Wilk Miejski Wilk Miejski
145
BLOG

Umarłem młodo. Opowieść w V aktach. Tako rzecze Bykołak. Akt III

Wilk Miejski Wilk Miejski Kultura Obserwuj notkę 0

 

 

Umarłem młodo. Tako rzecze Bykołak. Akt III

 

Motto:

"Jako w piekle

Tak i na ziemi..."

tytuł filmu

 

Niezwłocznie, więc zintegrowałem się mentalnie ze Stefanem, aby kontynuować swą życiową misję. Ależ jak to?! Przecież przed chwilą zginąłem marnie na ulicy zastrzelony przez bydło ZOMO-wskie, zostałem ubity jak zając przez pijanych myśliwych z czerwoną legitymacją partyjną i gromowładną, rtęciową pałką w dłoni, wielkiej jak bochen chleba wyjęty z wiejskiego pieca. Doprecyzujmy zatem. Życiową, to duża nieścisłość, a może nawet fatalna omyłka, naiwne chciejstwo, bo jak inaczej nazwać można pośmiertne, bezcielesne imanie się spraw tego świata, jak tylko nędzne pokutowanie w bezcielesnej niemocy, zawieszenie w bezczasowej próżni i w przestrzeni, która nie posiada fizycznych parametrów, a jest przedziwnym, bezgrawitacyjnym oceanem chłodnej przejrzystości. Zapewne tęsknota do zakończenia, rozwiązania, zrozumienia owego procesu, tej zadziwiającej dramaturgii życia post mortem, tej surrealnej podróży, no gdzie? Ta dogrywka o rozwikłanie niedokończonych i niezrozumianych do końca arkanów ziemskiego spektaklu, z którego zostałem przecież definitywnie wykluczony, a jednak nie wyrzucony w mityczny obszar bytu, zwany wedle parametrów teologicznych niebem lub piekłem, sprawiały, że podążałem za dziwnym kołowrotem przypadków i obcych ludzi. Tych bohaterów spektaklu, których ziemska działalność kierowała mnie, byt bezcielesny, ku krwistym dramatom człowieczego losu i wszelkim wynaturzeniom jego ambiwalentnie anielsko-demonicznej psychiki. Coś pchało mnie w gęstą zupę ludzkiej patologii, rynsztok mentalnych odchodów, abym w nich zanurzony zobaczył naocznie, jaką chimerą i jakim herosem, jakim wilkiem wśród owiec i mędrcem pośród gawiedzi, bywa ON, mój bliźni, kiedy ja byłem tylko umarłym, przegranym na własne życzenie pajacem wynicowanym z kostiumu ciała...

Samochód stanął, trzasnęły drzwiczki. Usłyszałem tupot nóg i okrzyk drugiego z mych orędowników, tego starszego wiekiem i urzędem, faktycznego przewodnika nocnej wycieczki:

- Otwieraj człowieku szlaban, rannego wieziemy do szpitala! – grzmiał w mrok nocy potężny głos.

- Ki chuj wodę mąci! Co mi tu gwałt po nocy robić będziesz! Wyjdę, sprawdzę, rannego zobaczę, to wpuszczę. A jak jaja sobie robicie to milicją popędzę! – wybełkotał zaspany i wnerwiony głos szpitalnego portiera.

- To wyłaź, kutasie jeden, i zobacz człowieka z dziurą w głowie. A jak ci to nie wystarczy, to staranuję szlaban i ty, gnoju, odpowiadać będziesz za całą aferę – zdecydowanie zripostował weteran spod Bredy.

- Dobra, dobra chłopie, bez nerwów, zaraz was wpuszczam – doleciał głos z głębi portierni i szlaban powędrował w górę.

Nie jest godny opisu i analiz proces przetoczenia się furgonu wraz z jego zawartością, a mianowicie kombatantem wojennym, kombatantem traum seksualnych oraz wymóżdżonym kombatantem potyczek ulicznych. Odnotować tylko warto, co przeżył idący w zupełnym zamroczeniu trunkowym człowiek z akordeonem w futerale, który na terenie nocnego szpitala wyglądał jak hipopotam na wystawie diabelskich skrzypiec. Ale dla mnie był to kolejny dowód na to, że wszyscy jesteśmy jednym, tylko w wielu osobach i różnie realizowanych potencjalnościach. Zatem czując się ową monadą, niezbędną cząstką wielkiej, tętniącej życiem całości, poczułem, że bardzo ciekawi mnie, co czynić będzie człowiek, co w szpitalnej scenerii wygląda tak nieadekwatnie, co niesie go przez nocny przestwór szpitalny, ku jakiej aferze podąża, albo jaki czeka go rozwiązanie dylematów życia, może tak. A więc odrabiając zaległości z mej samotniczej wegetacji, uczyć się empatii w stadium bezcielesnym, solidaryzując się z bliźnim w duchowym planie, wpłynąłem do labiryntu człowieczej samotności, rozpaczy i groteski życia…

Po schodach szpitalnego oddziału toczył się w pijanym widzie młodzieniec nie pierwszej już młodości, dzierżąc w ręku pokaźne pudło nadziane akordeonem. Ubrany był w granatową, ortalionową kurtkę, kraciasty, plebejski kaszkiet i buty z cholewami na zamek błyskawiczny, zwane popularnie kozakami. Dążył uparcie do celu, który wkrótce się nam objawił. Były nim przeszklone drzwi kliniki neurologicznej, gdzie nieznany jeszcze magnes ciągnął mego gospodarza życiowej niedoli. Otworzył je z hukiem i wtargnął do środka. Szedł niechlujnie i wściekle, odbijając się od ścian i przeklinając pod nosem. O dziwo, nie wywołało to żadnego niepokoju na oddziale szpitalnym, który regulaminowo pogrążony był już w nocnej ciszy. Przeszedł obok otwartych drzwi dyżurki pielęgniarek, która opustoszała i milcząca nie odegrała roli strażnicy bezpieczeństwa i spokoju pacjentów, a żaden głos kobiety w bieli nie podniósł larum na widok niezwykłego intruza. Przechodząc obok pokoju lekarskiego usłyszał donośny, kobiecy chichot, któremu wtórował tubalny, męski baryton. Siedząc w ekranie świadomości mego mentalnego gospodarza wiedziałem już, że wtargnięcie do szpitalnego, chronionego rewiru obyło się bez jakichkolwiek perturbacji i jasnym się stało, że cel wybrany w gwałtownym przypływie pijanych emocji osiągnięty zostanie...

A co było tym ostatecznym celem? Tym magnesem, który ciągnął ślepą, demoniczną siłą swą skołowaną, otumanioną ofiarę na neurotyczny sabat, na chochołowy taniec na zapiecku świata, w przechowalni i warsztacie naprawczym ludzkich, białkowych powłok? Powoli, zanim się zmaterializował, poprzez bezsłowny odczyt skłębionych, gwałtownych i bolesnych emocji ów cel stawał się coraz bardziej realny. Jaka wielka być to musi siła, jak straszliwy ból i nieukojone, wieloletnie krwawienie mentalne, skoro w tak mizernie ludyczne miejsce zaciąga pijanego birbanta. Przypuszczałem, że za chwilę wstąpię w kolejny krąg piekielny, aby poznać jak nędzne jest życie człowiecze, kiedy się je przesypia, lub tarza się w mentalnym brudzie. I nie omyliłem się w owej diagnozie ontologicznej.

I oto cel objawił się w swej materialnej, nędznej okazałości, kiedy to pijany raptus otworzył gwałtownie drzwi do sali chorych i zobaczyłem leżącego w łóżku na wprost drzwi starego, siwego mężczyznę o twarzy drapieżnego ptaka i zaciśniętych, wąskich ustach tyrana. Zaraz wiedziałem, że to ku niemu zmierzał holujący mnie na niewidzialnej pępowinie kosmicznej konieczności pijany frustrat. Kiedy błyskawicznie przetoczył się przez salę stanął przy łóżku starucha i wpatrując się w jego przytomną twarz wycedził:

- Ty przeklęty Bykołak jeszcze nie zdechłeś?!

Wśród chorych leżących milcząco w łóżkach nastąpiła konsternacja. Zaczęli się niespokojnie wiercić i patrzeć na siebie znacząco. Dostrzegł to pijany awanturnik i tak do nich, czyli strwożonych, chorobą osłabionych i wytchnienia złaknionych, świadków wydarzenia, ozwał się szorstko i z pogróżką w głosie:

- Jestem oficerem SB i jeśli jakiś kutas mi tu podskoczy, a nie daj boże naciśnie guzik dzwonka do dyżurki, to wywalę ze szpitala na zbitą mordę, choć byś zdychał tu jeden z drugim. Mordy w kubeł i stulić uszy po sobie, jak zające, bo nie warto wiedzieć za dużo, panimajetie? – zakończył złowrogo i zaraz zmienił „front robót”, bo oto usłyszał:

- Ty chuju pierdolony! Żałuję, że nie zajebałem ciebie kiedy byłeś małym gnojkiem, śmiesznym pacanem snującym się z kąta w kąt i bardziej przypominającym szympansa niż człowieka. Miał bym teraz spokój – cedził chory mężczyzna nazwany przez syna “Bykołakiem”, słusznie chyba, teraz ślepym, czy sprawiedliwym wyrokiem losu - wór.

- Ty stary śmieciu, bezwolny worze, który już nic nie może! Za chwilę dostaniesz lekcję życia od syna, którego nie zabiłeś, bo bałeś się odsiadki, a nie powstrzymały cię  ludzkie skrupuły – ciągnie łysy młodzian z bladą twarzą i akordeonem – Teraz ja cię wykończę! Zabiję cię śmiechem, posępny chuju! Twój parszywy, kapralski mózg przestał komenderować zasranym ciałem, więc będziesz spijał, jak bobas bezradny, wylewane przeze mnie na twą mordę, w twe uszy, pomyje szyderstwa i kpiny. Zasłużyłeś na to bydlaku!

- Żeby cię szlak trafił ty wandlago, ty bambuło przeklęty – odgryza się słabym, drżącym głosem siejący ongiś grozę aktualny paralityk.Widzisz jak to przyjemnie być terroryzowanym, pozbawionym prawa obrony przed cudzą agresją i okrucieństwem – młodzian nie pierwszej daty odkłada akordeon, zdejmuje but i kładzie go na głowie paralityka – no i jak ci królu złoty w tej koronie chwały? Może pragniesz wydać jakieś dyspozycje służbie dworskiej? Może każesz kogoś ściąć albo połamać kołem, a może poćwiartować, co? A może też chcesz zażyć teraz, dla kurażu, tabaki? Do usług króla jegomości!

Bezkrwawy oprawca zdejmuje z nogi skarpetę i kładzie ją na nosie ukoronowanego butem “Bykołaka”. Ten wytrzeszcza z wściekłości oczy, lecz leży bezwładnie i nijak nie może usunąć hańbiących go atrybutów króla błaznów. Widać, że cierpi upokorzenie i bezsiłę, lecz w oczach ma piekielną nienawiść zdeptanego tyrana. Okrutny mściciel w osobie rodzonego syna patrzy mu w oczy i mówi:

- Zażyłeś królu tabaki, to czas teraz na przekąskę. Zobaczymy, co kryje w swych podwojach przepastna spiżarnia królewska – mówiąc to schyla się i zagląda pod łóżko. Następnie wyjmuje jakieś przedmioty i komentuje – Oto wspaniała langusta z mórz południowych przyrządzona na sposób maoryski, a to sernik wiedeński z polewą czekoladową, no i na koniec przepyszny korniszonek. Oto posiłek godny króla. A może nie spełnia królewskich oczekiwań, łaskawco, co?

To rzekłszy syn-odwetowiec zdejmuje skarpetę z twarzy sparaliżowanego ojca i rozchyliwszy usta wkłada kolejno martwą muchę, kawałek mydła i starą, pokrytą warstwą brudu landrynkę do bezwolnej jamy gębowej, żałośnie wypatroszonej ze sztucznej szczęki. Zapowiedziane jako specjały podłóżkowe śmiecie nie wywołują fali entuzjazmu u przymusowego konsumenta. Nerwowo mamląc ustami stara się wypchnąć językiem plugawą zwartość ust, ale idzie mu to niesprawnie i na twarzy nieszczęśnika zaczyna się malować bolesna rozpacz, powoli przemieniająca się w bezsilny szloch. Zaczynają drżeć mu wargi i broda w konwulsji spazmu rozpaczy. A syn czeka, aż szloch otworzy mu usta i wyrzuci z nich błaganie o litość. Bo to tylko może zmazać winy przeszłości. Tylko wielka pokuta i wielkie ukorzenie się może przebłagać złość bezlitosnego syna. Bo przecież czekał na ten moment wiele lat. Gorzkich i nędznych lat. Więc teraz nie popuści, nie da się ponieść litości. Czeka na skowyt błagalny swego kata. I kierując się ową maksymą, iż ci, którzy cierpliwie czekają nagrodzeni będą, osiąga cel swej okrutnej, mściwej psychoterapii. Tak, zemsta, to potrawa, gdy na zimno w smak. Nie wrzeszczy więc, nie przeklina, patrzy z zimnym, bezmyślnym, bo oto myśli stanęły, wreszcie, uśmiechem na groteskową kaźń tyrana…

Wypluwszy plugawą zawartość z ust na sflaczałą szyję sparaliżowany, zdetronizowany życiowym dopustem i upokorzony perfidnym rytuałem dawny dyktator i okrutnik w skali kieszonkowej, rodzinnej, robi się nagle rozrzewniony i pełen ckliwych, niesmacznie żebrzących uczuć, które zaczynają przyoblekać się w słowa wypływające z przepełnionych niesmakiem ust i kurczowo urabiać litość syna.

- Starego, schorowanego ojca katujesz, niewdzięczniku! Całe życie pragnąłem tylko twego dobra i pozycji w życiu! Myślałem o twym wykształceniu, złotych zębach i książeczce mieszkaniowej, a ty teraz tak mnie katujesz! Judasz jesteś, nie człowiek! Zlituj się nad starym ojcem i daj mu umrzeć w spokoju – skamlał stary satrapa z przetrąconym rdzeniem pacierzowym.

To dopiero początek stary chuju! Przygotuj się na akt główny twej życiowej farsy i sraj w gacie na myśl o jej finale – tak krzepił dobrym, katowskim, czyli ze staropolska - mistrzowskim słowem syn ojca swego…

- Niech pan przestanie katować swego ojca! Toż to zwyczajna nikczemność, panie dzieju! – zakrzyknął nagle jeden z pacjentów, przerywając zmowę wymuszonego szantażem milczenia.

- Mówiłem wam, zdechlaki pieprzone, że mordy w kubeł i ani mru, mru, bo przepustkę do parku sztywnych jeden z drugim dostanie, jak tu szum robić będzie – ostrzegawczo warknął pijany wizytator.

- Ludzie kochani, ratujcie mnie, bo ten wyrodek przeklęty chce mnie na śmierć zadręczyć! – rozpaczliwie dopraszał się pomocy sparaliżowany, odarty z piekielnej mocy demon rodzinnego ogniska.

- Jeśli będziecie wtrącać się w nie swoje sprawy, to mam dla was jeszcze jedną niespodziankę na dobranoc – ozwał się poważnym, grobowym głosem rodzinny odwetowiec i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kurtki pistolet - oto lekarstwo na niegrzeczne, stare dzieci, które kłapią jadaczkami nieproszone. Czy ktoś chce zażyć?

Zapanowało trwożne milczenie. Nikt nie ośmielał się już zabrać głosu, jako rzecznik interesu udręczonego towarzysza niedoli. Znak ostrzegawczy zniknął w kieszeni, a ciszę przerwał dźwięk strojonego akordeonu. Nasz opętany przymusem zemsty złowrogi kabotyn i plebejski anioł śmierci szykował się do niezwykłego koncertu. W nocnej scenerii szpitalnej sali absurdalnie niedorzecznie zabrzmiały słowa piosenki, mocno trawestujące dziecięcy oryginał:

- “Ja chcę do taty, do taty, do taty, bo mój tata to kawałek szmaty. Ja chcę do mamy, do mamy, do mamy, bo mój tata przybił ją do ściany. Ja chcę do taty, do taty, do taty, chcę chujowi spuścić tęgie baty!” – nocny grajek zakończył, ukłonił się i schował akordeon do futerału.

- A teraz, kutasie, pożegnaj się z tym pierdolonym światem i jego w dupę jebanymi przeżuwaczami chleba i producentami łajna, bo masz ode mnie, za darmo bilet do nieba pierwszej klasy, ale jak powiadają - one way ticket. Więc jazda panie Gazda, cha, cha, cha! - i oto raz jeszcze mistrz upiornej ceremonii dobył pistolet, wymierzył w głowę swego sparaliżowanego i zgnojonego synowskim odwetem ojca i wypalił.

Huk wystrzału, nagły i donośny, zarezonował brzękiem szyb i straszliwą ciszą. Leżący na łóżku stary, zmaltretowany psychicznie człowiek ukrył twarz pod bladą, stężałą maską śmierci. Było pewne, że nie żył, lecz nie kula spowodowała jego śmierć. Pistolet, z którego wypalił do niego oszalały z nienawiści syn był sportowym starterem, który tylko plunął ogniem i huknął teatralnie. Ale właśnie ten huk, ten fałszywy herold śmierci, wywołał arcyprawdziwą falę strachu w umyśle sterroryzowanego paralityka i stał się przyczyną nagłej śmierci sercowej ze strachu, a to się zdarza. Symboliczny akt agresji stał się prawdziwym pocałunkiem śmierci. Oprawca dotrzymał słowa, zabił ojca śmiechem, wystrzałowym śmiechem. A jeśli go zabił, to czy uczynił to, jako zapłatę za plon podłości, który żyjąc zebrał Bykołak, czy zabawił się okrutnie kosztem słabego, gasnącego człowieka?

Takie to retoryczne, dręczące pytanie, niczym suchy trzask błyskawicy, przebiegło przez bezcielesną chmurkę mej asystującej wydarzeniu jaźni, ale wnet już wiedziałem samoistnie, że obejrzałem właśnie spektakl sztafety pokoleń w dziedzinie przekazu choroby i cierpienia psychicznego i nic tu więcej zrobić nie mogłem prócz wyciągnięcia wniosku generalnego, że ludzi łączy nienawiść i radość odzierania się nawzajem z urody i smaku życia. Niemcy zwą to schadenfreude, bezinteresowna nienawiść, do INNEGO, radość z cierpienia i upadku bliźniego. Jeśli niczego nie możesz uczynić dobrego pod słońcem przesłuchań i więziennym sufitem tej ziemi, to przynajmniej możesz zniszczyć życie bliźniego swego. Tako rzecze Bykołak! Tako rzecze Adi Hitler po oblanym egzaminie do Winer Kunst Akademie. Teraz i zawsze i na wieki, wieków - zamęt. Oto prawda objawiona o losie człowieka. Żałosna, lecz właśnie od takiego dna trzeba się odbić, by poszybować ku jasnemu eterowi prawdziwej dystynkcji ludzkiego ducha! Trzeba namacalnie zstąpić do piekieł, aby zapragnąć niebiańskiej szczęśliwości w dotyku ludzkiej ręki i spojrzeniu na otwierający się pąk kwiatu. Ale przecież nie wszystkim dana jest ta wiedza. Niektórzy nawet muszą umrzeć, aby ją posiąść. Tylko po co?

W sali szpitalnej panowała grobowa, nomen omen, cisza. Spełniony w swym okrutnym dziele słusznej z pozycji ofiary nahajki, choć czy na pewno, realnie zaś - niemiłosiernej zemsty, ów przejrzały, wyłysiały młodzian podszedł do łóżka martwego ojca i mechanicznym gestem ostatniej posługi zamknął zeszklone mrozem śmierci oczy. Odwrócił się do zamarłych w przerażeniu chorych towarzyszy niedoli zabitego wystrzałowym śmiechem pogromcy życia i tak powiedział:

- Jestem konduktorem na PKP, pijakiem i pierdołą, a z UBekiem łączy mnie tylko oddychanie i wydalanie kału. Możecie teraz dzwonić po lekarza. Moja misja skończona. Widzieliście wszyscy, co uczyniłem – zakończył spokojnie i zastygł ze zwieszona głową.

Ale cisza wisiała jak ciężka zasłona ponad jasnością życia i żaden głos, czy ruch sprawiedliwej lub bojaźliwej ręki nie zakłócił jej panowania. Widocznie tak było pisane, aby sprawiedliwość dotknęła Bykołaka bez świadków mogących pociągnąć do odpowiedzialności za czyn okrutny syna-mściciela. A on podnosił właśnie z podłogi futerał z akordeonem i obracając się na pięcie zmierzał ku zamkniętym drzwiom szpitalnej sali. Towarzyszyłem mu niewidzialnie w tym zejściu ze sceny życiowej farsy za kulisy, bezszelestnie i anonimowo, jako ten szpicel, jako dybuk, co duszę nawiedza i obserwuje, jak się doładować.

Kiedy trzasnęły drzwi i wyszliśmy na korytarz szpitalny posłyszałem lubieżny śmiech podpitej pielęgniarki i basowe wtórowanie pana na medycznych włościach. Biesiadowali wesoło, przy muzyce i w głowach ich nie zaświtała straszna myśli, że podczas ich dyżuru właśnie umarł człowiek. Straszna, bo zakłócająca beztroską ludyczność. Tylko dla tego straszna, bo inne powody by tak ją nazwać nie leżały już w obszarze kompetencji służby zdrowia. Bo dobrze służyć może zdrowiu tylko ten, kto nie przejmuje się śmiercią. Zwłaszcza bliźniego, bo myśli o własnej znakomicie odpędza wódka.

Tak, więc szczelnie odgrodzeni od morza ludzkiego cierpienia, zapakowanego urzędowo do łóżek, zainstalowani w izolatce alkoholowej biesiady, szlachetni i niezłomni w dbałości o swą higienę psychiczną, etatowi pracownicy służby zdrowia niczego nie wiedzą o przebrzmiałym dramacie. A jego główny protagonista, pozostawiwszy ofiarę swej rytualnej zemsty, przetacza się chwiejnym krokiem ku wyjściu z oddziału, jawny i bezceremonialny w swej nieregulaminowej obecności. Lecz żaden głos dzwonka lub okrzyk grozy nie wszczyna alarmu, nie woła sprawiedliwości w ciszy białych ścian szpitala. Bo może wszyscy obserwatorzy i bierni uczestnicy tego zajścia mają podobne historie życia, są podobnymi hodowcami choroby przekazywanej z pokolenia na pokolenie niczym wyprawka rodzinna. Może właśnie wstyd i niepewność, a może poczucie winy i traktowanie swej obłożnej, paraliżującej ciało choroby, jako owej sprawiedliwej, nieuchronnej kary za życiowe przewiny, nakazuje milczeć i przyjmować z pokorą owo karzące ramię losu, nawet, jeśli zamocowane jest na pijanym i znieważającym kondycję chorego, ludzkim statywie, niosącym, ale co – sprawiedliwość za czyny, czy zemstę za udrękę i zniewagi, co niczego już nie naprawi...

Przy akompaniamencie pijanego śmiechu medyków i milczenia przerażonych pacjentów człowiek, który zabił ojca śmiechem odchodzi bezkarnie z miejsca zbrodni, a ja wraz z nim. Zbrodni, bo zadanie śmierci nie jest karą, bowiem karę trzeba przeżyć, moralnie się naprawić, tak. Widocznie nikt nie był bez winy, gdyż nie sypią się za nami kamienie złorzeczeń, a tylko pijane piski obmacywanych sióstr miłosierdzia, miłosierdzia dla wezbranej chuci pryncypała ze stemplem przysięgi Hipokratesa na spoconym czole i radosnym stygmatem Priapa na przyrodzeniu...

A my zanurzamy się w lepki mrok szpitalnej klatki schodowej i z łoskotem toczymy w dół. Marzę o zakończeniu tego koszmarnego spektaklu i wyzwoleniu. Marzę o rychłym adorowaniu swej materialnej pałuby, o tym minimum starania, aby jeszcze nie teraz, nie tak definitywnie, nie smutno, samotnie i ostatecznie, jak zauważył ongiś Raymond Chandler. Umarłem młodo, umarłem nie w czas, może za odwróceniem sytuacji przemawiają względy specjalne? Dążymy, więc ku swemu przeznaczeniu, ku rozwiązaniu życiowej zagadki, które zapewne rozepnie klamrę naszej kooperacji i pośle w różnych kierunkach te smętnie zagubione i podróżujące w mroku, pojedyncze ogniwa Wszechbytu, ale czy nas oświeci, oto pytanie, fundamentalne!

                                                                        *

Wrzeszcz, XX wiek, fin de siecle...                                                                                AntoniK

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura