, lecz bez możliwości kontaktu i oddziaływania na nie. Doskonała forma podglądania. Okazało się wkrótce, że podpatrzony spektakl należał do kategorii nikczemności i ohydy, które zazwyczaj zakryte są przed oczyma bliźnich. Dowiedziałem się, jak podłe może być życie.

I moja podróż przez meandry tego bratniego, nędznego i bezsensownego życia przybiera tempo przyśpieszonego filmu, którego kadry wyraziste i nudne, smutne i monotonne, bolesne i śmieszne, były tak łudząco podobne do moich doświadczeń, że odczułem głęboką, kosmiczną, że tak powiem, jedność w pozornej różnorodności. Zrozumiałem, że to ja przeżyłem na innym personalnie froncie ten epizod. Nie występowałem jednak tam materialnie, lecz wyposażony w plecak z podobną zawartością cielesno-mentalną, mój sobowtór wojował tragikomicznie z demonem bezsensu, z wielogłową hydrą naszego uwikłania w koszmar obcej, niechcianej egzystencji, w teatr żywych trupów, gdzie śmierć nie była wybawieniem, lecz innym rodzajem martwoty. I przeżywałem tą piekielną mękę wykorzenienia z życia, odarcia z sensu w zwielokrotnionym wydaniu. Ale nie do końca, bo nowy stan istnienia, nowe widzenie, poczynało się klarować...

Przekroczywszy tą magiczną granicę doświadczyłem niezwykłej lekkości wszelkich przeżyć, ich nieistotności i przezroczystości, tak więc dramat ludzki, który był mym udziałem, a także stefkowe perypetie, poniżenie i rany psychiczne były dla mnie teatralnymi epizodami, kostiumami i maskami, pod którymi kryje się miąższ tajemnicy, do którego mrocznego, rajsko słodkiego i demonicznie potwornego zarazem, sedna właśnie się wybieram na pielgrzymkę życia po życiu. Ta jedność, przy jednoczesnym poczuciu rozdzielności dwóch bytów pojedynczych, dały mi możność poznania solidarności wszechbytu, łączności z całością istnienia we wszelkich formach, które kryły tą sama treść, rzecz jasna różnie uświadomioną i przeżywaną. To było preludium poznania rzeczy zakrytych, aby stały się zrozumiałe wtedy, kiedy nie będę już mógł zrobić z nich użytku w ziemskim spektaklu. Czy na pewno, a może to „rekolekcje dla nielicznych”, wyprawa poza granicę materii, aby w materialnym kokonie, po owych rekolekcjach, żyło się lepiej i jaśniej, co? Zatem opis, analiza i report, owej podróży przez wewnętrzny kosmos Stefka, zwiedzanie jego mentalnego panopticum, to będzie cała odsłona, cały akt opowieści, zapewne jeden z bardziej naturalistycznych, bezceremonialnych i drastycznych aktów literackiej ekspresji, może sama esencja zwyrodnienia i groteski, może, ale na pewno nie dla harcerzy i dewotek litania majowa, tak...

 Czułem wymownie, że przestałem być w życiu statystą materialnym, lecz wiele jest jeszcze do dogrania w innym planie, otwarcie drzwi zamkniętych, wyglądanie przez zamurowane dotychczas okna, spacer nieznanymi alejami i rozmowy z ludźmi, których kiedyś ominąłem. A wszystko to nagle zdało się być proste i oczywiste. I śmiałem się serdecznie, że tak łatwo wybrnąć z ślepego zaułka, chybionej drogi do prawdy, a z nowej perspektywy stało się to takie lekkie i błahe, choć przed chwilą straszliwe i niepojęte. I pogodzony z losem spoglądałem na swą cielesną pałubę, zastanawiając się, jaki będzie jej los w teatrze materii, bo domyślałem się ile jeszcze mam do zrobienia, więc warto oddzielić się od tego, co było tylko obiektem wszelkich kategorii pecha. Czekała mnie robota w świecie tych materialnie zgęszczonych cieni i ich kręte drogi wiodące ku zatracie lub ocaleniu, na które musiałem wstąpić, aby odczynić to, co pechowo przespałem. Zapewne poznać musiałem mechanizm spektaklu w całej potworności i wspaniałości, począwszy od chorych objawów, od nurzania się w gnoju podłości i tępoty, aż po rewiry pachnące anielskim eterem i kojące rany oczu balsamem jasności. A po drodze, w tym rozległym, niczym step szeroki, kalejdoskopie stanów pośrednich, czyli niedorośnięć, skrzywień, niepełności, chromości, naiwnego dążenia i upartego bicia głową w szklaną ścianę, musiałem szukać przebłysków sensu, musiałem siebie odnaleźć pełnym i dojrzałym, jak owoc, kiedy spada z drzewa, oddziela się od niego, bo zakończył swe zadanie w tej formie istnienia. Musiałem, jak wąż, wylinieć ze starej skóry świadomości…

Musiałem, więc w tym panoptikum form niedojrzałych odnaleźć ścieżkę, zarys drogi, koleinę odwiecznego traktu wiodącego z czeluści chaosu ku krainie światła. To właśnie uczynić musiałem. Bo po to tu zostałem. Nie wiem, dlaczego tak patetycznie o tym myślałem i siebie podniecałem, choć jest to tak oczywiste, oczywiste aż do bólu i cholernie radosne. Tak, cholernie, bo inne określenie nie odda tej zawadiackiej radości, kiedy wiesz, że może w końcu zrobisz coś istotnego. Po całym życiu, które było jednym wielkim partactwem, wielką zastępczą atrapą, to wielka pociecha. Największa z mi znanych...

  Towarzyszyłem, więc wiernie swej cielesnej wylince, aż do momentu, kiedy samochód gwałtownie zahamował i zobaczyłem, jak Stefan niezdarnie i czule podtrzymuje mój zewłok w mrocznej budzie podskakującego furgonu. Jak delikatnie układa mą rozprutą głowę na deskach samochodowej podłogi. Jak czule i delikatnie, jak baczy, aby życie ocalić... Zakotwiczyłem się, więc na dobre w opuszczonej niespodziewanie teraźniejszości. Minione chwile prawdziwej jedności, namacalnego braterstwa dusz, pozwoliły mi pokochać tego człowieka, brata w samotnym cierpieniu, czołgającego się jak larwa poprzez potworny labirynt życia. I wydawało się, że skazany jestem na niekończący się spacer amfiladą partactwa i miernoty, aż tu nagle... umarłem młodo, aby paradoksalnie życie swe spełnić, ocalić od pustej i bezsensownej egzystencji, od uwłaczającej człowieczeństwu kondycji wołu w kieracie...

Choć brzmi to paradoksalnie, taki właśnie niezwykły obrót przybrało moje spotkanie ze śmiercią, które, jak rzekłem, spotkało mnie młodo, a więc mogło być to mą ostateczną katastrofą, a jednak stało się źródłem odrodzenia. Tak...

                                                               *

Wrzeszcz, XX wiek, fin de siecle                                                                                   AntoniK

 

Ps. Prezentuję Państwu, choć nie chronologicznie, dawa akty opowieści Umarłem młodo, bowiem pozostałe trzy są zbyt drastyczne, rubaszne i obrazobórcze, a zatem zostaną zdjęte cenzuralnie z portalu S24, mam tu doświadczenia, tak...

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura