Wilk Miejski Wilk Miejski
331
BLOG

Zmierzch w Europie. Czeska gospoda, młodsi bracia Golema, Wrzeszcz. Appendyx.

Wilk Miejski Wilk Miejski Kultura Obserwuj notkę 0

 



Instytucja gospody

 

Od wieków tradycyjnym napojem Czechów jest piwo, które w Polsce nie ma takiej tradycji i jest traktowane jak “utrwalacz” dla powszechnie traktowanej jako wiodący trunek biesiadny wódki. Takie gatunki piw jak “Budweiser”, “Radhost”, “Wielkopopowicki Kozel”, “Staropramen”, czy “Pilsner Urquell” znane są i cenione na świecie. I choć w wielu dziedzinach życia intelektualnego i artystycznego Czesi przodują w Europie, to dawna tradycja biesiadowania w gospodach pozwala w dalszym ciągu odnajdować w pasjonowaniu się przewagą “dwenastawki” nad “desatawką” tradycyjny smak życia, bardziej niż w popularnym nad Wisłą zauroczeniu „nową, świecką tradycją” grillowania i jałową magią gier komputerowych.

Nasi południowi sąsiedzi Czesi upodobali sobie piwo jako napój biesiadny i są temu wierni, jak dobry mąż nie najmłodszej, lecz dojrzałej i wypróbowanej w dolach i niedolach partnerstwa żonie  Tak więc rozkosze raczenia się pienistym napojem stawiają ponad stosowanie mocniejszych trunków, choć to ich właśnie cennym kordiałem biesiadnym jest wódka ziołowa “Beherovka”, czy zielony oszałamiacz umysłów, absynt. W ich mniemaniu (potwierdzonym głosowaniem poprzez gardło) piwo to napój bogów, legendarna ambrozja, która wlewa w duszę konsumenta iście boską radość i wigor, a jednocześnie łagodzi obyczaje. Bo fakt to niezbity, że zawarty w piwie chmiel uspokaja i koi emocje, które wzburza alkohol. Nic dziwnego, że popularność tego napoju docenionego niegdyś przez dobrego wojaka Szwejka stale rośnie. Alkoholowe awanturnictwo nie jest najlepszą receptą na życie. Najczęściej jest jedynie wizytówką braku kultury i wyobraźni konsumentów-pieniaczy. Czesi zaś konkurują w Europie z Niemcami o prymat w fizjologicznej, acz uroczej dyscyplinie picia piwa. Jednakże to Australia dzierży niepodzielnie palmę pierwszeństwa  w rozmiarze porcji piwa na głowę statystycznego konsumenta. Choć stosowniejszym określeniem była by tu gardziel, do której to statystyczny obywatel krainy misia koali wlewa około 126 litrów piwa rocznie

Obyczaj bywania w gospodzie, czyli piwiarni, w wielu krajach sromotnie upada, gdyż telewizja i komputer oddalają na plan dalszy tradycje ludyczne, a  spotkanie z żywym człowiekiem na rzecz pozornie atrakcyjniejszych postaci wirtualnych. A w Czechach nabrały one ostatnimi czasy znamion życia światowego. Prezydent Czech, Havel podejmował tu właśnie kuflem piwa amerykańskiego prezydenta Clintona, robiąc na szacownym gościu duże wrażenie atmosferą prostodusznej swojskości. Tu także od czasu do czasu zbierają się czescy politycy, aby w klimacie chmielowego rozluźnienia i nieoficjalności stawić czoła sprawom rangi państwowej. I tak oto plebejska obyczajowość staje się czynnikiem wspomagającym porozumienie ponad podziałami i pomaga sterować nawą państwową, a obywatelom żyć w „podchmielonym” pokoju, nawet z kuchnią...

Czeskie gospody to nieodłączny element pejzażu każdej ulicy, bowiem  picie piwa stanowi podstawowy sposobów na dobre spędzenie czasu i przydanie smaku życiu. Nie ma się  co zastanawiać, co by tu zrobić, jeśli można wpaść na piwo. Prawdziwy Czech nie wraca do domu po pracy, lecz oddaje się błogiej sjeście w gospodzie. Tu regeneruje swe nadszarpnięte siły, krzepiąc się piwem w dobrej kompanii. Jest przecież o czym mówić, bo zawsze ulubione tematy, jak polityka, kobiety i sport zaprzątają głowę i wymagają omówienia na szerokim forum. I tym sposobem najbardziej elementarna potrzeba człowieka, czyli pogadanie z bliźnim w atmosferze lekko odrealnionej, acz serdecznej, nad Wełtawą nie zaginie, podobnie jak jedzenie knedliczków. Bóg rzeczy małych, lecz będących radosnym smakiem życia, ma naszych południowych sąsiadów w swej opiece. 

I choć w tej chwili piwo jest o wiele droższe niż kiedyś, bo korona i 20 halerzy (1999), to przecież nie to samo dla kieszeni piwosza, co 10 koron i więcej za kufel piwa. Lecz tak samo jak “myślę, więc jestem”, obowiązuje tu “jestem Czechem, a więc jestem fanem piwa!” A z tego wynika taki rachunek: “piję przeważnie małe piwo - 0,33 l. - tak relacjonuje swe osiągi bywalec gospody - Tych piw wypiję dziennie 10 (słownie, dziesięć), a to trzeba pomnożyć przez 365 i będziecie wiedzieć, ile wypiję”. Rachunek prosty, tak jak prosta jest owa filozofia życia. Choć bywa i tak, że w prostodusznym przypływie szczerości bywalec piwnego przybytku przyznać się może, że jest po prostu alkoholikiem. Ale, podobnie jak miłość, alkoholizm nie jedno ma imię, a ten znad Wełtawy do szpetnych nie należy...

Specyfiką życia towarzyskiego w czeskiej gospodzie jest brak uroczej przyprawy ludzkiego żywota, czyli kobiet. Tradycja tak to podzieliła sprawiedliwie, iż miejsce kobiety jest w domu, zaś mężczyzna, ów zmęczony bohater, odpoczywa najlepiej w gronie sobie podobnych. Zdaje się, że ród żeński nie protestuje przeciw owym regulacjom życia, gdyż rubaszny klimat gospody nie kontentuje zapewne niewieścich gustów. Może sprawy mają się inaczej i mniej chwalebnie, ale nie wchodzimy w kompetencji społeczne naszych południowych pobratymców, aby zachować stosunki dobrosąsiedzkie.

 

Młodsi bracia Golema

 

"W głębi materii kształtują się niewyraźne uśmiechy, zawiązują się napięcia, zgęszczają się próby kształtów." Tak opisywał  pokusy twórcze drzemiące w materii pisarz Bruno Schulz w swym traktacie o manekinach. Wedle tego wielkiego twórcy literatury tęsknoty demiurgiczne, czyli potrzeba stwarzania na obraz i podobieństwo matryc swej wyobraźni, drzemią w każdym człowieku, a więc jeśli los mu sprzyja zostaje Leonardem, ale przy braku szczęścia i uprzejmości bliźnich, może im odpłacić się z nawiązką, aranżując światowe piekło w roli Hitlera. Inni zaś mogą swe ciągoty demiurgiczne realizować w sferze łagodnej iluzji, animując świat lalek. Tak się sprawy mają u naszych południowych sąsiadów, gdzie teatr lalkowy, jak nigdzie w Europie, należy do zjawisk frapujących umysł dorosłego człowieka.

Tradycja teatru lalkowego przywędrowała do Czech z Niemiec. Najbardziej była rozpowszechniona w zeszłym stuleciu, kiedy to wędrowne trupy aktorskie jeździły ze swoimi teatrzykami po małych miasteczkach i wsiach, racząc w jarmarcznych klimatach swych widzów nie “mydlaną operą”, lecz rasowym dramatem, rozpisanym na drewno i szmatki. Najczęścij grano wówczas “Fausta”, ale pojawiały się także inne sztuki z tradycyjnego repertuaru dramatycznego, które odgrywano lalkami. Siła ekspresji lalkowego teatru dorównuje na pewno dramaturgi wyrazu teatru aktorskiego, a może nawet go przewyższa. Bo przecież w starożytnej grecji aktorzy występowali w charakterystycznych maskach, których grymasy oddawały istotę charakteru przedstawianego protagonisty, bez gubienia się w zbędnych niuansach mimicznych żywej twarzy.

Teatr lalek to magiczne panopticum, to demiurgiczny spektakl napełniania martwej materii tchnieniem ludzkiego ducha. Przyjęło się go traktować jako formę rozrywki godną dziecięcej wyobraźni. Tak jak przed wiekami maska, czyli zastygły grymas fizjonomi ukrywający wielką tajemnicę życia, może być współcześnie drewnianym aktorem wielkiego spektaklu. Rytualnej, scenicznej rekapitulacji odwiecznego mitu i symbolicznej inicjacji w archetypiczne wymiary ludzkiej egzystencji. Niestety, magiczny proceder animacji lalkowej odchodzi już do lamusa sztuki teatralnej.

Ale nie wszędzie. W Czechach teatr lalkowy, to twórcza  przygoda dla widzów wszelkich kategorii wiekowych. Czeskie szkoły teatralne kształcą aktorów i animatorów lalek, reżyserów i scenografów spektakli lalkowych. Tam też adepci poznają mozolną i precyzyjną sztukę tworzenia lalek. Istniej wiele rodzajów lalek, najczęścij spotyka się drewniane marionetki prowadzone na sznurkach przez aktora od góry, potem są ludowe pacynki, ale także jawajki. W czeskim teatrze współczesnym wykorzystuje się też ogromne kukły. Czeski teatr lalkowy zawsze starał się mówić o jakichś problemach i przekazywać krytyczne spojrzenie na swiat, a poprzedni rezim akurat tego nie lubił,więc zakazał wykonywania wielu przedstawień. W latach 80-tych liczni aktorzy lalkowi mieli przerwę w uprawianiu zawodu, gdyż komunistyczna cenzura doszukiwała się w przedstawieniach ironii godzącej w pryncypia systemu. A zatem, nieprawomyślni twórcy wykonywali mniej zaszczytne profesje, jak palacza czy stróża nocnego. Czasy się zmieniły, co sztuce teatru lalkowego wyszło na zdrowie i dziś na powrót swój kunszt kukiełkowej animacji realizuje największy czeski teatr lalek - MINOR. Ale żeby scena zaludniła się iluzorycznymi postaciami musi ktoś je powołać do istnienia.

A skonstruowanie dobrej lalki to nie lada przedsięwzięcie artystyczno-mechaniczne. Jako materiału do wyrobu lalek używa się najczęściej drewna lipowego.  Z bezkształtnego kawałka drewna dłuto artysty wyczarowuje postać lalki , którą obdarza osobowością i zdolnością do scenicznego ruchu. Zazwyczaj powołanie lalki do iluzorycznego życia trwa kilka tygodni, a finalna "kreatura" jest wysoce cenionym dziełem sztuki. Oczywiście, że najlepsze są lalki drewniane. Z lalką nie obchodzi się zbyt oszczędnie, więc gipsowe lalki nie wytrzymały by scenicznej musztry. Mogą być jedynie ozdobą domowego teatrzyku. W prawdziwym teatrze lalka musi być duża i najlepiej, kiedy jest rzeźbiona i malowana. Kiedyś twórcami lalek byli przede wszystkim kościelni rzeźbiarze. Ze świata kościelnych misteriów i jasełek pochodzą też barokowe formy drewnianych lalek. Lalka z upływem czasu wywalczyła sobie odrębną funkcję. Już nie musi być podobna do aktora teatru dramatycznego. Stała się znakiem samym w sobie, symbolicznym idolem, który w rękach aktora uzyskuje sceniczne znaczenie.

Inaczej rzecz się ma z lalkami oferowanymi turystom na ulicznych stoiskach Pragi. Są to tandetne, gipsowe imitacje swych artystycznych pierwowzorów. Produkowane masowo dla zysku są bezdusznymi atrapami kultury  masowej. Tak jak w innych dziedzinach życia kultura masowa wulgarnie przeistacza w karykatury ongiś uznane i szanowane wartości z obszaru sztuki, nauki i mitu.

Lecz przed laty, tu w XVI-wiecznej Pradze, rabbi Liva Ben Becalel stworzył ponoć Golema, żywa istotę, powstałą z gliny ożywionej kartką z mistycznym imieniem Boga. Wielki mit tęsknoty do demiurgiczności, do wejścia w posiadanie boskich kompetencji twórczych, przyjął w tej opowieści najbardziej dramatyczną i wymowną europejską wersję. Zapewne idea owego przedsięwzięcia jest obecna na scenach czeskich teatrów lalek. Jeśli nie jako świadomy zamysł twórczy, to na pewno dochodzący do głosu w tajemniczej aurze otaczającej spektakle grane przez “kukłowe diwadlo”, czyli teatr “MINOR”.



Wieloetniczna przeszłość Wrzeszcza

Intro.

Do 1945 roku Wrzeszcz, podobnie jak Gdańsk, był wieloetnicznym skupiskiem ludzkim. Niewątpliwie dominowała tu ludność niemiecka, ale na przestrzeni wieków osiedlali się tu i prowadzili działalność religijną, rekreacyjną, ekonomiczną i kulturalną przedstawiciele wielu nacji. Ich obecność na tym terenie do niedawna dokumentowały dawne cmentarze wrzeszczańskie. Ich zniszczenie przez lokalne władze komunistyczne w latach 50-tych i 60-tych miało za zadanie budowanie obsesyjnego mitu polskości Gdańska. Człowiek, zwlaszczas jego emocjonalna podświadomść, potrzebuje, nawet dziś jeszcze, mitu, ale nie fałszywego, destruktywnego, ale kreatywnego, opartego na prawdzie i tradycji "jedności w wielości". Dziś przyszedł czas na mądrą refleksję o rzeczywistej przeszłości grodu nad Motławą. Czas na szacunek dla historii, zmianę fałszywej optyki i zadośćuczynienie moralnym i historycznym krzywdom, zwłaszcza w obszare świadomości obywateli. Uczynić to może powołanie do życia “Cmentarza cmentarzy”, symbolicznego przywrócenia pamięci wieloetnicznej przeszłości i niezliczonym istnieniom ludzkim tworzącym materialną i duchową rzeczywistość Miasta (o co onegdaj zabiegałem, a stało się faktem, red.). Ten gest szacunku i pokory pozwoli uświadomić nam fakt bycia “gośćmi” w świecie, który kto inny urządził, więc nam wypada, etycznie i historycznie, ową tradycję kontynuować. Tak oto przestawia się krótki wstęp do opowieści o historii wielonarodowej kultury Wrzeszcza.

Ludność słowiańska.

To jej aktywności gospodarczej zawdzięczamy rozwój osadnictwa na tym terenie już w VIII wieku n. e. Rozwijało się tu rolnictwo i rybołówstwo, a łodzie rybackie pływały swobodnie Strzyżą do Wisły. Pomorski, słowiański książę Świętopełk II zapisał oliwskim cystersom osadę nad rzeczką Strzyżą. Zapis z roku 1263 mówi o “młynie we Wrzeszczu” (molendinum in Vriest). Teren obecnego Wrzeszcza zajmowało parę osad na wzgórzach morenowych. Tereny płaskie pokrywały bagniska. Najwcześniejsi, słowiańscy mieszkańcy tych okolic uczestniczyli w ożywionej wymianie handlowej, zamieszkując na szlaku kupieckim wiodącym ze wschodu (Rusi) na zachód (Brandenburgia). Niezwykle ważną słowiańską grupą etniczną są Kaszubi, władający własnym językiem, uprawiający rolę, rybactwo i rzemiosło. Do kaszubskich korzeni przyznaje się wielki, niemiecki pisarz rodem z Wrzeszcza, Gunter Grass. Odnajdziemy więc tu także inne kaszubskie tropy. Chociażby ich wizyty na targu wrzeszczańskim, na który przyjeżdżali malowniczą linią kolejową zbudowaną w 1913 roku z Kartuz do Wrzeszcza, aby handlować rękodziełem, nabiałem mięsem i rybami.

Szkoci.

Zaczęli osiedlać się tu w połowie XVI wieku. Byli to dysydenci religijni. Przyczyny szkockiej emigracji były od lat te same: nieustanne konflikty z protestancką (anglikańską) Anglią, a w konsekwencji prześladowania religijne i gospodarcze. Do tego dodać można ostry szkocki klimat, a co za tym idzie - częste okresy głodu w rodzinnym kraju. Ich osada w okolicy Wrzeszcza (dziś administracyjnie na jego terenie), w odróżnieniu od starszej, podoruńskiej nosiła nazwę Nowe Szkoty. Pierwotnie znajdowała się na terenie dzisiejszego placu Komorowskiego i ulicy Mickiewicza. Szkoci zajmowali się handlem i osuszaniem pobliskich terenów bagnistych w celach osiedleńczych. Osiedlali się także w okolicach Oruni, stąd nazwa dawnego przedmieścia Stare Szkoty. W 1650 sejm walny koronny nałożył na Szkotów i Anglików w Polsce podatek (w wysokości 1/10 ich majątku, czyli dziesięcina). Podstawą wymiaru opodatkowania miała być przysięga podatnika. Mieszkańcy gdańskich przedmieści, więc i Szkoci, bardzo ucierpieli podczas oblężenia Gdańska przez Szwedów w 1659 roku. Na przełomie XVII i XVIII wieku sytuacja Szkotów w Rzeczpospolitej, w której rozpoczęła się kontrreformacja, uległa pogorszeniu, gdyż coraz częściej zaczęli być traktowani jako heretycy i dysydenci. Około 1660 roku masowa emigracja dobiegła końca, choć Szkoci nadal przybywali do Korony, ale niekoniecznie z terenu Szkocji. Większość z napływającej ludności była biedna.

Mennonici.

Byli to anabaptyści pochodzący z Fryzji, którzy zaczęli osiedlać się na terenie Wrzeszcza w II połowie XVI wieku. Mieli swój cmentarz przy obecnej Alei Zwycięstwa na wysokości reliktu czasów komunistycznych, czołgu. Mennonici, ludzie pracowici, wykfalifikowani rzemieślnicy, uczciwi i dobrze zorganizowani nie byli w Gdańsku, jako konkurencja, mile widzini, więc Rada Miejska kierowała ich do osiedli podmiejskich. Rada Miejska nie dozwalała, więc mennonitom (z niewielkimi wyjątkami) na uzyskiwanie obywatelstwa gdańskiego. W osadach podmiejskich zajmowali się melioracją podmokłych gruntów i uprawianiem rzemiosła, a zwłaszcza produkcją i wyszynkiem wódki. Chociaż najliczniej osiedlali się na Żuławach Wiślanych i Starych Szkotach, to na terenie dzisiejszego Wrzeszcza osiedliło się wielu mennonitów. Domostwa mennonitów znajdowały się w rejonie Świętej Studzienki, Doliny Królewskiej i Jaśkowej Doliny. Wrzeszcz zawdzięcza w dużej mierze aktualną topografię działalności gospodarczej mennonitów. W 1776 roku populacja gdańskich Mennonitów liczyła 475 osób, zaś na przedmieściach mieszkało 735 owych fryzyjskich anabaptystów. Społeczność menonnicka poniosła wielkie straty podczas oblężenia Gdańska przez wojska rosyjsko-saskie w 1734 roku.

Żydzi.

Dość późno, bo dopiero w XVIII wieku żydowska gmina wyznaniowa powstała we Wrzeszczu. Jednakże piersi Żydzi pojawili się tu już w XVII wieku. Szczyt osadnictwa nastąpił po rugach w latach 20-tych XVIII wieku i po konflikcie związanym z udzieleniem schronienia w Gdańsku królowi Stanisławowi Leszczyńskiemu w latach 30-tych tegoż wieku. Miejscem osiedlenia Żydów było centrum Wrzeszcza zwana podówczas “Długim Przejazdem”, a także Święta Studzienka. Gmina wyznaniowa zbierała się w domu modlitwy, gdyż synagoga powstała dopiero w czasach pruskich. Istniejącą do dziś “Nową synagogę” zbudowano dopiero w czasach Wolnego Miasta. Około 1767 roku na terenie Wrzeszcza zamieszkiwało 230 Żydów. Dopiero w późniejszym okresie Żydzi podlegli emancypacji, a pełne prawa obywatelskie otrzymali w 1848 roku. W 1927 roku we Wrzeszczu powstaje “Nowa synagoga”, a ortodoksyjna gmina żydowska liczy sobie ok. 300 członków. Ocalała z nazistowskiego pogromu garstka Żydów, której przejawem żywotności była działalność założonego w 1956 roku Żydowskiego Klubu Młodzieżowego przy ulicy Aldony, opuszcza Wrzeszcz i emigruje na fali nagonki antysemickiej sprowokowanej przez „natolińską”, nacjonalistyczną frakcję PZPR (Moczarowcy) w marcu 1968 roku.

Polacy.

Ludność polska należała do roku 1945 do mniejszości narodowych zamieszkujących na terenie Wrzeszcza. W roku 1929 roku ludność zamieszkująca Wrzeszcz liczyła 51 tys. osób, w tym około 3000 Polaków. Na Politechnice Gdańskiej , która w 1928 roku kształciła 1500 studentów, polskich adeptów wiedzy technicznej było blisko 400. Działało tu także studenckie Stowarzyszenie Bratniej Pomocy “Bratniak”, którego siedziba stoi do dziś przy ulicy Siedlickiej i mieści studencki klub “Kwadratowa”. We Wrzeszczy czasów Wolnego Miasta działały liczne polskie organizacje społeczne jak: Związek Polaków w Wolnym Mieście Gdańsku, Towarzystwo Młodzieży polskiej, Towarzystwo śpiewacze św. Cecylii, Towarzystwo Polek i “Sport Klub Gedania”, którego stadion otwarto w 1926 roku. Od 1922 roku działała we Wrzeszczu Polska Szkoła Senacka. Miejscem niedzielnych spotkań Polonii Gdańskiej był park Kuźniczki, gdzie odbywały się także obchody świąt narodowych i występy muzyczne. Obecnie historyczny park znajduje się w stanie kompletnej dewastacji. Warto uświadomić publicznie potrzebę renowacji owego miejsca z pobudek nie tylko estetycznych. Po marcu 1945 roku do Gdańska masowo napływa repatryjowana ludność z Polski centralnej, a także z Wileńszczyzny. Powojenna kadra profesorska Politechniki Gdańskiej rekrutowała się ze środowisk akademickich Lwowa i Warszawy.

Niemcy.

Bezprawnym aktem Krzyżacy przejęli w posiadanie Wrzeszcz w 1348 roku. Posiadłość dzierżawioną na prawie chełmińskim podzielono na 26 oddzielnych “ogrodów”, a wioską zawiadywał sołtys Zygfryd Stange. Po bitwie pod Grunwaldem Krzyżacy dokonali następnego bezprawnego nadania i Wrzeszcz przeszedł w ręce Gerarda von der Beke. Polityka osiedleńcza i gospodarcza Krzyżaków dała Wrzeszczowi znaczną samodzielność i rozwój gospodarczy. Powstała tu wtedy duża cegielnia. Od 1483 roku właścicielem Wrzeszcza był ewangelicki burmistrz gdański Filip Bischof. Od tego czasu Wrzeszcz będzie stale własnością gdańskich, bogatych mieszczan, wpływowych patrycjuszy, bankierów i kupców. Jeden z nich, a mianowicie Georg Giese został uwieczniony na portrecie pędzlem sławnego malarza niemieckiego Hansa Holbeina w 1532 roku. Wśród gospodarzy wrzeszczańskich rezydencji spotykamy wielu przedstawicieli ewangelickiej kultury niemieckiej, która dominowała w nowożytnym Gdańsku. Nie była jednak despotycznym monopolistą, a więc wielokulturowość i tolerancja religijna tworzyły tu unikalny klimat mentalny. Rezydencje Speymanów, Steffensów, Zappiów, Wejherów, Rottenburgów, Uphagenów i Koehne-Jaskich tworzyły malowniczy archipelag wrzeszczańskiego kosmosu pałacowo-ogrodowego. Było to wyrazem europejskich obyczajów i lokalnej mody. Dopiero czasy pruskie doprowadziły do administracyjne narzuconej jednostronności kulturowej. Zarówno działające od 1908 roku Katolickie Seminarium Nauczycielskie przy obecnej ulicy Sobieskiego, jak też działające od 1919 roku Seminarium Nauczycielskie “Conradinum” przy obecnej ulicy Piramowicza, czy wielki ośrodek akademicki jakim była od 1904 roku Politechnika Gdańska były placówkami propagującymi kulturę niemiecką. W roku 1929 na ok. 50 tys. mieszkańców Wrzeszcza prawie 45 tys. stanowili obywatele pochodzenia niemieckiego. Tragedią, przekreśleniem dorobku kulturowego i duchowego dla gdańskich Niemców było opowiedzenie się za nazizmem, rozpętanie antypolskiej nagonki, opisanie się po stronie nazistowskiej wizji "narodu panów" i wojennej ekspansji III Rzeszy. A owoc tego, to koszmar i unicestwienie Miasta przez Armię Czerwoną w marcu i kwietniu 1945 roku, barbarzyńskie podpalenia, morderstwa ludności cywilenj i gwałty... Po roku 1945 na terenie Wrzeszcza nie ma już śladu ludności niemieckiej. Jest to skutek masowej deportacji w ramach ideologicznej, kierownej przez sowietów, a ustalonej w Jałcie i Poczdamie, po zdradzie Aliantów, zbrodniczej farsy “przywracania polskości  wyzwolonemu Gdańskowi”, tak na miarę “pojałtańskiego” porządku Europy...

Epilog

Wizerunek Miasta rodzi się w doświadczeniu wewnętrznym myślącego odbiorcy, w konfrontacji z zapisem historycznym, kulturą współczesną i wiedzą o charakterze innych organizmów miejskich. Miasto jest żywym i pięknym organizmem przestrzennym, jeśli jego kształt tworzą ludzie rozumni i wrażliwi. Nie ważne jest ich etniczne pochodzenie, lecz zrozumienie i szacunek dla tradycji lokalnej kultury. Umiejętność korzystania z impulsów Ducha Miejsca to prawdziwe obywatelstwo miejskie i przepustka do mądrego kreowania jego wizerunku, ale pod warunkiem, że wadze lokalne wsłuchują się w aspiracje i mądre rady świadomych obywateli.

System komunistyczny, który doprowadził do degradacji i pozbawienia ludzkiego wymiaru Miasto, jego dzielnice i dawny kształt urbanistyczny, był tylko epizodem, “złym snem” w naszych dziejach. Na dobrą tradycję życia w mądrej symbiozie z „miastem ludzkiego wymiaru”, z naturą i estetyką miejskiego pejzażu Gdańszczanie i Wrzeszczanie  nie mogą narzekać. Mogą czerpać twórczą inspirację do szacunku wobec estetyki planowania urbanistycznego w duchu tradycji i w poczuciu ludzkich potrzeb, zapraszania do miasta “natury obłaskawionej”, tej w sztuce ogrodu i dbałości o pielęgnowanie zieleni miejskiej, uzupełniania i budowy wymiaru miasta z myślą o człowieku, a nie kieszeni dewelopera. Warto, zatem kontynuować ciągłość tej tradycji, tworzyć miasto estetyczne, zielone, proludzkie, przywrócić Wrzeszczowi blask i splendor. Czy zwycięży rozum, czy polityczno-biznesowe konszachty, co? Pożyjemy zobaczymy!

 

Muzealny falsyfikat

 

Wprawdzie Paryż ma wiele atrakcyjnych miejsc, lecz nie zaszkodzi zawitać właśnie do tego mało znanego obiektu. Tu właśnie w 1951 roku powstało muzeum falsyfikatu. Placówka finansowana jest przez Międzynarodowy Związek Producentów. Zgromadzono tu  trzysta produktów firmowych z takich dziedzin jak urządzenia techniczne, żywność, napoje, kasety czy oprogramowania komputerowe. Jako niechlubny załącznik znajduje się tam też trzysta sześćdziesiąt falsyfikatów uznanych oryginałów.

Podrabianie wzorów oryginalnych jest zjawiskiem starym jak świat. W starożytności podrabiano rzymskie monety, w Średniowieczu była znów moda na podrabiania relikwii świętych. Ciekawa jest historia europejskiej podróbki porcelany. A może nie podróbki, tylko produkcji “bez licencji”? Otóż niemiecki alchemik Betger, pracujący na dworze sasko-polskiego króla Augusta II Mocnego podczas próby uzyskania złota z podłych surowców około roku 1707 wytworzył przypadkiem nie mniej cenną porcelanę. Dało to początek saskiej manufakturze porcelany w Miśni, która znakomicie konkurowała z chińskim pierwowzorem. Warto wspomnieć też o XVII-wiecznej Rzeczypospolitej, gdzie kwitła plaga fałszowania markowych win. Powód tego był prosty – butelka Burgunda kosztowała tyle, co 6 litrów wódki, 30 litrów piwa, albo 3-dniowa pensję wziętego rzemieślnika. Nieuczciwi pośrednicy handlowi przerabiali na słodkie i z pozoru stare, młode i kwaśne wina, przy pomocy takich dodatków toksycznych jak kreda, niegaszone wapno, ołów i arszenik. Aby uniknąć nabywania owocu praktyk hochsztaplerskich bogaci magnaci mieli swych przedstawicieli w węgierskich i zachodnioeuropejskich winnicach, co pozwalało od początku kontrolować proces powstawania owego cennego trunku. Jedno jest pewne – współcześni fałszerze, zapewne nie z pobudek etycznych, lecz pragmatycznych nie oferują swym odbiorcom markowo podanych toksyn.

Dziś wiele gatunków alkoholi podrabianych jest na świecie, a piratowane są nie tylko markowe nazwy, lecz także charakterystyczne kształty butelek i plastyczne kompozycje etykietek. Jako przykład posłużyć może popularny i ceniony likier francuski “Cointreau” występujący w roli muzealnego falsyfikatu.

W muzeum zgromadzono także wiele pirackich kaset z nagraniami współczesnych gwiazd estrady, w tym też egzemplarze powołane do nielegalnego istnienia w Polsce. Dla tych, których oburza proceder muzycznego piractwa, warto wspomnieć o fakcie, iż w czasach baroku nie istniało pojęcie intelektualnej własności i dlatego Jan Sebastian Bach bez żenady wykorzystywał linie melodyczne utworów Antonio Vivaldiego dla tworzenia swych polifonicznych dzieł.

W czasach paranoi komunistycznej piractwo wzorów przemysłowych w nierespektującym umów międzynarodowych Związku Sowieckim kwitło bezkarnie i  powstawały jak grzyby po deszczu falsyfikaty. Aparat fotograficzny “SMIENA” to podróbka niemieckiej “LEIKI”, zaś aparat “KIEV” to falsyfikat szwedzkiego “HASELBADA”, a samochód POBIEDA to uprowadzony przez sowieckich agentów zza żelaznej kurtyny i odtworzony w każdym detalu amerykański “CHEVROLET”. W chwili obecnej naciski dyplomatyczne USA na Chiny dotyczą nie gwałconych tam permanentnie praw obywatelskich, a piractwa amerykańskich technologii komputerowych i wzorów przemysłowych.

Co się zaś tyczy polskich osiągnięć na tym polu to należy do nich pirackie kopiowanie kaset muzycznych i płyt kompaktowych, lecz także, o czym mało kto wie, porcelany, zabawek i urządzeń mechanicznych.

Zaś dla potencjalnych nabywców falsyfikatów z branży odzieżowej podajemy informację, że autentyczna koszula “La Cost” wyposażona jest w dwa guziki z masy perłowej, naszywane logo – krokodyla i rozmiar na metce oznaczony cyfrą. Nie można dać jednak gwarancji, że są to niepodważalne parametry autentyku.

Wśród przedmiotów, które często są podrabiane, liczne są części samochodowe znanych firm. Ich falsyfikaty sprzedawane są po cenach oryginałów, lecz jakość ich jest znacznie niższa i nie posiadają wielu technicznych zabezpieczeń, psują więc opinię uznanej marce.

Oprogramowanie komputerowe to następna dziedzina masowej produkcji falsyfikatów. Nie ustępują jej także uznane marki zegarków. I rzecz jasna znana policji całego świata - dziedzina fałszowania dokumentów wszelkich rodzajów od paszportów po podróbki certyfikatów. Znajdziemy tu także falsyfikaty, charakterystycznych skomplikowanym rysunkiem graficznym, akcyz państwowych. A więc, parafrazując znany slogan mitologii PRL – oszust potrafi. Nie jest dziwnym przeto, że życiowa kreacja oszusta bardziej pociąga, wygolone na łyso i opróżnione przed komputerem, głowy młodej gwardii Europy. Bohater naszych czasów jest bezwartościowy i drobny jak fałszywa moneta w automacie do gry.

Choć proceder fałszerstwa przynosi znaczne straty uznanym producentom i jest furtką do obchodzenia prawa jest jednak zjawiskiem starym jak świat. Praktyki uprawiane pod patronatem Mamony nie usposabiają uczestników procederu. do zachowań etycznych. Choć jest sprawą oczywistą, że łamanie prawa jest zjawiskiem nagannym, to jednak ofiarom przestępstw zazwyczaj się współczuje, zaś “krzywdy” pozbawionych zysku wielkich producentów jakoś współczucie w nas nie budzą. Na biednych przecież zamach oszusta nie trafia.

 

Druzowie, czyli żywa idea ekumenii

 

Pustynny pejzaż Palestyny, to teatr ścierania się mrocznych, niszczycielskich sił i odwiecznej woli życia. Państwo Izrael otoczone jest morzem żywiołu arabskiego. Narody wywodzące się z tego samego semickiego pnia etnicznego dzieli odwieczna nienawiść i aktualny konflikt. Obejmując w posiadanie ofiarowaną przez Jahwe “Ziemię obiecaną” Jozue wycinał w pień miasta amorejczyków i kanaaneńczyków. Były to akty okrutnego ludobójstwa, które rzucają bolesny cień na historię Izraela i na współczesne stosunki z Palestyńczykami. Powstający po II wojnie światowej w 1948 roku Izrael czynił to kosztem ziem odebranych przemocą Palestyńczykom. Pomiędzy wywodzącymi się z tożsamego pnia etnicznego narodami trwa odwieczne zarzewie nienawiści i wojny. Na przestrzeni ostatnich lat Izrael wielokrotnie toczył wojny z ościennymi państwami arabskimi o utrzymanie swej państwowej tożsamości. W 1978 roku, po długiej i owocnej misji sekretarza stanu USA Henry Kissingera Izrael podpisał traktat pokojowy ze swym największym sąsiadem Egiptem. I choć od 1991 roku przystąpiono do prób pokojowego unormowania koegzystencji z innymi państwami arabskimi i Palestyńczykami, to trudno mówić jeszcze o stosunkach dobrosąsiedzkich, a zahamowanie eskalacji gwałtu i odwetu ma jedynie sporadyczny, przejściowy charakter, gdyż normą jest nienawiść, tak.. .

Ewenementem w tym skłóconym obszarze wyznań i nacji jest postawa Druzów, religijnej sekty zamieszkującej w górach Galilei. Sekta Druzów zawiązała się w XI wieku w Egipcie, skąd rozprzestrzeniła się na tereny Bliskiego Wschodu. Przez jakiś czas największe skupisko wyznawców zamieszkiwało w okolicach Dżebel-el-Druz w Syrii, stąd też tradycyjna nazwa sekty. Druzowie odgrywają także znaczącą rolę polityczną w Libanie, gdzie stanowią 8% populacji i obsadzają 8 miejsc w 128-osobowym parlamencie kraju. Druzowie mieszkający w Izraelu są znani ze swojego patriotyzmu w stosunku do tego państwa, w związku z czym na równi z Żydami podlegają (poza szejkami, naczelnikami wtajemniczonymi w nauki) obowiązkowi służby wojskowej w izraelskiej armii.

Druzowie są nieortodoksyjną sektą islamską, ismaelitami, lecz de facto wyznają synkretyzm religijny, czerpiący inspiracje z chrześcijaństwa, objawienia Mahometa i dawnej religii syryjskiej. Druzowie wywodzą się, wedle tradycji, od biblijnego Jetro, teścia Mojżesza, który choć nie był Żydem, wspierał lud izraelski. Religia druzyjska jest monoteistyczna. Członkowie sekty wyznają tajny system mistyczny, w którego arkana wtajemniczani są tylko mężczyźni. Wspólnota druzów dzieli się na dwie grupy: ukkal (wiedzący, mędrcy), dżuhhal (nieświadomi). Dla wtajemniczonych poznanie Boga jest wewnętrznym duchowym doświadczeniem, nie zaś zewnętrzną praktyką religijną. Przynależność do grona wybranych sygnalizuje noszony biały turban. W życiu codziennym powstrzymują się oni od uciech zmysłowych takich jak picie alkoholu, palenie tytoniu, a także trzymają na wodzy nienawiść, gniew i mściwość. Niewtajemniczeni mają mniej ograniczeń obyczajowych. Świętymi księgami są Qur'an,czyli - Koran, Nowy Testament i ich własne religijne pisma - Kitab al-Hikma.

Izraelska wspólnota Druzów liczy około 200 tys. osób, co stanowi niespełna 7% populacji państwa. Izraelscy Druzowie posiadają obywatelstwo państwowe i jak powiedziano, służą w izraelskiej armii. Jako ponadnarodowa grupa wyznaniowa popierają politykę państwa swego osiedlenia. Druzowie byli lojalnie zaangażowani w wojnę żydowsko-arabską po stronie Izraela. Malowidła zdobiące ściany domostw druzyjskich świadczą o ich emocjonalnym związku z najnowszą historią Izraela. Jeden z naściennych obrazów przedstawia historyczny moment podpisania traktatu pokojowego w Camp David przez przywódców państwowych Izraela, Begina, Egiptu - Sadata i prezydenta USA Jimmy Cartera.

Druzowie, to ludzie serdeczni, otwarci, gościnni. Ichh postawa, to mądrość zycia w porozumieniu ponad podzialami. Zapewne ich szlachetne usposobienie wypływa także z faktu, iż powodzi im się materialnie. Zawsze wierni państwu swego zamieszkania i religijnej doktrynie, realizują praktycznie ewangeliczne przesłanie: “co cesarskie cesarzowi, a co boskie – Bogu”.

 

Miłość wiecznie żywa

 

“Choćbym mówił językami ludzkimi i anielskimi, a miłości bym nie miał byłbym jako miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący” - tak pisał apostoł Paweł do członków gminy chrześcijańskiej z Koryntu. Wielki niemiecki filozof immoralista i piewca duchowej idei nadczłowieka (w odróżnieniu od etnicznej, prymitywnej teorii nazizmu) twierdził, że “to, co czynimy z miłości dzieje się ponad dobrem i złem”. Zaś międzywojenna szansonistka kabaretowa Hanka Ordonówna śpiewała, iż “miłość ci wszystko wybaczy”. Wszystkie te wielkie i banalne stwierdzenia dotyczą jednego – miłości jako zjawiska niezwykłego.

Miłość jest najbardziej twórczym i wzniosłym doświadczeniem wewnętrznym człowieka. Bez niej jesteśmy tylko jałowymi statystami w ludzkim tłumie. Przed wiekami w Weronie Romeo i Julia doświadczyli błogosławionego dotknięcia miłości. Ów romans przeszedł do historii jako fiasko miłosnego zapału zniweczonego podłością i bezdusznością świata.

Do dziś Werona jest miejscem pielgrzymek szczęśliwych i nieszczęśliwych kochanków z różnych stron świata. Mit wielkiej miłości i jej bezsensownej ofiary rozgrzewa wyobraźnię ludzką. Stojąc pod historycznym balkonem współcześni kochankowie wierzą w jej potęgę, nie zaś fatalne przeznaczenie. W swych sercach przynoszą bowiem bunt przeciw okrucieństwu życia i uwielbienie dla szekspirowskich bohaterów...

Na podwórzu kamienicy, z której balkonu Julia witała kochanka podczas nocnych odwiedzin, stoi skromny pomnik – Giulietta odlana z zimnego brązu. Każdy odwiedzający to miejsce dotyka piersi patronki zakochanych w nadziei, że ten rytualny gest napełni jego serce płomieniem miłości, którego śmierć nie zwycięży. Nadzieja ludzka wypolerowała pierś i ramię połyskujące żywo na tle zaśniedziałej sylwetki posągu. Rytualnym dotykom towarzyszą magiczne zaklęcia, których treść nietrudno odgadnąć. Miłość jak powietrze i słońce jest naszym paliwem życia.

Wielką kroniką przypadków miłosnych jest mur kamienicy Via Capello 23. Ta naścienna “kronika wypadków miłosnych” to tyleż banalny, co żarliwy zapis ludzkiej tęsknoty do największego skarbu pod słońcem tej ziemi. Od setek lat owa ludzka potrzeba nie zmienia środków ekspresji. Symbol serduszka ugodzonego strzałą Amora panuje niepodzielnie. Uzupełniają go imiona kochanków i czułe wyznania zabiegających o wiecznotrwałość dla swego uczucia. To magia miłości, żarliwe i naiwne płynięcie pod prąd pustki życia.

Współczesne obyczaje nie są łaskawe wobec miłości, która wymaga bezinteresowności i troskliwej pielęgnacji. Ale tłumy odwiedzających magiczne miejsce w Weronie świadczą o tym, że życie bez miłości jest mało warte. Cynizm i powierzchowność naszej teraźniejszości nie osłabią nigdy tej odwiecznej prawdy. Czasem wierzymy nawet, że lepiej umrzeć ocalając miłość, niż żyć jako cień, bez światła miłości. Oto wielki ludzki paradoks...

 “... Miłość, to ona tutaj mnie przywiodła...”, te szekspirowskie wersy będą aktualne zawsze i w każdym zakątku świata. No, może nie każdym, bo na pewno nie w gabinetach polityków, burdelach, czy okopach...

 

 

Taichi w China Town

 

Jak świat długi i szeroki w wielkich metropoliach wszystkich kontynentów spotkać można wydzielone obszary miejskie zwane China Town. W nich skupia się życie chińskiej wspólnoty etnicznej, której kulturowa odrębność wypisana jest na obliczu dzielnicy. Wszechobecne reklamy handlowe przemawiają tajemniczym językiem piktogramów i tradycyjnych "robaczków" do wąskiego grona wybranych. Wszyscy pozostali są tu przybyszami zafascynowanymi magią Orientu. Niezwykłość, zagadkowość i ciemne sprawy kryjące się za dobrodusznie uśmiechniętymi maskami twarzy ludzi Wschodu działają magnetycznie na zachodnią wyobraźnię. Właśnie w China Town umieszcza dramatyczne zakończenie swego filmu Roman Polański, tu także “wielką drakę” robi bohater masowej wyobraźni Kurt Rusell. Ale nie tylko filmowe niezwykłości dzieją się w chińskich dzielnicach. Przez wiele lat w paryskim China Town notowano niezwykłą długowieczność wśród jego mieszkańców. Potem jednak okazało się, że to nie tężyzna fizyczna, lecz przebiegłość dalekowschodnia była powodem owego zjawiska. Nierozróżnialni fizjonomicznie przez oko Europejczyka Chińczycy sprowadzali na dokumenty zmarłych ziomków żywych ochotników z dalekiej ojczyzny. Brzmi to jak fikcja literacka, ale często życie jest bogatsze w niesamowitości od wyobraźni literackiej.

Liczni turyści poszukują więc w chińskiej dzielnicy niezwykłości z krwi i kości w restauracjach, sklepach, salonach tatuażu, dwuznacznych gabinetach masażu, czy sprawnie wbitej igle akupunktury. Ale świat orientalnych doświadczeń to nie tylko barwna feeria zmysłowych wrażeń. Pod krzykliwą tapetą odbywa się nieustanna wędrówka ku krainie spokoju i harmonii ducha.

Poważni i skupieni mieszkańcy China Town nie uprawiają gimnastyki porannej, lecz ćwiczą Taichi. To znacznie więcej niż tylko zestaw mechanicznych ruchów. Ta zewnętrzna, dynamiczna forma to tylko przejaw duchowej głębi - tak nauczają mistrzowie tej coraz bardziej popularnej w Europie techniki ćwiczeń psychofizycznych Precyzja i szlif techniczny nie grają tu wielkiej roli, gdyż najważniejsze jest samopoznanie. Dogłębna wiedza o całości, na którą składa się ciało, duch, umysł, słabości i siła charakteru, powoduje radykalną przemianę ćwiczącego, patrzącego już nie na ruch, lecz poprzez ruch na jego istotną treść.

Chi to podstawowa energia, która pulsuje we wszechświecie. Oddziaływuje ona na człowieka poprzez Księżyc, Słońce i pole elektromagnetyczne Ziemi. Poprzez praktyki Taichi ową energię wchłaniamy i rozprowadzamy równomiernie po ciele. Poprzez techniki oddychania i koncentracji sublimujemy energię i przemieniamy ją w moc duchową. Bowiem moc duchowa, to wehikuł do samopoznania i "Wyższej świadomości", a naszej tradycji mistycznej - narodzin z Ducha... Taichi operuje prostą techniką ruchów opartą jednak na wielowiekowej, głębokiej wiedzy teoretycznej. Ten poziom jest zupełnie wystarczający dla zachowania dobrego zdrowia, jasnego umysłu i szczęśliwego życia. Jeśli zaś ćwiczenia traktuje się sportowo powstają niepotrzebne bariery. Wewnętrzny rozwój, to coś innego, niż tylko chęć zwycięstwa. Zapewne pogodnie ćwiczący paryscy Chińczycy pamiętają o tym przesłaniu. Czy my także?

 

Modna opera mydlana

 

Moda, to barwna etykieta wartości współczesnej kobiety. Moda to także przepustka do klubu porzucających indywidualizm na rzecz modnej identyczności. Psychologia mody opiera się na mechanizmie bezpieczeństwa w grupie, której członkinie manifestują zewnętrznie swą jednomyślność i zgodę na świat. A świat modnej kobiety to bezrefleksyjna operetka żywego manekina obnoszącego z zapałem przelotne smaczki estetyczne  i symbole pomyślności ekonomicznej, zwłaszcza projektantów i producentów. Bo prawdziwy mechanizm mody to wykorzystanie słabostek kobiecego charakteru w celu gromadzenia wielkich fortun przez animatorów tej bałamutnej odmiany biznesu. Lecz zapewne niewiele współczesnych “pań modnych” ma świadomość, że występuje w roli marionetek w wielkim spektaklu próżności i zachłanności ludzkich pasji wzajemnie się napędzających. Wiedzą o tym na pewno wielcy kreatorzy mody, ale ich profesjonalna ogłada wymaga “dobrej miny do złej gry”. A zatem w otoczce magii i teatralnego splendoru prezentują niezliczone egzemplarze swych zmiennych jak pory roku eleganckich i ekscentrycznych kreacji.

Ale przecież uroda kobieca jest owym bezcennym klejnotem, który oprawiać można w szlachetną formę ubioru wedle własnego, niewymuszonego aktualną tendencją mody, osobistego smaku i wyobraźni. Jest to prawdziwa sztuka autokreacji, nie zaś bierne i bezkoncepcyjne strojenie się w szatki bezosobistej jednomyślności. Prawdziwa dama ubiera się sama. Od stóp do głów. Moda, która produkuje zwielokrotnioną jednoimienność jest z natury plebejska. A przecież żadna współczesna, szanująca się kobieta nie chce przyznawać się do plebejskich koneksji i gustów. Tak więc sztuka komponowania własnego ubioru z “modułów” garderobianych, zręcznie wyjętych z kontekstu aktualnej mody, jest wizytówką klasy kobiety. Tego życzymy więc wszystkim znanym i nieznanym uroczym paniom. W świecie gotowców elegancji naprawdę elegancka jest to kobieta, która kreuje się na swój obraz i podobieństwo. Reszta to falsyfikaty.

Kolejną dyskusyjną kwestią jest wykreowany przez kulturę masową idol naszych czasów - modelka. Jak twierdzą znawcy tematu aby zostać modelką posiadać trzeba ogromny talent, fizyczne warunki, no i osobowość. Co do tego ostatniego można mieć zastrzeżenia, gdyż ta właściwość żywego manekina jest ostatnią z wykorzystywanych w branży. Ale od czegóż kurtuazja, która łagodzi obyczaje i retuszuje brzydotę życia. Brzydotę wewnętrzną, brzydotę niewolniczych gustów i sprzedajnych postaw. Bo moda wymaga przecież przedmiotowej elastyczności i dyspozycyjnego konformizmu. Istnieją okresowe zapotrzebowania na pewien typ modelki. Przez pewien czas Georgio Armani lansował typ o cechach męskiej urody. Potem przyszła moda na dziewczyny chude aż do przesady, co stało się przyczyną sprawczą anoreksji wśród bezkrytycznych dziewcząt i kobiet. Potem długo panowała moda na silikonowe “balony”, obowiązkowo wypełniające modne biustonosze dziewcząt na “topie”. W tym roku nowojorska tendencja lansuje dziewczyny “nieco brzydkie”. Są to modelki, które wielcy styliści i fotografowie preferują jako programowo nie wpadające w oko. Ciekawe, czy moda na kobietę nijaką ukoi kompleksy wielu wiernych konsumentek kultury masowej, którym los nie był zbyt łaskawy? Zapewne nie, bo to moda, a nie kobieta zmienną jest i nie da żadnej pani domu i znanej osobistości spać i nosić się publicznie w spokoju i pewności siebie. Chyba, że postawią na mocną kartę kreacji indywidualnej. Lecz postawa indywidualności myślenia i noszenia się nie jest modna we współczesnym świecie...

Jedną z wielu twórczyń świata mody jest pani Carla Sozzani. Na mediolańskiej ulicy Corso Como, snobistycznym zakątku miasta, ma swój sklep, w który zaaranżowała wedle filozofii standardowego czasopisma mody. Krążący po ulicy tłumek amatorów “dolce vita” jeśli da się skusić sklepową ofertą znajdzie tu zapewne coś, co zaspokoi wyrafinowany gust bywalca. We wnętrzu sklepu różne części tematyczne i rubryki czasopisma zostały zaprezentowane jako odrębne działy. Przedmioty, które możemy tu napotkać reprezentują osobisty styl pani Carli. Przyjęło się, że klienta zdobywa się epatowaniem nowym trendem mody. Tu zaś na pewno nie natrafimy na obiekt wyrażający najnowszy krzyk mody, ale wysmakowaną stylistykę indywidualną. Oferowane są tu kreacje wszystkich wielkich stylistów. Lecz także co roku pani Carla prezentuje swą prywatną kolekcję, a dyżurujący w sklepie krawiec odbiera zamówienia od klientek na wierne kopie prezentowanych modeli. Cechą charakterystyczną dla sklepu jest stały ruch i zmienność panujące w jego wnętrzu. Żaden mebel, element wystroju lub najmniejszy eksponowany przedmiot nie ma tu stałego miejsca. Zmieniają one swe położenie wedle woli i nastroju właścicielki. Raz do roku zmieniana jest podłoga w sklepie, aby nowość w każdym calu była jego atutem. Miłośnik kultury parzenia herbaty w stylu orientalnym znajdzie tu też odpowiednie akcesoria jak filiżanki, dzbanki i tace. Tu też nabyć można zastawy stołowe z różnych krajów świata jak na przykład z Polski czy Mongolii. Ciekawostką jest fakt, iż charakter sklepu sprawia, że odwiedzany jest on częściej przez obcokrajowców, gdyż Włosi nie cenią propozycji typu “1OO1 drobiazgów”.

A teraz od miejsca sprzedaży modnych produktów przejdźmy za kulisy teatru mody, aby prześledzić proces “narodzin gwiazdy” czyli kreowania modelki. Proces wykreowania modelki odbywa się w różny sposób. Jedną z dróg są kontakty z innymi agencjami, i wyłapywanie atrakcyjnych dziewcząt z ich oferty. Drugim sposobem są konkursy. We Włoszech telewizyjny Canal 5 prowadzi program pod nazwą “Bellissima” . Do konkursu zgłasza się 5-6 tysięcy dziewcząt, które podlegają selekcji. Laureatki przeważnie mają zapewnioną pracę w agencji modelek. Następnym sposobem rekrutacji jest wyszukiwanie odpowiednich kobiet w innych krajach świata, a zwłaszcza krajach Europy Wschodniej. Przedstawiciele włoskiej agencji rekrutują dziewczyny z Polski i Ukrainy, które cieszą się dobrą opinią w branży. W Mediolańska agencja  modelek reprezentuje ok. 25OO modelek udzielających się w pokazach mody na całym świecie. Jednak, aby stać się sławą na wybiegu i gwiazdą kultury masowej trafić trzeba do Nowego Yorku. Tu wielcy mistrzowie obiektywu z prowincjonalnego Kopciuszka robią dziewczynę z okładki wielkiego magazynu, a wtedy dziennikarze i styliści stawiają kropkę nad “i”, a więc wręczają przepustkę do sukcesu. Tak sprawy miały się z naszą rodaczką o imieniu Marta, która poprzez Mediolan trafiła do Nowego Yorku, gdzie zainteresował się fotograf Steven Meisel. Teraz współpracuje z tym artystą dla potrzeb wielkiego magazynu “Vaugh”.

Być, albo nie być modelką, oto jest pytanie. Dla wielu urodziwych i próżnych dziewcząt jest to znakomita perspektywa życiowa. Lecz choć wiele jest powołanych, zwłaszcza z własnego widzimisię, to nie wiele wybranych będzie. I to jest także źródłem dziewczęcych frustracji i dramatów. Bo moda to wielki biznes, a nie ochronka dla urodziwych i niezbyt błyskotliwych panien. Nie często zastanawiamy się nad tym, ale specjaliści od ludzkiej duszy już dawno orzekli, że moda jest wyrazem duchowej pustki i nudy współczesnego człowieka. Czy wiedząc o tym warto upatrywać w modzie zjawisko godne potępienia? Zapewne nie, gdyż są bardziej przerażające zjawiska pod słońcem tej ziemi, no i przecież moda nie należy do obowiązków lecz fanaberii. A zatem fascynacja modą jest naszym wyborem jak włączenie telewizora czy zapalenie papierosa. Poza byciem, a nie byciem modną, współczesna kobieta ma więcej dylematów.

Zaprawdę godnie i sprawiedliwe jest zatem zapomnieć kobiecie o micie modelki i być jedynym, niepowtarzalnym egzemplarzem wystylizowanej urody, a nie „wybiegową Kukla” do noszenia sezonowych, zunifikowanych kreacji. Bo do niepowtarzalnych świat należy. Świat prawdziwy. Warto pamiętać o tym w czas karnawału, lecz nie tylko, gdyż naprawdę wyrafinowany styl życia to taki, w którym to występuje się w przez siebie zaaranżowanym spektaklu, tak na co dzień, czyniąc z życia swego święto niezależności i autokreacji, tak…

                                                                                                         *

Antoni Kozłowski

Zobacz galerię zdjęć:

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura