EPILOG
Książka w swym kształcie zasadniczym jest domknięta, może po latach coś dopiszę, ale im szybciej się ukaże, tym bardziej opowieść zachowa swą aktualność, bowiem w powietrzu wisi „widmo rewolucji”, na pewno obyczajowej, bowiem "mniejszości" chcą, wedle wskazań marksizmu kulturowego, narzucić swą wolę "staroświeckej" większości, zaś wyznawcy islamu czekaja na sygnał od swych immamów, aby przez hidżrę (pokojowe zasiedlenie i zdominowanie kulturowe) przynieść Europie "kaganek (kaganiec) Proroka, tak... Na koniec trochę mych wyjaśnień i odkrytych motywów do napisania tej panoramy łacińskiego świata przed wielką przemianą, jak mniemam. Tym nieuchronnym, jak mniemam także, nie wyrokuję jednak, czas zweryfikuje, końcem wielu państw narodowych, istnień ludzkich, odwiecznych obyczajów i tradycji, oraz wartości, ongiś fundamentalnych dla Europejczyka, zaś rodzącym się w bólach, zidioceniu, zabawach i nudach groteskowym i pustym obliczu Nowej Epoki. Zatem do rzeczy…
Do rodziny europejskiej, do której należą niewątpliwie "bracia starsi", Żydzi, nie zaliczam Rosjan. Centrum prawdziwej, historycznie i etnicznie, Rusi był Kijów, zaliczający się, chociażby poprzez przeszłą - Bizancjum i Rzeczpospolita Obojga Narodów, czy aktualną grawitację polityczną, do rodzinnej Europy, do cywilizacji łacińskiej, stąd opowieść o wielokulturowej Odessie, tragedii Czarnobyla i polskim ongiś Lwowie. Rosja, zaś, czyli Moskwa, to spuścizna mentalna i mieszanka rasowa rodem z Praeuropy i Azji, kultura turańska wedle historyka Feliksa Konecznego. Biorąc pod uwagę dane z badań Y-DNA, więc tego przenoszonego w linii męskiej, to etnicznie Rosjanie w przeważającej części nie są Słowianami, tylko etnicznymi "mieszańcami", ludem powstałym z paleoeuropejczyków (pierwotnych ludów niesłowiańskich), Jakutów (Syberia), Słowian (ludów indoaryjskich), oraz plemion tureckich z głębi Azji. Stąd taka agresywna ekspansja Moskali na Zachód i kultura wykazująca cechy prymitywne, charakterystyczne dla wojowniczych ludów tureckich (Mongołów). Rosjanie, potomkowie Wielkiego Księstwa Moskiewskiegio, zawsze mieli władzę autokratyczną i bezwolną społeczność, czyli carowie i rabowie, wdeptani w gnój egzystencji, poddani cynicznej depersonalizacji socjalnej. Zatem Rosja, to okrucieństwo i rozmodlenie, nahajka i bałałajka, gułagi i "budki z wódką", obecna geopolityka „petrochemiczna” i zakusy imperialne, od zawsze mająca ambicje zdobycia i kolonizacji całej Rusi. Zaś rosyjska idea Panslawizmu, czy także moskiewski, megalomański mit sukcesji tradycji rzymskiej (totalitaryzmu i ambicji imperialnych, to pewne!) pod hasłem III Rzymu, to uświęcona w swej despocji i okrucieństwie, wsparta modłami i naiwnymi ambicjami bezwolnego ludu, wizja totalitarna. To polityczna i społeczna obcość wobec tradycji Europy, jej indywidualizmu i humanizmu, czyli poszukiwania ludzkiej dystynkcji, taki mój wybór, na pewno nie bezzasadnie stronniczy, dotykający obiektywizmu...
Treścią książki, zbioru esejów i felietonów, jest kilkadziesiąt reportaży refleksyjno – poznawczych, które w zdecydowanej większości były mymi komentarzami do cyklicznego filmu “Kronika końca wieku”, wyemitowanego przez TV “Polonia”. Owe komentarze byłyby zdecydowanie za obszerne i do opowieści filmowych została użyta tylko pewna ich część. To trzon zasadniczy. Pozostałe cegiełki opowieści o obyczajach, ciekawostkach, dziwactwach i przejawach duchowej kondycji człowieka końca XX wieku, to moje teksty, które z powodów znanych redaktorom lokalnych i zamiejscowych pism i gazet nie znalazły miejsca na ich łamach, lub opublikowano je w wersjach okrojonych, takoż zostaly dopisane pod kątem dopelnienia obrazu mej wizji "końca czasów". To są uzupełnienia, które powstały w momencie, kiedy w mej głowie urodziła się wizja tej książki, rozprawy z przeszłością, otwarcia na nowe... Wszystkie owe składniki, cegiełki intelektualne, tworzą mozaikę ze wspólnym przesłaniem, jakim jest przeświadczenie, że ważne i charakterystyczne, brzemienne w skutki dla oblicza współczesności, te niezbyt "sensacyjne" czy "mało erotyczne" lub gangsterskie postawy ludzkie i zjawiska kulturowe, dzieją się poza obszarem propagandy medialnej, poza kolorowym proscenium tabloidów, która tworzy spreparowany obraz nierzeczywistości, maskujący prawdziwy wizerunek człowieka i świata naszych czasów…
Zatem kłamstwo mediów, rzeczywistość spreparowaną dla istot człoekopodobnych, konsumentów przemysłowo przetworzonej materii, medialnego kłamstwa opakowanego w kolorowy i zabawny papierek plebejskiej rozrywki, równoważę opowieściami o ludzkim świecie zlokalizowanym w kulturze śródziemnomorskiej, a więc pokazuję na przemian opowieści o wzniosłym i żałosnym, wielkim i małym, poważnym i śmiesznym, radosnym i tragicznym, a więc biegunowo zmiennym, różnorodnym wizerunku człowieka i jego odmienności kulturowych i narodowych w „naszym świecie”, w naszej Matce Europie, pośród tendencji lansujących integralność unijną, filozofię "Sojedinionych Sztatów Jewropy", przed "findesieclem" zbliżającym się wyraźnie do dziejowego przesilenia, zapewne nie biblijnej apokalipsy, ale odmiany oblicza cywilizacji, jej wyjałowienia i duchowego „wypatroszenia”, jej schyłkowej nowoczesności pod flagami islamizacji, genderyzacji i zniszczenia fundamentu – Rodziny i mądrej edukacji przez demona marksizmu kulturowego...
Zgodnie ze swym temperamentem i widzeniem spraw świata tego, robię wszystko, aby dania literackie były strawne, wyraziste, przyprawione szczodrze, lecz z pewnym umiarem, z refleksją i humorem, jako, że nic tak nie odstręcza czytelnika, jak posępny dydaktyzm, fanatyzm i jednobiegunowość, a dowcip zawsze dodaje skrzydeł każdemu ludzkiemu przedsięwzięciu. Niechże Państwo sprawdzą me deklaracje, więc zapraszam do „literackiego bufetu”. Smacznego!
AntoniK
Wrzeszcz, listopad 1999 – wrzesień 2001 roku.
*
Oto fragmenty książki, której planowana objętość, to około 250 stron. Książka podzielona jest na rozdziały, będące zbiorami opowieści dotyczących wybranego państwa z obszaru kultury judeochrześcijańskiej, europejskiej i jego specyfiki, często nie znanych smaczków obyczajowych. W tej chwili uzupełniam tekst, który ma zamkniętą formę i szlifuję styl. Potrwa to zapewne ok. ½ roku, czyli koniec 2010 roku.... Ale to już nie aktualne, mijają lata, a wydawcy nie widać, zawiesiłem prace uzupełniające i redakcyjne, niemniej zrobię to w obliczu realnej edycji. Fakty te, z pewnym jasnym podtekstem, podaję do Państwa wiadomości. Zawsze lepiej coś zasugerować, szukać szansy przez ujawnienie intencji, niż jeno użalać się nad brakiem zainteresowania. Pozdrawiam. AntoniK
Spis treści
- Prolog
- Zostało po Grassie
- W ojczystej zagrodzie
- Szwejk wiecznie żywy
- Zjednoczona grzęda Kapusty
- Intelektualne spaghetti
- Okruchy cesarskiej uczty
- Wolność ma zapach konopi
- Wyleniały Lew Albionu
- Gorzki los wybrańców
- Tajemnicze wyspy
- Europejskie melodie i dysonansy
- Epilog
*
Secesyjna Mucha
Secesja, kierunek sztuki, który wystrzelił bujnie w Europie na przełomie wieków XIX i XX, a precyzyjnie w okresie 1880-1910 rok, był buntem twórców, ich separacją i pogardą dla tendencji akademickich i historycznych w sztuce, ich poczucia, że bez transgresji odwiecznych kanonów nie ma żywej, prawdziwej sztuki. Secesja poszukiwała twórczej inspiracji w nieskończonym źródle form, jakim jest natura, jej mnogość, bujność alegorycznych i symbolicznych botanicznych i zoologicznych inspiracji. Tradycji malarskiej, naśladownictwu dawnych stylów i eklektyzmowi przeciwstawiono bujną, wręcz tropikalną eksplozję form roślinnych, paroksyzmów geometrycznie upostaciowanej vis vitalis, baśniową stylizację i symboliczne motywy tonące w bogactwie ornamentów, plazmatycznej płynności linii i delikatności pastelowych barw...
Lecz Secesja, to także drapieżność i fatalizm natury, która najpełniej wyraża swe tajemnicze i kuszące oblicze w postaci kobiety. Kobieta secesyjna to Afrodyta, Arachne, Chimera, Rusałka, Syrena, czy Harpia. Fascynują one mężczyznę i przeciwstawiają się jego racjonalnemu światu, gdzie panuje pewność, kalkulatywność i despotyzm. Potęga natury przejawiająca się w zjawisku secesyjnej kobiety sygnalizuje, że są inne światy prócz królestwa zadufanego rozumu i despocji...
Alfons Mucha urodził się w miejscowości Branczice w 1860 roku. Jako niespokojny duch nie zagrzał miejsca na prowincji, lecz udał się do Wiednia kształcić swój talent plastyczny. Tu także nie zasiedział się i ruszył do Monachium, gdzie w 1892 roku artyści proklamowali swą "secesję" wobec skostniałego akademizmu. Mucha jednak właśnie tu uczęszcza do Akademii i studiuje malarstwo. Dopiero jednak przenosząc się do Paryża wypuszcza swój talent na szerokie wody i zdobywa sławę. Jego pierwsze dzieła malowane w stylu “decorativ fano” tworzyły tematyczne cykle. Najbardziej znane to “Cztery pory roku”, “Pory dnia”, “Cztery miasta”.
Ideą jego twórczości była dostępność sztuki dla szerokiego kręgu odbiorców, co przejawiało się tym, że nie forsował cen swych obrazów. Na życie zarabiał, więc robiąc ilustracje do książek i plakaty. A zaczęło się to tak. Pewnego razu siedział w Boże Narodzenie w atelier swego przyjaciela, kiedy przyszła sama Sarah Bernardt złożyć pilne zamówienie na plakat. Ponieważ przyjaciel był nieobecny Mucha przyjął zlecenie i wywiązał się zeń znakomicie. Zachwycona aktorka podpisała z nim 6-letni kontrakt i jak to się mówi - zrobiła mu dobrą prasę. I tak u czekającego u wrót sławy twórcy różne firmy zaczęły zamawiać plakaty reklamowe, co przysparza mu splendoru i niezlego dochodu.
Mucha nie kontentuje się jednak życiem wziętego, paryskiego plakacisty i wyrusza do Ameryki, gdzie poszukuje sponsora dla swego malarskiego pomysłu “Słowacki epos”. Kiedy znajduje mecenasa swego wizjonerskiego przedsięwzięcia powraca do Czech i zaczyna pracę. Po zakończeniu malowania “Eposu” Mucha zajmuje się w dalszym ciągu malarstwem inspirowanym historią Czech. Tworzy obrazy olejne, pastele, szkice, ale też popierając gorąco ideę czeskiej państwowości projektuje banknoty i znaczki pocztowe powstającego państwa. Czas paryskiego kosmopolityzmu kończy się i artysta tworzy plastyczne wizje narodowych mitów. Jego ewolucja twórcza na pewno nie jest przykładem artystycznej mądrości, gdyż ideologie i nacjonalizmy robią ze sztuki swoją “służkę”, pozbawiając ją swej suwerenności i czysto poznawczej, mitologicznej funkcji. Lecz malarski kunszt Muchy jest obecny we wszystkich jego dziełach.
W otwartym niedawno w Pradze jego muzeum znajdują się zbiory pochodzące ze wszystkich okresów twórczych artysty. Wystawa składa się z siedmiu tematycznych części. Zaś spuścizną malarza opiekuje się jego wnuk - John Mucha. Eksponowana jest tu “Dokuma dekorati”, czyli książka, którą opracował Mucha w 1902 roku, jako katalog wzornictwa secesyjnego dla przedmiotów codziennego użytku i wyrobów rzemiosła artystycznego, jak meble, czy biżuteria. Jest tu także bogata ekspozycja paryskich plakatów Muchy, oraz mało znane dotychczas obrazy olejne i pastele. Patrzą z nich na nas manieryczne oblicza i tajemnicze oczy kobiet, które są niewątpliwie motywem przewodnim twórczości Muchy.
Tu także możemy obejrzeć rodzinne pamiątki, jak fotografie, portrety dzieci, czy też biurko i krzesło artysty. Jest tam też wizerunek samego Muchy. Z fotografii spogląda na nas wąsata, poważna twarz twardego mężczyzny, który choć wyposażony w fizjonomię drwala, nosił w duszy nieprzebrane bogactwo baśniowych form i mitycznych postaci. I tym to sposobem secesyjna Mucha pofrunęła w wysokie rewiry sztuki malarskiej podziwianej do dzisiaj... A czym zaskakują nas wspólcześni artyści, czy ich awangardowość jest chimerycznie piękna, czy fekalna? Jest na to odpowiedz - "Piss Christ" tzw. instalacja przedstawiająca krucyfiks zanurzony w naczyniu wypełnionym uryną powołany do istnienia w 1987 roku przez "mistrza wyzwolonej formy" Andresa Serrano. I tak zrozumiemy obrazowo, że koniec XIX wieku był okresem wolności wyobrazni, a nasz wiek totalitarymów i Holokaustu (nie Holocaustu, bo to z grecka) kończy się ewidentną wolnością od kultury i moralnej refleksji w sztuce postmodernistycznej, tak...
Szabas dzisiaj
Współczesny Izrael jest nowoczesnym państwem, którego demokratyczna struktura władzy nie dopuszcza możliwości powstania rządów i prawodawstwa teokratycznego. Jednak w izraelskim parlamencie, czyli Knesecie, istnieje lobby wyznawców ortodoksyjnego judaizmu, którzy stanowią 10% populacji narodu. Jest to silna i wpływowa grupa politycznego nacisku. Ortodoksyjni Żydzi kultywują i chronią religijną tradycję narodu, która to pozwoliła przetrwać rozproszonej nacji w dramatycznym wydaniu diaspory prawie dwa tysiące lat na wygnaniu i pośród prześladowań. Owa tradycja, to duchowa tożsamość wyznawców i obyczajowa jedność niezliczonych gmin, które po latach samotnego trwania odtworzyły żywy organizm narodu. To symboliczna tratwa ratunkowa na wzburzonym oceanie dziejów. Żywy ethos martyrologiczny, pomimo upływu czasu, który leczy rany, radykalizuje poglądy i integruje wielu wyznawców tradycji mojżeszowej.
Tradycja, to trwałe spoiwo każdej kultury. To odpowiednik kodu genetycznego w naturze, który pozwala przenosić porządek życia ponad czasem i przestrzenią. Ciągłość narodowego istnienia, to wierność tradycji. Fryderyk Nietsche ujął to tak, iż “jeśli chce się unicestwić naród, trzeba zabrać mu przeszłość”. Naród bez przeszłości jest tylko ludzkim stadem, którym można socjotechnicznie manipulować. Zatem chwała tradycji, ale bez przesady. Życie prócz ciągłości ceni także zmienność. Złoty środek pomiędzy tradycją, a zmianą obyczajów i poglądów, to najwyższa mądrość życiowa.
Czy jej depozytariuszami są żydowscy ortodoksi, którzy nie godzą się na zeświecczenie obyczajów w kraju? To oni właśnie są przeciwni istnieniu publicznych basenów kąpielowych, a zachęcają do przywrócenia rytualnych łaźni. Nie godzą się na odkryte nogi i ramiona kobiet. Nie pozwalają także fotografować się turystom, wchodzącym do ich dzielnic. Dla nich czas stanął i wskazania Pana Zastępów są niezmienne w swej surowości od czasów proroków, aż do współczesności. Oni też niezwykle rygorystycznie przestrzegają idei Szabasu. W każdy piątkowy wieczór pośpiesznie udają się do swych domów w dzielnicy “Mean Sharin”, aby zadość uczynić tradycji ojców.
Szabas, czyli dzień wypoczynku trwa od piątkowego, po sobotni zachód słońca. Ideą tego święta jest pierwotny nakaz instynktu plemiennego, który ustami swego boga nakazuje wstrzymać się od zbyt ekspansywnego ingerowania w porządek natury. Tak więc jest to ze swej natury święto “ekologiczne”. Ale dziś zapewne żaden wyznawca nie jest świadom jego pierwotnej genezy. Wie jednak i respektuje, iż na mocy prawa biblijnego zabronione jest w tym okresie wykonywanie prac wszelkich, podróżowanie, rozniecanie ognia, a współcześnie prowadzenie rozmów telefonicznych i oglądanie telewizji. W piątkowy wieczór gospodyni podaje do stołu słodką chałkę i rybę, zapala szabasowe świece, aby po rytualnej modlitwie odprawionej przez głowę rodziny spożyć uroczystą kolację. Następnie mężczyźni oddają się modlitwom i pobieraniu nauk.
“Pamiętaj, abyś dzień święty święcił”. Oto prawdziwa kotwica tradycji. Ale też zachęta do religijnego fundamentalizmu. A przejawia się on w tym, iż dla mozaistycznych ortodoksów współczesne magazyny drukowane są w wersji bogobojnej okładki, czyli bez wizerunku kobiety, która wodzić może na pokuszenie. To tylko małe, niegroźne dziwactwo. Ale obrzucanie kamieniami, a nawet ostrzeliwanie samochodów poruszających się po ortodoksyjnej dzielnicy podczas szabasu, to nie dziwactwo, ale groźny fanatyzm. Każda religijność w wydaniu fundamentalistycznym przestaje być drogą duchowego rozwoju, a staje się mechanizmem podkreślania własnej wartości i “słusznego” wyboru poprzez nienawiść do innowierców. Tak więc potomkowie ofiar nietolerancji sami wkraczają na tą niebezpieczną ścieżkę. Taka postawa irracjonalnego zacietrzewienia legalizuje niejako postawę izraelskich polityków, którzy traktują Palestyńczyków jak ludzi wyjętych spod prawa, a na ich akty terroru (czy walki o prawo do bytu państwowego) reagują z okrucieństwem miozaistycznego prawa Tory: “oko za oko”...
*
Arystokratyczny konik
Bogaci Anglicy wiedzą, że najlepszą receptą na nudę są snobistyczne sporty. Takie sporty jak tenis, golf, krykiet, czy wioślarstwo, ongiś elitarne, straciły współcześnie prestiżową niedostępność i należą do sportów masowych. Ale polo ją zachowało, gdyż są okoliczności ku temu. Anglicy od wieków kochają się także w koniach, jako symbolach rycerskiego romantyzmu. Nieobce jest im także smakowanie w atmosferze piknikowej nonszalancji i wytwornego pozerstwa. Wszelkie owe atrybuty wyrafinowanej rozrywki spełnia gra w polo.
Pierwsze wzmianki o tym sporcie pochodzą z perskich manuskryptów datowanych na około 600 r p.n.e. Była to wówczas gra dworska, przeznaczona, o dziwo, dla kobiet. Z biegiem czasu zasady gry się zmieniły. Do Anglii gra ta przywędrowała z Indii ok. roku 1860, wraz z żołnierzami służącymi w kolonialnych oddziałach. Na początku XX wieku powstały kluby polo. W Londynie znajduje się ostatni, założony w 1926 roku klub, będący jednym z najstarszych klubów polo w Zjednoczonym Królestwie. Gra się tu we wtorki, czwartki, soboty i niedziele, ale polo to nie tylko sport, to również okazja do spotkań towarzyskich. Zawodnicy wyjeżdżają także na zawody za granicę i zapraszają również do siebie ekipy z innych krajów.
Polo to gra zespołowa. Konna potyczka o piłkę prowadzona jest przez graczy przy pomocy drewnianych młotków. Rywalizują ze sobą dwie drużyny składające się z 4 konnych zawodników każda. Czas gry wynosi pół godziny, podzielony na cztery 7,5 minutowe kwarty. Kij ma 132-135 cm długości. Nie jest to łatwy sport. Gra wymaga jednocześnie kontrolowania konia jedną ręką, zmagania się z przeciwnikiem i uderzenia w piłkę średnicy około 11 cm. Zasadniczym celem kolektywnego wysiłku jest wstrzelenie drewnianej piłeczki do bramki przeciwnika. Jest to nie lada sztuka, gdyż utrzymanie się w siodle i jednoczesne sprawne operowanie drewnianym młotkiem graniczy z ekwilibrystyką. Nie jest zatem ujmą spudłować podczas walki. Zdarza się to nawet najlepszym. Najwyższym wtajemniczeniem gracza w polo jest traktowanie jazdy konno jako przyrodzonej, naturalnej umiejętności i koncentrowanie się tylko na precyzyjnym trafianiu w piłkę. Gracze polo komentują to tak, iż jest to kwalifikacja dobrego kierowcy rajdowego, który nie zastanawia się nad manualną obsługą samochodu, lecz rozkoszuje się, obsługując pojazd automatycznie, jego szybkością i sprawną jazdą...
Warunkiem uczestnictwa w gentlemańskich zmaganiach jest utrzymanie własnego przynajmniej jednego wierzchowca, członkostwo w klubie wynikające z płacenia niebagatelnych składek oraz sprawa najważniejsza – wolny czas przeznaczony na ową elitarną rozrywkę. Jak wiadomo dla wielu “czas to pieniądz”, lecz nie dla rasowych gentlemanów, którzy przeznaczają go na rozkurz w doborowym towarzystwie i w wyszukany sposób. Rasowy zawodnik prócz konia posiada także odpowiedni strój i wyposażenie , a więc wysokie, skórzane buty, charakterystyczna czapkę i drewniany młotek osadzony na długiej rękojeści. Ważną częścią sportowego rytuału jest rozgrzewka wierzchowców i graczy, która niekiedy pochłania więcej czasu, niż regulaminowa rywalizacja. Podsumujmy: po pierwsze należy być dobrym jeźdźcem, posiadać własnego wierzchowca, następnie poświęcić czas na pracę z instruktorem no i grać.
Weekendowe zmagania w polo gromadzą przeto śmietankę towarzyską. Już samo pojawienie się na murawie w odpowiednim oporządzeniu jest nobilitującym gestem. Natomiast wysoki kunszt gry sprawia, iż o bohaterze mówi się z zachwytem w towarzystwie. Współcześnie popularność gry w polo przekroczyła granice Anglii i uprawia się ją w 48. Krajach świata w Europie, Ameryce Poł. I oczywiście Stanach Zjednoczonych. Wielka jest tęsknota znudzonych biznesmenów do wytwornego spędzania czasu. Polo zatem to sport dla sprawnych i bogatych dam gentlemanów. A niby jacy mają być ludzie dobrze urodzeni? Poznać pana po cholewach, koniu i rycerskich manierach, nieprawdaż? Bo przecież “jak cię widzą, tak cię piszą”.
*
Matka Harmonia
Pod niebem Mediolanu, miasta opery La Scala, gotyckiej katedry i potęgi włoskiego futbolu, żyje sobie persona wielce ciekawa. Nie jest to strażnik olśniewającej mądrości, tytan intelektu, ani prekursor nowej dziedziny sztuki. To pełen osobistego uroku mistyfikator. Trudno odmówić mu skuteczności i inteligencji w realizacji swego życiowego posłannictwa, czyli uwodzenia swoją sztuką i filozofią tworzenia znanych osobistości współczesnego świata. Być artystą dla Pana Viscuzo to przepustka do high-life’u. Bo przecież nieważne, co się robi i czy posiada to wymierną wartość, lecz ważnym jest, by uzyskało aprobatę i przynosiło to chwałę twórcy. Szczytem bezczelności legitymował się tu Salvador Dali, który podczas publicznego performance’u smażył wielką jajecznicę i sprzedawał jej niewielkie porcje po 2000 dolarów otumanionym snobom, jako produkt boskiej kreacji. Nasz bohater nie przypisuje sobie tych demiurgicznych atrybutów, lecz w nastroju samouwielbienia napełnia swe dzieła kosmiczną harmonią.
Owa harmonia zawarta jest w “muzyce sfer niebieskich”, która nie jest dobywana z obrotów gwiazd, ani pociągnięć smyka po strunach, ale zawarta jest w wizualnych formach sztuki plastycznej pana Viscuzo. Nazywa on swoje instalacje zmaterializowaną muzyką, a kompozycje malarskie ilustracjami fraz muzycznych. Bo wszystko pochodzi – według niego – od “matki muzyki”, w takim sensie, że muzyka jest wewnętrzną harmonią wszystkich zjawisk świata. Jest to, że tak powiem kolokwialnie, coś na rzeczy, bowiem wielki, symbolistyczny malarz i kompozytor polski, rodem z litewskich Drusgiennik, Konstanty Mikołaj Ciurlionis posiadał dar synestezji, czyli obrazowego wizualizowania muzyki, tak więc swoje symfonie uwieczniał w formie cykli obrazów z tytułami odpowadiającymi tempom utworów muzycznych. Czy pan Viscuzo posiada ten dar, nie wiemy, ale wiemy, że posiada dar "sakralizacji" swej sztuki umuzycznionej.
Idea harmoniczności materializuje się w rzeźbach-instalacjach pana Viscuzo poprzez “magiczny” element budulca. Jest to identyczna deszczułka, która zwielokrotniona konstrukcyjnie tworzy, wedle autora, formy powszechnej harmonii. Swoje harmonijne twory opatruje artysta takimi tytułami, jak “Nike”, czy “Brzmienie kosmosu”. Ponoć słyszy też w swych konstrukcjach pulsowanie muzyki. I tak oto z wielkim zadęciem hoksztaplera przydaje swym wytworom niezwykłości. Lecz daleko mu do bezczelności Dalego, który twierdził, że smoła gotowana przez niego, jest najczyściejszą materią wszechświata. Ale współczesne czasy mają to do siebie, że pełno wokół "wielkich wydarzeń", zwyczajnego banału uświetnionego celebrycką oprawą, zapełniających tytułowe szpalty gazet, ale człowiek w nich występujący jest mały i marny. Dlatego też nasz hoksztapler nie osiąga wielkiego formatu w swej branży. Ale ma o sobie znakomite mniemanie i uważa, że to wielkie szczęście być artystą. Dzięki swej artystycznej bufonadzie poznał idoli tłumów z całego świata. A są to m in. Liza Minelli z Nowego Jorku, Catherine Deneuve z Paryża, czy Richard Gere z Los Angeles. Zapewne owe gwiazdy świata ekranowej iluzji fascynują się przejawami harmonii wyczarowanymi przez Viscuzo, chociażby taka tapeta, która pokrywa ścianę jego salonu, a wygląda jak prawdziwa biblioteka.
Poza tworzeniem harmonijnych rzeźb pracuje nad planami i modelami fantastycznych budowli i wierzy naiwnie, że jego projekty architektoniczne staną się kiedyś prawdziwymi budowlami. Przed wiekami jego rodakowi imieniem Leonardo udało się stworzyć wizję machin latających i pojazdów, które po latach zapełniły ziemię i powietrze. Naszemu bohaterowi nie rokujemy takiej przyszłości, gdyż realizacja projektów Viscuza byłaby upadkiem wielkiej iluzji, więc jego osobista polityka artystyczna nie domaga się materializacji pomysłow, pozostawia je wirtualne. Woli pozostać gwiazą pomysłow nie zweryfikowanych, miż zdemaskowanym bałamutem. Wie bowiem, że upadki nie zawsze są rozkoszne. Lepiej zatem niech pozostanie przy iluzorycznym napełnianiu architektury muzyką w swoich czterech ścianach domowej harmonii. Nie naruszy to na pewno norm budowlanych...
Nie poddajemy w wątpliwość, że nasz bohater ma znakomitych przyjaciół, ani tego, że jego dom tętni bogatym życiem towarzyskim. Wdzięczna jest rola błazna nadwornego, choć u schyłku wieku dwór i króla zastępuje wylansowany "artysta" i światek VIP-ów, a błazenada ma charakter czysto komercyjny. Ale kto ma pieniądze i nie wie, co z nimi zrobić, może zafundować sobie plastyczny ekstrakt kosmicznej harmonii u mistrza Viscuzo. Choć świat, to jednak realne zjawisko, nie zaś estetyczna iluzja. Prawdziwa biblioteka gromadząca wiedzę, dźwięk chińskiego gongu poruszanego wiatrem, czy poetyka mediolańskich zaułków widzianych z okna pracowni Viscuzo, wiernie ilustrują harmonię ludzkiego życia. Ale każdy ma taką harmonię, na jaką zasłużył. Mistycy, nawet ci z ulicy, a nie spoza murów monastycznych – harmonię sfer niebieskich, zaś konsumenci kultury masowej jedynie „chłopski akordeon”, ale w powszechnym „zdurnieniu demokratycznym” piękny jest ów wykwintny wtręt elitaryzmu…
*
Bestia, czy przyjaciel?
Każdy pies powinien być wychowany i ułożony, żeby był bezpieczny, niekłopotliwy i niekonfliktowy. Jest to możliwe i wielce pożądane. Inna sytuacja jest winą właściciela i to on musi ponieść jej konsekwencje. Demonizowanie zwierzęcia i oczyszczanie jego niegodziwego lub chorego właściciela jest szkodliwym błędem. Błędem budującym fałszywe, irracjonalne mity i wywołującym źle adresowane emocje. To, co zostanie powiedziane dedykowane jest właściwemu spojrzeniu na zjawisko, patologiczne rzecz jasna.
Człowiek udomowił psa przed tysiącami lat. Kiedy dokładnie – nie da się sprecyzować Najstarsze szczątki domowego psa datowane są na 9500 lat p.n.e. i pochodzą z Turcji. Wedle najbardziej prawdopodobnej hipotezy przodkiem psa był wilk. Przez tysiąclecia kooperacji z człowiekiem pierwotny wilk utracił swą sylwetkę i niezależność , ale w ciele jamnika czy dobermana nieodmiennie mieszka jego dusza , mając swój materialny wyraz w genetycznym wyposażeniu.
W przeszłości człowiek korzystał często z wilczej agresji wyzwalanej z psa. Na starożytnych wazach etruskich odnaleźć możemy sceny polowań z psami na zbiegłych niewolników. Psy podobne do współczesnych mastifów służyły już 3000 la p.n.e. w Indiach i Mezopotamii do walk i łowów.
W czasach współczesnych , kiedy rozwój cywilizacyjny pozbawił psa wielu jego użytecznych funkcji, trudno postrzegać go jako ciężko pracującego pomocnika człowieka. Lecz można w nim dostrzec towarzysza życia i przyjaciela. Lecz czy tylko?
Zwierzęcej agresji nie można rozpatrywać w kategoriach moralnych. Jest ona środkiem do celu. Ten cel to osobnicze i gatunkowe przetrwanie. Hodowany przez człowieka pies ma bardzo ułatwione życie, gdyż nie musi zdobywać pokarmu i uruchamiać w tym celu agresji. Lecz w wielu przypadkach pies nie ze względów praktycznych lecz świadomie i perfidnie stymulowany jest do zachowań agresywnych przez właściciela. I tak kompleksy, ukryta lub jawna wrogość wobec świata , czy też brak poczucia bezpieczeństwa sprawiają, że poprzez psa manifestuje się charakter człowieka. Dlatego też podobnie jak w medycynie sprawy nie należy traktować objawowo , lecz sięgać trzeba do rzeczywistych przyczyn. Może to człowiek przebadany psychiatrycznie powinien uzyskiwać pozwolenie na posiadanie psa? Teza to dość radykalna, ale nie bez logicznych przesłanek
Co decyduje, że człowiek staje się właścicielem psa? Tylko tak silny i duży mężczyzna powinien mieć tego psa. Potrzeba do niego dużo siły fizycznej, dużo niesamowitej cierpliwości i niestety taka jest prawda są to psy niebezpieczne. Muszą być krótko trzymane. Były one wprawdzie kiedyś używane do walk w starożytności, ale w ej chwili jest to pies, który będzie bronił swego właściciela, ale nie tylko , kiedy będzie ku temu sposobna sytuacja, ale wtedy kiedy on będzie miał na to ochotę.
Można być pewnym, że polujący wilk jest zwierzęciem agresywnym. Gdyby a nie było, jako gatunek przestałby istnieć. Pewne jest też, że odpowiednio wychowany rotweiler jest przyjacielskim, łagodnym psem. Mit o jego krwiożerczości jest bzdurą. W warunkach naturalnych samce wilków staczają gwałtowne walki w celu ustalenia hierarchii w stadzie lub obrony własnego terytorium. Są to zachowania rytualne i w momencie , gdy rywal demonstruje uległość, agresja u silniejszego wygasa. Fakt, że specjalnie tresowane psy podczas aranżowanej walki zagryzają się na śmierć, świadczy tylko o patologicznym wpływie człowieka na zachowanie zwierzęcia. To człowiek jest bestią, a nie pies.
Agresja o której często się mówi może wzbudzać sensację. Rzeczywiście zdarza się, że pies coś zrobił, oszczekał lub pogryzł. Media kolportują wiadomość jako sensację, często bez podania rzeczywistych przyczyn wydarzenia. Nawet kiedy sprawa się wyjaśnia media już tego nie prostują. Gdyby można było to sprostować, okazało by się, że ten rotweiler, o którym było głośno, był agresywny i zaatakował dziecko, gdyż takiego miał właściciela. Jeżeli nie gryzł, to był bity. W większości przypadków agresja drzemie w ludziach, a nie w zwierzętach, lecz obiektem do jej perfidnego rozładowania jest zwierzę. Jeśli dochodzenie policyjne sprawy nie ujawni czarna legenda bestii idzie w świat i buduje psychozę zagrożenia. Fałszywego zagrożenia..
Wraz z nastaniem tego roku w naszym kraju zaczęło obowiązywać rozporządzenie , uznające jedenaście psich ras za niebezpieczne, a w związku z tym na posiadanie zwierzęcia z owej czarnej listy trzeba mieć zezwolenie. Są to: buldog amerykański, rotweiler, owczarek kaukaski, pit bullterier, dog argentyński, perro de presa Canario, tos inu, akbash dog, anatolian karabash, perro de presa mallorguin i pies moskiewski stróżujący. Oto “list gończy”...
Ta decyzja prawna wywołała burzę dyskusji. Jest to oczywiście zdrowa reakcja. Nikt nie lubi, jeśli państwo ingeruje za bardzo w jego życie prywatne i arbitralnie rozstrzyga o tym co dobre, a co złe. Lecz tu jednak ważniejszy jest inny aspekt sprawy, a ten mianowicie czy groźny jest sam pies czy jego właściciel, a więc jego psychiczne niezrównoważenie, które znajduje wraz w zachowaniu psa. Wiadomo, że polujący na gazele lew nie jest okrutną bestią, lecz zdobywającym pokarm zwierzęciem, podobnie jak krowa pałaszująca trawę na łące. Zwierzę jest istota nieświadomą, a więc niewinną. Świadomość człowieka obciąża go odpowiedzialnością za wynaturzenie psa. Prawdziwe prawo powinno chronić słabszych przed zakusami silniejszych. To nie człowiek powinien być chroniony przed psem lecz odwrotnie. Psi problem wykazał jak bardzo uciekamy od wiedzy o sobie, przerzucając własne problemy na innych. Chcemy czuć się dobrze, nie zasłużywszy na to. I tak pies staje się naszym kozłem ofiarnym, choć tak naprawdę do końca nie wiemy, co w nim siedzi, wrażliwa istota animalna, czy wyhodowana bestia?
*
Trunek zielonej strzygi
Współczesna Praga to Mekka artystów i poszukiwaczy intelektualnych i estetycznych przygód z całego świata. Upadek komunizmu spowodował, że piękne miasto wypełnił przebudzony “duch miejsca" i stało się ono ważnym ośrodkiem kulturalnym współczesnej Europy. Ten renesans duchowy stolicy naszych południowych sąsiadów unaocznił nam jak zasadniczo różni się europejskość od bazarowo mafijnego przedsionka Azji w naszym wydaniu. Współczesność Pragi to nie scena kulturalnej rewolucji ale kontynuacja ducha artystycznej bohemy, dyskutującej i wymieniającej poglądy przy knajpianych i kawiarnianych stolikach. Taką tradycję kultywuje kawiarnia “Slavia".
Kawiarnia “Slavia” w tym kształcie powstała w latach 70-tych XIX wieku, w pałacu hrabiego Lażeńskiego, zbudowanym w roku 1870. Przez wiele lat była miejscem spotkań ludzi z kręgów artystycznych i tak pozostało do dziś. Jeszcze nie tak dawno zachodził tu czeski prezydent Havel, najsławniejszy czeski poeta Kolar i inni, mniej sławni. W latach komunistycznych wszyscy wiedzieli, że jest to miejsce spotkań dysydentów i artystów, ale władze przymykały oko. We wnętrzu Slavi wisi obraz, który namalował Wiktor Oliwa. Obraz przedstawia erotyczną halucynację absyntową i nosi nazwę “Pijak absyntu". Ten obraz ma wyjatkowa wartoś. Jego wartość nie jest artystyczna, ale ze względu na to, że wisi właśnie w kawiarni “Slavia”. Dla wielu amatorów wartością jest tu absynt.
Absynt to trunek szczególnie preferowany przez paryską cyganerię z przełomu wieków, odwiedzającą knajpki Montparnassu. Jest to mocna spirytusowa nalewka piołunowa z dodatkiem innych ziół aromatycznych o charakterystycznej zielonkawej barwie. Jej działanie jest odmienne od klasycznych mocnych alkoholi. Ziołowe dodatki nalewki sprawiają, że pokaźna dawka trunku wywołać może euforyczne oszołomienie bogate w halucynacje o baśniowo-erotycznych treściach. Zapewne ze względu na osobliwe właściwości absyntu rozgrzewali nim wyobraźnię paryscy malarze i poeci jak Tulus Lotreck, Modigliani, Apollinaire, Max Jacob czy przybysze z Europy Wschodniej: rewolucjonista Lew Trocki i malarz Marc Chagall. Współcześnie absynt jest trunkiem prawnie zakazanym w licznych państwach europejskich, lecz nie w Czechach. I tu właśnie trafiają pielgrzymi poszukujący spotkania z zieloną, narkotyczną duszą absyntu.
A zatem w przytulnym wnętrzu kawiarni “Slavia”, gdzie niegdyś zbierał się kwiat czeskiej opozycji, spotykają się amatorzy i wielbiciele absyntu, a także ciekawscy z całej Europy. Zwyczajowo trunek ten pija się w formie "przypalanki" rozcieńczanej wodą. Choć nie jest smaczny i łagodny, to zapewne posiada inne właściwości, kuszące licznych znawców specyfiku.
Czy artystyczne wizje wywołane absyntem pozwolą współczesnym twórcom odkryć nową postać ducha czasów ukrytego w butelce? Czy tylko spotkać zieloną strzygę, co już zadokumentował na płótnie malarz Oliwa? Czekamy z niecierpliwością na wyniki twórczych eksperymentów. Oby jednak, jak w przypadku Alladyna, bohatera jedenej z Baśni Tysiąca i Jednej Nocy,ów dżin był dobrym sługą, a nie jak w przypadku Ucznia Czarnoksiężnika J.W. Goethego wyzwolonym demonem, którego nie sposób okiełzać w szaleńczej aktywności...
*
Nekropasje z Per la Chese
Być w Paryżu i nie odwiedzić sławnego cmentarza „Pere la Chese” to tyle samo, co znaleźć się w Rzymie i nie zobaczyć Papieża. Na tym najstarszym paryskim cmentarzu spoczywają doczesne szczątki wielkich ludzi różnych epok. Demokratycznie zrównani w tajemnicy śmierci mają tu ostatni przystanek swej ziemskiej wędrówki La Fontaine, Pani Walewska, Chopin, Balzac, Oskar Wilde, Proust, Apollinaire, a także idol maskultury - Jim Morrison. Wielka nekropolia jest żywa w świadomości ludzi współczesnych, jako że jest miejscem życia wiecznego wielkich twórców kultury i ludzi wpisanych w historię cywilizacji europejskiej.
Ale te wielkie postacie nie są tak żywe w pamięci ludzkiej, jak bożyszcze sceny rockowej – Jim Morrison. Do jego grobu odbywały się niezliczone pielgrzymki bałwochwalczych fanów. Jednakże miłość do utraconego idola nie szła tu w parze z szacunkiem do mogił okolicznych. Na skutek bezustannych dewastacji szacownego miejsca władze miasta ukróciły proceder niesfornego kultu i postawiły przy grobie autora „Jeźdźców burzy” straż policyjną. Nie przeszkadza to jednak w oddawaniu hołdu mitycznemu „Królowi jaszczurów” w bardziej konwencjonalnej formie.
Osobliwością miejsca są także wyrazy hołdu pośmiertnego składane na grobie niejakiego Wiktora Noir, 19-wiecznego dziennikarza, ofiary morderstwa. Ponoć jego realistyczny posąg spoczywający na płycie nagrobnej posiada cudowną właściwość przywracania kobiecej płodności. Już 100 lat temu zatrzymana została kobieta odprawiająca z posągiem nieobyczajny rytuał. Minęło wiele lat, a potrzeba intymnego kontaktu z mosiężnym cudotwórcą jest tak wielka, że nic nie może odstraszyć spragnionych macierzyństwa kobiet. Od ich czułych dotyków twarz, buty, i oczywiście centrum męskości wypolerowane są do połysku. Kult zmarłego przekracza zatem konwencjonalne granice. W tym przypadku granicę przyzwoitości.
Nie mniejszą popularnością wśród rodzaju żeńskiego cieszy się Alain Kardec, ojciec nowoczesnego spirytyzmu i magii, a właściwie jego nagrobne, mosiężne popiersie. Dotknięcie zimnego, metalowego wizerunku adepta nauk tajemnych przynosi, jak głosi wieść gminna, szczęście. Z tej racji, iż szczęście to najbardziej deficytowy towar pod słońcem tej ziemi, orszak jego spragnionych poszukiwaczek jest niemały i czasem trudno dopchać się do jego źródła. Lecz te, które stają przed zimnym, mosiężnym obliczem spirytysty czują zapewne przypływ ciepła i życiowego wigoru. Lokalizuje się on w podbrzuszu. Z tego centrum prokreacji, laboratorium życia, ciepło rozpływa się po całym ciele i umyśle i powoduje nagły i irracjonalny wzrost życiowego optymizmu, czyli szczęście. Można stymulować tą cyrkulację na różne sposoby, lecz firma „Per la Chese” serwuje sposób wielce nobliwy. Kobiety innych obyczajów korzystają z łaskawości mężów i narzeczonych.
I tak oto przekonujemy się, iż nieznane są przyczyny ludzkiej nieśmiertelności, wyrażające się poprzez pamięć żyjących. Być może prawdziwa wielkość człowieka objawia się po jego śmierci. Dlatego każdy powinien mieć nadzieję, że gdy umrze, może zyskać adoratorów. Zdarzały się też przypadki pośmiertnego ubóstwienia. Czego zatem nie osiąga się za życia, może przypaść w udziale po śmierci. Bez wysiłku i odpowiedzialności. I jest to współczesna forma sławetnego "życia po życiu".
*
Chemiczna przepustka do wolności
Marihuana to euforyczno-halucynogenny susz z konopi indyjskich. Wzmianka o owej magicznej roślinie znajduje się już w świętej księdze hinduizmu - Wedach, pochodzących sprzed 4OOO tys lat. W starożytności i średniowieczu, na Dalekim i Bliskim Wschodzie stosowano nagminnie marihuanę i haszysz jako środek odmieniający świadomość. Europejczycy spotkali się z przetworami cannabis indica na początku XIX w Indiach i Egipcie. Plantatorami konopi byli ojcowie-założyciele Stanów Zjednoczonych Waszyngton i Jefferson. Walkę z marihuaną jako plagą społeczną rozpoczęto w USA w latach 3O-tych naszego wieku za podjudzeniem przemysłowca, Du Ponta, fabrykanta tekstyliów z włókien syntetycznych w celu zniszczenia konkurencji. Tak więc demonizacja marihuany miala podloże ekonomiczne, oszukańcze i wytworzyła potężną kastę "dilerską" zarabiającą na nielegalnej dystrybucji starej jak ludzki świat substancji psychoaktywnej. W 1937 roku 46 z 48 stanów zdelegalizowało jej używanie. Od tego czasu na całym świecie zaczęto prawne restrykcje wobec jej użytkowników i określono charakter owej substancji jako narkotyk, co nie jest prawdą, ale nie jest to już tematem naszego "opisu zajścia"...
W 1972 roku władze duńskie zezwoliły na terenie hippisowskiej dzielnicy Kopenhagi - Chrystianii na legalne używanie marihuany. Parę lat potem w Holandii zalegalizowano używanie marihuany, haszyszu i lekkich narkotyków w placówkach kontrolowanych przez policję, czyli coffeshopach. Efekt był taki, że liczba młodocianych narkomanów spadła z 10 na 2% w populacji osiemnastolatków. W 1994 roku Trybunał Konstytucyjny w Niemczech wydał wyrok wstrzymujący stosowanie sankcji wobec użytkowników przetworów konopi. Polityka prawnego liberalizmu zaczęła przynosić wymierne efekty. Zapewne będzie to proces dynamiczny, bowiem naukowo stwierdzono, iż marihuana jest terapeutykiem w przypadku SR, padaczki, wylewów, o ironio!
Bez wątpienia Holandia jest wiodącym krajem europejskim stosującym liberalną politykę wobec ludzi stosujących lekkie narkotyki. Celem takiego podejścia do zjawiska jest zarówno ograniczenie popytu na owe środki, co jest oczywiste w przypadku zdjęcia z nich piętna „zakazanego owocu”, jak również likwidacja nielegalnej podaży, czyli walka ze zorganizowanym środowiskiem dilerskim. Zapewne podłożem tej polityki jest wielowiekowa tradycja wolnościowa w Holandii, która konsekwentnie respektowała wolność osobistą obywateli i nieingerencję państwa w sprawy religijne i obyczajowe. Prawo holenderskie rozróżnia także efekty działania narkotyków twardych (heroina, morfina, kokaina, amfetamina) i lekkich, wśród których znajdują się marihuana i haszysz.
W Amsterdamie nabywać można legalnie i stosować na miejscu przetwory z konopi w specjalnych barach zwanych coffeshop. Teoretycznie sprzedaż lekkich narkotyków jest tu zabroniona, ale prokurator królowej ma swobodę uznawania, czy jakiś proceder będący wykroczeniem jest szkodliwy społecznie i godny prawnego ścigania. Dzięki temu, że sprzedaż „trawki” na terenie coffeshopów może być kontrolowana administracyjnie, władze mają rozeznanie co do skali zjawiska, czego nie można powiedzieć w przypadku dystrybucji przez nielegalnych handlarzy. Kolejną zaletą tego stanu rzeczy jest gwarancja sprzedaży czystej chemicznie substancji. W wielu krajach marihuana preparowana jest przez handlarzy w celu osiągnięcia silniejszego efektu i uzależnienia użytkownika. W tym celu stosowane są takie toksyczne substancje jak „angel dust”, „kompot”, kokaina i eter. W coffeshopach wykluczone jest nabywanie toksycznego suszu, a zatem mamy do czynienia z ważnym aspektem ochrony zdrowia konsumenta. No i nie bez znaczenia jest dobra atmosfera panująca w tych lokalach. Kultura obcowania ludzi oddających się relaksowi psychicznemu to droga do wartościowych przeżyć, twórczej wymiany myśli i życiowego bezpieczeństwa.
Amsterdam to Mekka wszystkich amatorów marihuanowego haju celebrowanego w atmosferze legalności. W czasie wakacji coffeshopy odwiedzają turyści z całej Europy, a zwłaszcza Anglicy i Niemcy, aby zakosztować swobody obyczajowej nie dopuszczalnej w ich krajach. Co do słuszności owej polityki można się spierać w kwestiach natury moralnej, lecz nagie fakty są jednoznaczne. W Holandii umiera rocznie 2,4 narkomana na 1 mln. mieszkańców. W innych krajach wygląda to tak: we Francji ten wskaźnik wynosi 9,5, w Niemczech 20, w Szwecji 23,5, zaś w Hiszpanii 27,1. W 1997 roku w Polsce zanotowano 253 zgony z powodu komplikacji ponarkotykowych, co daje liczę 6,66 zgonu uzależnionego na 1 mln. mieszkańców w Kraju nad Wisłą. Czy ta licza, usuwając przecinek, coś nam sugeruje, może alarmistycznie?
Ale oderwijmy się od wskaźników i liczb, które nie są parametrami duszy człowieka. A ludzka dusza tęskni przecież do klimatu odrealnionego, baśniowego. Przedwojenny warszawski bon vivant i kawiarniany satyryk, Franz Fiszer, zapytany kiedyś, dlaczego pije, odparł równie barwnie, co szczerze: „piję, aby w prowadzić w życie elementy baśniowe”. Odmiana świadomości we wszystkich kulturach, od prymitywnych do cywilizacji przemysłowej, jest czymś naturalnym i społecznie aprobowanym. Potępiane są wszelkie nadużycia w tej dziedzinie. A zatem warto spojrzeć na zjawisko amsterdamskiego coffeshopu jako na cząstkę światowej kultury, która nie jedno ma imię, więc względności kulturowe i odmienność prawnej oceny jest zjawiskiem oczywistym. Higiena psychiczna nakazuje człowiekowi doświadczanie odmiennych stanów świadomości, jako przepustki do samopoznania i barwnego dopełnienia monotonii życia codziennego. Lecz jak z wszystkim, co niesie w sobie pierwiastek ryzyka i wymaga dojrzałości umysłowej, przygody na „haju” mogą mieć także skutki negatywne. Choć dla suchej statystki warto porównać „zgubne skutki” używania alkoholu, czy innych życiowych „udogodnień”, z konsekwencjami oszałamiania się „trawką”. W USA ginie rocznie w wypadkach samochodowych ok. 65 tys. osób ludzkich, a więc tyle samo, ilu żołnierz amerykańskich pożegnało się z życiem podczas wojny w Wietnamie...
W naszym rodzinnym kraju jeżenie i chodzenie po pijanemu jest przyczyną znacznego procenta wypadków drogowych, a patologie społeczne i rodzinne dające strawę sensacji mediom wynikają w lwiej części z alkoholizmu, a nie innych form narkomanii. O dziwo zepchnięta do podziemia prawnego i handlowego „trawka” jest neurologicznie przebadanym, skutecznym lekiem na wiele poważnych schorzeń centralnego układu nerwowego np. padaczkę, udary mózgu, urazy czaszki, depresje towarzyszące terminalnym stanom nowotworowym. W Kanadzie i niektórych stanach USA marihuana sprzedawana jest w aptekach na receptę. To chyba wymowny fakt. Pomimo ewidentnych pozytywów farmakologicznych (skrzętnie ukrywanych przed opinią publiczną) delegalizacja marihuany powoduje, że jej dystrybucją zajmuje się środowisko przestępcze, często służby specjalne, a jej jakość jest wysoce niepewna, zaś w owej sytuacji ryzyko korupcji policyjnej wysoce wzmożone, a karane przeważnie „płotki” narkobiznesu, a nie „grube ryby”, które kupują sobie bezkarność. Jak widać, delegalizacja marihuany jako niegroźnej używki niesie same negatywy... Nie zachęcam jednak do osobistych prób, czy też aktywnej batalii o legalizację trawki, choć jej medyczna postać, to oczywisty lek, gdyż istnieje zasadnicza różnica między reportażową impresją, a nachalstwem reklamy i agitacji. To tyle dla rozwiania wszelkich wątpliwości...
*
Koniec
Ps. reszta zostanie podana chętnym "na papierze", jeśli znajdzie się edytor mych tekstów zawartych w książce "Zmierzch w Europie. Znaki i obrazy schyłku epoki". AntoniK czyli Antoni Kozłowski jr.
Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura