Wilk Miejski Wilk Miejski
233
BLOG

Popołudnie. Początkowy fragment opowieści inicjacyjnej "Leć motylu, leć..."

Wilk Miejski Wilk Miejski Kultura Obserwuj notkę 0

 

 

Wszystkim, którzy nie wymienili jeszcze głodu

prawdy na komfort głupoty i małoduszności.

 

 

 

 

Podziękowania autora

 

Składam serdeczne podziękowania tym wszystkim Przyjaciołom i przypadkowym kooperantom, którzy technicznie i merytorycznie przyczynili się do powstania powyższej opowieści. A więc byłej żonie Izabeli za benedyktyńską cierpliwość przy maszynopisaniu pierwotnego tekstu. Bratu Jędrkowi i druhowi Pistoletowi za oddelegowanie sekretarki poważnej, jak gołąb pocztowy, firmy “Cypel” do niefirmowej przysługi komputerowej. Następnie Bogusiowi Ruteckiemu za wielokrotne drukowanie tekstu, za co także dziękuję serdecznie Tomkowi Szwelnikowi. Wielkie dzięki składam także Jerzemu Prokopiukowi, memu Przyjacielowi i nauczycielowi, za trafne uwagi krytyczne, które oczyściły tekst ze zbędnych akcentów sowizdrzalskich. Panu Stanisławowi Dejczerowi (już ad patres) dziękuję za zrecenzowanie pierwotnej wersji tekstu, jako “zbeletryzowanego traktatu filozoficznego”, co skłoniło mnie do dalszej, uzupełniającej pracy nad nim. Wyrażam także wdzięczność za mądrą, zrozumianą i przyjętą przeze mnie, krytykę Zbyszkowi Żakiewiczowi, nie żyjącemu już wielkiemu pisarzowi, etykowi. Bo mądrość bliźnich jest zawsze przyjazna i solidarna z twoją mądrością, otwiera i rozjaśnia ścieżki ludzkiego porozumienia, jeśli zasygnalizujesz jej obecność na swym podwórku...

Durniom zaś, którzy są niepoliczeni, jak gwiazdy na niebie, dziękuję za inspirujący ładunek głupoty, bez której natarczywości i wszechobecności byłyby pewne kłopoty z czujnością wobec zagrożeń, a więc postawą twórczej refleksji, a także impulsem do “świętej wojny” z szarańczą matołectwa i podłości. Szczególnie zimne podziękowania składam istotom człekokształtnym, wyposażonym w mentalne “wkładki ideologiczne” i dewocyjne “młynki modlitewne”, bez których świat byłby radosny i bezproblemowy, a dzięki despocji i apostolstwu których jest posępny, pełen chaosu i absurdu, lecz nie pozbawiony cech groteskowego kabaretu. Lecz to, paradoksalnie, dzięki owym patologicznym stymulatorom, udało mi się przebrnąć przez duchową “ścieżkę zdrowia” i dotrzeć do przystani wolnego umysłu. Bo zawsze każda akcja, zwłaszcza milicyjna i duszpasterska, rodzi reakcję, a ten, kto poznał piekło, może prawdziwie zapragnąć widoku nieba. I tu właśnie ironiczne podziękowania kieruję ku sternikom nawy państwowej z napisem na burcie: PRL, za to, że byli tylko złośliwymi błaznami, nie zaś krwawymi łotrami (wyjątek od reguły - Jaruzelski, pies moskiewski wierny) i dzięki temu żywot ludzki w dorzeczu Wisły nosił, z kilkoma odstępstwami od reguły, znamiona upiornej groteski, lecz nie posępnej rzeźni. Co się zaś tyczy "czarnych sukni", to uważam, że ich destruktywna rola, jawna agenturalność watykańska, zdrada polskiej racji stanu, nieco osłabiona przez bycie w defensywie w dobie PRL, choć także we wzorowej, zakulisowej współpracy z reżimem, jest stałym zagrożeniem dla ludzkich umysłów, obywatelskiej samodzielności na mocy tradycji wtłaczania w dyby powinności finansowych i baraniego posłuchu wobec "nieomylności Eclesi", ustanowionej politycznie, spadkobierczyni mozaistycznego i rzymskiego totalitaryzmu i okrucieństwa, instytucji państwa i prawa - "Roman Catolic". A, więc człowiek w dobie PRL nie tylko bał się i dbał o wypełnienie żołądka, uczestniczył w groteskowych, czasem poniżających, spektaklach "walki o byt i wolność", ale też pokładał nadzieję (niestety, matkę głupich) i myślał, często rozumiał istotę rzeczy. Czasami myślał nawet twórczo, lecz nie zawsze mógł się dzielić z bliźnimi swymi plonami, bowiem instytucja cenzury stawała temu okoniem, a publikowanie "podziemne" mogło zaowocować wyrokiem i więzieniem, tak...

Wyrażam także wdzięczność Wenikreatorowi, choć nie znam Jego Imienia i miejsca pobytu. Ze wszystkich koncepcji Anima Mundi, zbiorowej podświadomości, Hologramu czy Kroniki Akaszy najbardziej "pasuje" mi teoria Logosu, Słowa na Początku, nie koniecznie jahwistycznego, ale proweniencji gnostyckiej, które to jest impulsem, w języku współczesnej fizyki – programem, owego "creatio ex nihili", eksplozją z punktu Zero wszelkiej konstelacji energii i materii kosmicznej (materia, to forma energii), jej uporządkowania, przemian i celowej drogi ewolucji form. Można to także nazwać Sensem, Kosmicznym Nawigatorem. Dlatego też, to, co pojawia się w polu mej świadomości jest możliwym przejawem tego "Opus Magnum" na mym jednostkowym, mikroskopijnym, ale cennym poprzez samoświadomość owego procesu, ekranie rejestrującym. Zatem, jak da się to określić, jestem jedynie ekranem projekcji kosmicznego procesu kreacji i przemian, nie samym Demiurgosem, jak sądzę, a może się rozmijam z prawdą... Lecz przecież i bez tego wiem dobrze, że nie jestem suwerennym autorem, a jedynie soczewką świadomości dla zjawisk, albo inaczej, terenem gry ponadosobowych sił kosmicznych i ziemskich tropów myśli ludzkich z wielkiego rezerwuaru Uniwersalnego Umysłu. No i bez wątpienia z przewagą energii jasnych! Bo gdybym miał inne przypuszczenia, nie przyznałbym sobie wtedy moralnego debitu na upublicznianie słów, które nie tylko zaintrygują, zbulwersują lub znużą, ale także nastąpią na liczne, newralgiczne “odciski umysłowe” czytelników.

I tak podziękowawszy wszystkim (bez mała wszystkim) współsprawcom tej opowieści, dodam jeszcze, nie chcąc, rzecz jasna, nikogo (łącznie z sobą) urazić, że powołanie do życia owego tekstu uważam za rzecz zbędną i wtórną do zdrowego inwestowania energii życiowej. Zbędną, gdyż nie napełni on pustych misek głodującym, nie pocieszy bezdomnych, nie rozjaśni smutku samotnych matek, nie zmieni trajektorii biegu spraw tego świata, a zmanipulowanym umysłom nie da oświecenia. Jednak owa zbędna wtórność wobec życia wynikła z tego, iż doświadczając siebie i świata pod kloszem komunistycznym, nie zawsze potrafiłem w pełni realizować "tu i teraz" swe moralne i intelektualne postulaty. Patrząc obiektywnie, nie był to okres sprzyjający udanym aktom duchowej i społecznej samorealizacji. Otwarcie, ale tylko politycznie, nie obyczajowo i religijnie, w “samizdatach” dostępnych dla "opozycji autobusowej", czyli tak licznej, że można ją było zmieścić w autobusie i wywieść na Sybir. Był to czas tematów “dozwolonych” lub aluzyjnej gimnastyki, a także “okres prosperity”, czas tryumfu wilka w skórze barana, "zielone światło" dla totalitarnej instytucji Kościoła, która występowała oficjalnie przeciw komunistycznemu ateizmowi, a zatem pozornie na rzecz, wierzącego w „formie patriotycznej” i buntującego się przeciw państwowemu uciskowi, obywatela, bowiem dla prawdziwej wolności słowa i krytycznego myślenia nawet i dzisiaj nie ma przyzwolenia pełnego, a wypowiedzi „godzące w uczucia religijne” nie znajdują chętnych dla ich upubliczniania, choć dla chcącego, dziś nic trudnego…

Zatem takie akty zastępcze i niepełne wypowiedzi twórców były w czasach PRL źródłem ich kreatorskiej goryczy lub lichej satysfakcji. Dlatego, więc czynię teraz remanent, uzupełniam, komentuję, a znajdując w sobie, poszukuję źródeł siły dla tych, refleksji i zamierzeń twórczych dotkniętych onegdaj niemocą i pustką artystyczną. Lepiej późno, niż śliwka w kompost, choć mam przeświadczenie, że mój „model inicjacyjny” bardziej jest „kijem w mrowisko”, niż „głosem wolnym, Ducha wyzwalającym” i paradoksalnie duże fragmenty opowieści znalazłyby uznanie i publikację w dobie komuny, jako antyklerykalne, o ironio losu...

Autor

*

 


Motto:

Ważniejszym jest znać prawdę o

samym sobie, niż próbować odkryć

prawdę niebios i piekieł.

Sufi Inayat Khan

 

II. Popołudnie

 

Przez zalane kaskadami letniego słońce ulice Miasta szedł wolno chłopak w granatowym garniturze i pod krawatem. Ten zgoła nie letni strój młodzieńca wynikał z dochowania konwencji szatampowo eleganckiej oprawy egzaminacyjnej celebry. Choć nie znał jeszcze oficjalnych wyników, bo na nie musiał poczekać jeszcze parę dni, wiedział dobrze, że zdał egzamin wstępny do liceum. Zrobił to z marszu, bez specjalnych przygotowań, bo był rozumnym, piętnastoletnim człowiekiem, który odnosił się z dystansem do bezdusznego drylu szkoły, a proces pauperyzacji umysłów traktował jako osełkę do szlifowania ostrze swego intelektu. To, co nie zabijało, wzmacniało, wiedział. Nigdy nie przejmował się szkolną rywalizacją, zabieganiem o względy nauczycieli i zawsze był krytyczny wobec serwowanej ex catedra wiedzy, jej arbitralności i nachalnej, ideologicznej oprawy.

Miał ku temu liczne powody. Słuchał wspólnie z ojcem wiadomości napływających zza “żelaznej kurtyny” przez szumiący głośnik radiowy i wyławiał z dźwiękowej kakofonii wskazówki, jak rozumieć otaczający go teatr politycznego absurdu. Nie dał się więc zapędzić do “komsomołu” jednomyślnych i świadomie lawirował pomiędzy tyczkami slalomu, ustawionymi przez trenerów, których celem było, aby “Polska rosła w siłę głupoty, a rządzącym żyło się dostatniej”. I tak to, w ramach swej prywatnej wojny z cynicznym i podłym opresorem, odzianym w werbalną sukmanę ludowej swojskości, a obnażonym przez radiową edukację, jako polityczny bandzior, zdał egzamin, mający dla niego symboliczny wymiar prywatnego zwycięstwa. Choć może nie tylko symboliczny, bo przecież wiedział dobrze, że środowisko uczniowskie ogólniaka dawało więcej szans na zdrowe i inspirujące więzi rówieśnicze, czego nie można było powiedzieć o chamskich realiach zawodówki, czy jednotorowości umysłowej technikum. Zatem wybrawszy mniejsze zło, bo tylko w sferze takich wyborów mógł rozgrywać swój mecz na społecznym boisku, miał tyle satysfakcji, co po zjedzeniu kotletu z papieru, zamiast z tartej cegły, bo było to lepsze, niż pożarcie czerwonej kiełbasy z jadem ideologii.

Lecz jego prawdziwy, jednostkowy dramat rozgrywał się w sferze zgoła innych dylematów i w zmaganiu z wrogami, których obecność w życiu jego rówieśników nie była równie częstotliwa, jak kłamstwo w ustach aparatczyków krwawo-mydlanej “socopery”, organizatorów zycia mas na stolcach powiatowych, gminnych czy telewizyjnych. I choć w kraju nad Wisłą panował suwerennie reżim ateistyczny, to stare przyczółki kościelnej, łzawej i posępnej, zachłanności na rząd napełnionych poczuciem winy dusz, działały na tyle sprawnie, że produkowały swą trzódkę innej kategorii ofiar, niż reżimowych, mentalnych popaprańców. W dziejowej rozgrywce o prymat w rządzie dusz “czarny” przegrywał z “czerwonym”, czarny ustępował pola, lecz na zapleczu działały młyny boskiej sprawiedliwości mielące w proch rozum i niezależność, więc "czarny" miał swe wymierne, choć propagandowo przemilczane sukcesy. Marcin był właśnie taką ofiarą, śniętą rybą nabitą na oścień kościelnej doktryny, a poprowadzoną ręką ślepej matki.

I oto jemu właśnie przypadł w udziale, prócz konfrontacji z państwowym dozorcą, los konfrontacji z demonem seksu, w ten to strój ubranym rumianym, twórczym, poszukującym piękna i zuchwale harcującym Erosem, którego posępna, mizogińska Agape gniewnego Pana Zastępów skazała na banicję i poniżenie w krainie cierpiącego syna i plugawości grzesznej Ewy. Demon seksu wyhodowany przez Elochima i napiętnowany plugastwem został naszczuty nań w wyniku rodzinnej, neurotycznej sztafety pokoleń. Dziwne i zawiłe są koleje ludzkiego losu, ale jeśli uważniej zajrzeć za kulisy oficjalnych życiowych kreacji, to nie ma rzeczy nieuzasadnionych i bezsensownych w fatalnych doświadczeniach, jakie na swą głowę ściąga nieszczęsny neurotyk lub to bliscy, nachalnie i bezkarnie, fundują mu zło, przebrane przewrotnie w kostium dobrej woli i miłości. Jest to nieuchronna, fatalna, odwieczna sztafeta pokoleń, scheda rodzinna przekazywana bezbronnym, ufnym i naiwnym dzieciom przez srodze i niereformowalnie okaleczonych rodziców, którzy działając pod mentalnym przymusem, z pozycji nieświadomego i nieodpowiedzialnego procesu neurotycznego, biorą srogi odwet za swe cierpienia na nowym adepcie życia i dają kaleką wyprawkę. A czynią to równie mechanicznie i bezrefleksyjnie, jak zgnojeni w wojskowej “fali” starsi żołnierze, odpłacający tą samą monetą bezdusznej agresji zahukanym rekrutom, przewrotnie nazywanym przez swych oprawców “kotami”. I tak, przekleństwem losu dotknięty, był Marcin “kotem” w rodzinnym ceremoniale zakamuflowanej odpłaty nieuleczalnych krzywd i urazów mentalnych matki, ofiary i kata w jednej osobie rozdartej neurotycznym shizis i podpartej kościelnym fides, katechizmowym obrazkiem srogiego Ojca Niebieskiego wpędzającego żywcem do piekła nieczystego młodzieńca. Matka miast przeżywać swe dorosłe, partnerskie zadania życiowe i dylematy uczuciowe, uważnie kroczyła przez labirynt egzystencji ku światłu dojrzałości, tkwiła w piwnicy bólu i obsesji obrony syna przed potępieniem...

Dlatego więc, mijając dzielnicowy sklep otoczony tłumem pijących piwo, pijacko rozgorączkowanych, spotniałych proletariuszy fabryk i stoczni, rozumu i godności, a także bohaterów pracy samoubijczej, myślami był gdzie indziej i nie poświęcił specjalnej uwagi obserwacji tego tragikomicznego teatrum. A było na co patrzeć, aby zdobyć z pierwszej ręki doświadczenie, jakim nie może być nigdy człowiek, jeśli nie chce nim być tylko z tytułu wyprostowanego chodu i używania pewnych narzędzi. W tym przypadku narzędzia w formie szklanego, pękatego walca z krótką szyjką, zwanego popularnie “granatem”, bo i kształt i zawartość sugerowały właściwości wybuchowe. A oni, ojcowie, bracia, mężowie, stryjowie, sieroty, zakały i inne kreacje męskie, stali w kupie. Już nie tak liczni i bełkotliwi, jak ich poprzednicy sprzed lat kilkunastu, zbrojni w smukłe, brązowe flaszki ze zwężającą się szyjką i dyndającym na drucianym pałąku porcelitowo-gumowym szpuntem, z ustami pełnymi obelg, żałosnych przechwałek o erotycznych i bitewno-knajpianych przewagach, tudzież pogardy dla “kurewskiego życia i pierdolonej roboty”. Ci nowi stali posępni i rozgorączkowani, o twarzach zgorzkniałych masek z groteskowego panopticum. W rękach dzierżyli bękate butelki, owe nie ekspolodujące, jeno tumaniące granaty, popijali długie łyki, spluwali, zaciagali się "Sportami". Dyskutowali zajadle o “czerwonym syfie”, w którym żyć ciężko, a umierać jeszcze trudniej, o "skurwysynach majstrach" w katorżniczej robocie, a mowa, której używali przy przekazywaniu sobie, nie znaków pokoju, lecz wrogiego charkotu, nie kwalifikowała ich do antropologicznie ambitnego gatunku homo sapiens. Jedynie schowany za tym całym chamskim i wrzaskliwym kamuflażem ból istnienia był arcyludzki. Dlatego warto było popatrzeć, czego czynić nie wolno, aby nie odejść na zawsze od człowieczeństwa, które jest przecież zadaniem, a nie biologiczną funkcją. Lecz trudno być człowiekiem tam, gdzie młyn indoktrynacji i aparat śledczy starają się, aby człowiek rozpuścił się mentalnie w toksynie bezsilnej nienawiści fizycznie ugorując przed telewizorem lub bijąc żonę i spłukany został piwem i wódką do rynsztoka życia...

Marcin poświęcił krótką, roztargnioną chwilę na obserwację pijackiego teatrum, a potem niespiesznie skierował się do rodzinnego domostwa. Zwolnił kroku i poczuł lekką suchość w ustach, bo przeczuwał już, że nieodmiennie u kresu wędrówki przez dwa piętra drewnianych schodów czeka na niego za zasłoną wejściowych drzwi, przebrana w kostium macierzyńskiej miłości i troski, hydra stugłowa. Wiedział, że jej niewidzialne macki utoczą mu jeszcze wiele bezcennej krwi życia, a może przemienią definitywnie w bezkrwistego matołka. To była prawdziwa walka o życie godne, a Marcin wojował o swą ludzką tożsamość na dwóch frontach, jak nieszczęsny żołnierz polski. Oko szpicla państwowego łypiące zza węgła i to oprawne w trójkąt oko Metafizycznego Ubeka, zainstalowane w złowrogich niebiosach przez ślepe, neurotyczne okrucieństwo matki, lustrowały jego życie, jak świdrujące spojrzenia komisji poborowej. I jak owi poborcy ciał ludzkich na mięso armatnie żądali fizycznej nagości, tak owi łowcy dusz żądali od niego duchowego negliżu. A on nie chciał być podglądany, ani pobierany do obcych mu zadań. Walczył wiec nie tylko z tyranią hormonów, lecz także przemocą duchowych molestatorów. Zapewne niewielu jego rówieśników podlegało tak perfidnym torturom. Są ludzie, których życie, poprzez niezliczone związki skutkowo-przyczynowe raz rozpędzonej spirali absurdu, staje się morderczym torem przeszkód, którego zakończenie może być dwojakie: sromotna klęska albo przezwyciężenie przeciwności i wyższa dystynkcja duchowa, przebudzenie. Ku jakiemu rozwiązaniu dylematu życia zmierzał Marcin? Nikt mu na to pytanie nie udzielił by odpowiedzi, ale i ono nie patrzył końca swej drogi, więc nie żył obsesją doskonałej kreacji ducha, lecz walczył o swe wyzwolenie z macek ośmiornicy chorego macierzyństwa. Walka z wszechobecną toksyną totalitarnej propagandy zeszła w tym kontekście na drugi plan, bowiem w gradacji opresji jego matka dysponowała perfidniejszym narzędziem, gdyż żaden ubek, czy kurator, zazwyczaj zapity, chamski ORMO-wiec, nie mieli tego komfortu inwigilacji i dostępności w zbieraniu materiału dowodowego przeciw małemu buntownikowi, aby śledzić go w szkole, własnym pokoju, łóżku i wannie. Choć w przypadku Marcina mowy nie było o rebelii, a tylko o obronie ostatniego skrawka intymności i duchowej niezależności od węszącej wścibskości matczynego kontrolera...

Dokładnie nie wiem, co było pierwsze. A nie wiem, dlatego, że wtedy jeszcze nie znałem słów odpowiednich, nie umiałem ze świątecznej i upiornej zarazem mierzwy, lawiny wrażeń, wyprowadzić słowem obraz jasności i porządku, dobyć z chaosu nowych doświadczeń kształtu swego życia. I dlatego właśnie nie jestem w stanie rozstrzygnąć, czy pierwsza była fascynacja kobietą, jej niezrozumiałą i drażniącą odmiennością, jej ciałem wzbudzającym nieokiełznaną ciekawość, czy też niezwykła przyjemność wynikająca z uprawiania pewnej manipulacji, a polegającej na rytmicznym, posuwistym poruszania luźną skórką na wyprężonym ptaszku, co w rezultacie dawało finalną, gwałtowną rozkosz. Ta przyjemność z niczym nie była porównywalna, lecz zawsze niosła niejasne poczucie występku przeciw porządkowi świata, przeciw regułom cholernej dyscypliny i powagi, przeciw zasadzie nagrody za nudny i absurdalny wysiłek bycia akuratnym w społecznym teatrze. To była taka droga na skróty, furtka dająca możliwość doświadczenia niezasłużonej nagrody, osiągnięcia najwyższego dobra, czyli psychicznego postradania granic swego istnienia, swego ograniczenia i skazania na smutną i bezpłodną poniewierkę. To był najczystszy hymn anarchizmu, zaśpiew wyzwolenia z przeklętych pętów świata dorosłych, w które byłem podstępnie wtłaczany przy akompaniamencie wzniosłych słów o obowiązku wobec boga, rodziny, kościoła, szkoły, dobrych manier, tradycji, ojczyzny, czy też innych pustych dla mnie straszaków. Przyznać muszę tu obiektywnie, choć nie bez bólu, że szczególne zasługi na polu tej wątpliwej, a wręcz niecnej batalii o usidlenie umysłu dziecka, odnosiła moja matka i jeszcze wynajęta do infekowania mej psychiki strachem przed wszechwiedzącym i mściwym “metafizycznym ubekiem”, domowa katechetka.

To właśnie one “wstrzyknęły” do mej duszy wirusy o wielkiej toksyczności i podstępnym działaniu, tak więc nad jasną krainę mego dzieciństwa raz po raz napływały ciężkie chmury lęku i poczucia winy. A było to dziełem ulepionych ze słów, z pokolenia na pokolenie przekazywanych, bezcielesnych oprawców, którzy to starali się zepchnąć na plan dalszy mój jeszcze niewysłowiony, lecz nieustanny głód poznania smaku prawdy o wielkim misterium życia i zstąpić go jałowym i bezdusznym spektaklem żywych kukieł. To właśnie owe posępne fantomy, ci alegoryczni dozorcy więzienia, finansowani wiernopoddańczo przez samych uwięzionych, ostrzyli sobie zęby na mój kark. A mnie intrygowała szaleńczo podziemna walka z tymi ciemnymi siłami, lecz oczywisty brak jakichkolwiek rozumnych informacji i dziecięca naiwność zaciemniały mi pole widzenia i napełniał grozą.

Nie wiem dlaczego, ale swą dziecięcą seksualność traktowałem zawsze jako bunt przeciw bezdusznej niewoli, przeciw regułom klatki, w której żyli moi rodzice, panie przedszkolanki i nauczycielki, znajomi odwiedzający nasz dom i ludzkie manekiny paradujące po ulicach w groteskowych lub rozpaczliwych pozach. Zabawy ptaszkiem były skutecznym oderwaniem się od straszliwego w swych posępnych i absurdalnych przejawach świata napiętnowanych dorosłością ludzi. Nie chciałem za wszelką cenę dołączyć do tej czarnej procesji, do tego chochołowego tańca, który po niezliczonych potknięciach i deptaniu sobie po palcach nieodmiennie kończy się w cmentarnym piachu. A więc przypuszczałem, że odkryłem drogę swego prywatnego zbawienia od zła wszelkiego. I raz jeszcze powtórzę, że nie wiem, czy pierwsza była fascynacja kobietą, czy odkrycie seksualnej rozkoszy. Jednak pierwotnie nie kojarzyły mi się one jako zjawiska wspólne, wręcz organicznie z sobą sprzężone nicią odwiecznego instynktu, mechanizmu odnowy życia, jego gwałtownego szukania po omacku nowych form. Sam nie wiem jak to mogło się zdarzyć, lecz wiem, że do czasu pewnego wydarzenia, zjawiska te chadzały własnymi drogami i nigdy nie miały nic wspólnego ze sobą w mym umyśle i ciele. Nie rozumiem do dziś dlaczego, nie doznawałem podniecenia seksualnego oglądając obnażone ciała kobiet na plaży, uchylającą rąbka kobiecej tajemnicy domową służącą, rozebrane koleżanki w przedszkolu, czy wiejskie dziewczynki napotkane podczas wakacji, które sikały przy mnie bez ceremonii i kąpały się nago w jeziorze. Było to zawsze intrygujące i niezwykłe, lecz nigdy nie czułem równocześnie gorąca w kroku i nabrzmiewania ptaszka. To była, tylko i aż, przygoda poznawania tajemnicy życia i zachwyt niepojętą innością cycatej i gładkolicej odmiany człowieka. W tym też kontekście mój dziecięcy autoerotyzm był mechanizmem zgoła odmiennym od powszechnego, gdyż zamiast drażnić i niepokoić był oczywistą drogą do samoobrony przeciw Molochowi i ciemnym sprawom jego, mym prywatnym schronem, wieżą z kości słoniowej, gdzie przez nikogo nie widziany i nie przymuszany do niczego doznawałem słodkiego ukojenia.

Ale wszystko się kończy pod słońcem tej ziemi, jak poucza święta Księga Żydów i Chrześcijan, więc i mój mechanizm desynchronizacji instynktu i owego instynktu detonatora, zakończył się ostatecznie i nieodwracalnie pewnego wiosennego dnia. Od tego momentu wiedziałem już, że kobieta wzbudza gwałtowne podniecenie, a zabawa ptaszkiem jest czymś dziwacznym i śmiesznym, bo niejasno już wiedziałem, że skoro kobieta wywołuje ten stan niepohamowanego rozdrażnienia i bałaganu myśli, a do tego wyprężenia ptaszka, to chyba z nią właśnie trzeba rozładować owo gwałtowne zakłócenie życiowego spokoju. Rzecz jasna nie była to już moja wieża z kości słoniowej, lecz bolesne doświadczenia wtłoczenia w okrucieństwo i niepojętość życia, do którego jestem tak przygotowany, jak do oddychania pod wodą. Fakt, że kobieta może być dopuszczona do mej intymności i oczekiwać może także, abym i ja jej intymność przekroczył, przynosząc w darze prezent, o którym nie chciałem nawet myśleć, te właśnie straszliwe, biologicznie brutalne okoliczności napełniały mnie grozą i spędzały sen z powiek. Idylla czystego, niewinnego autoerotyzmu była dla mnie Rajem Utraconym, a kobieta, ta Gwiazda Zaranna i porywająca tajemnica stała się źródłem cierpień i niepokojów, a więc istotą fatalną. Ale po kolei.

Był wiosenny poranek. Zasymulowałem chorobę, maczając na chwilę termometr w ciepłej herbacie i babcia pozwoliła mi nie iść do szkoły i pozostać w łóżku. Ukryty pod kołdrą, aż po czubek nosa, radowałem się ze skutecznego fortelu i dnia wolnego od nieznośnego przymusu szkoły. Bo po sielance przedszkolnej szkoła jawiła mi się jako okrutne i perfidne więzienie, w którym człowiek pozbawiany jest własnego, wnikliwego rozumu, anarchicznej ciekawości życia i samodzielności myślenia, a więc potrzeb i właściwości nadających wartość jego pojedynczej egzystencji pod solarną i lunarną dekoracją nieba naszej planety. No więc ratując się przed pogromem skryłem się pod kołdrą. I tu pochwyciła mnie w swe sidła straszliwa strzyga, mieszkająca w  naszej rumianej i pulchnej służącej, Hance. Z rozmów rodzinnych dotarło do mych uszu parę sugestii, iż Hanka miała ojca alkoholika i dramat rodzinny, więc musiała szukać szczęścia w świecie na własną rękę. Właśnie to ona, nie wiedząc, że zostałem w domu, bo przecież wszyscy go opuścili, łącznie z babcią, która wyszła z zamiarem obstalowania w cukierni orzechowego tortu na imieniny swego syna-architekta, a mego kochanego ojca, no więc wierząc w całkowitą samotność, wbiegła Hanka do mego pokoju i bez żenady urządziła przed lustrem lubieżny spektakl. Leżałem jak trusia i obserwowałem z zapartym tchem, jak Hanka nucąc energicznie i filuternie melodię jakiegoś szlagieru zdejmuje z siebie ubranie i z kabaretowym wdziękiem rozrzuca je wokół siebie. Wkrótce tańczyła już zupełnie nago przed lustrem, obserwując i podkreślają teatralnie frywolność swych ruchów. No i tańczyła w taki sposób, że dziwne ciarki zaczęły pełzać po mym ciele i znienacka poczułem jak ptaszek zaczyna zadzierać łebka, a mnie z nagła  robi się jakoś słodko i czerwone płat polatują mi przed oczyma, a świat zaczyna się kołysać niebezpiecznie. Pląsająca frywolnie, masująca się po cyckach, brzuchu, sromie i udach Hanka obudziła we mnie śpiącego smoka, który zaczął się rozpychać i parskać w mym osłoniętym dotychczas chmurą naiwności umyśle dziecka. Nie wiem też, czy stęknąłem z emocji, czy się gwałtownie poruszyłem, bo Hanka nagle znieruchomiała, a potem odwróciła się w stronę łóżka i zobaczyła mą twarz trwożnie wychylającą się spod kołdry. Rumieniec oblał wtedy jej twarz, odruchowo zakryła cycki dłońmi i mocno zwarła uda, lecz po chwili na jej twarz wypłynął purpurowy żaglowiec uśmiechu i ochoczo podbiegając do łóżka złapała mnie nagle, przez kołdrę, za wzwiedzonego ptaszka i bezczelnie patrząc mi w oczy zachichotała:

- I co Marcinkiu, masz apetyt na Hanię?

- Nie wiem o czym mówisz – wyjąkałem w trwodze i osłupieniu – ale jak nie weźmiesz zaraz ręki to zacznę krzyczeć, ty szmato jedna!

Hanka odskoczyła jak oparzona i stanąwszy na moment przy łóżku patrzyła na mnie wybałuszonymi, zdumionymi oczyma, nie mogąc nijak pojąć, jak taki gówniarz odrzucić może tak łasą ofertę. A potem odwróciła się gwałtownie, w paru szybkich ruchach zebrała ubranie z podłogi i stanąwszy w drzwiach warknęła do mnie ze złym, zimnym wyrazem twarzy:

- Jak piśniesz słówko rodzicom, to powiem, że to ja ciebie dorwałam na podglądaniu, a ty wymyśliłeś tą naiwną historyjkę, frajerze pieprzony!

I zniknęła za drzwiami, zostawiając mnie targanego podnieceniem, upokorzeniem, niepokojem i uczuciem nieodwracalnego pokalania życia. Leżałem jak struty i rozmyślałem, co tu zrobić, aby zaraz rozpłynąć się w niebyt. Zabawa ptaszkiem nie wchodziła już absolutnie w grę, gdyż czułem jeszcze na nim palący uścisk dłoni Hanki. Byłem pozbawiony nadziei i rzucony w czarne bagno rozpaczy. Nie wiem ile czasu to trwało, ale w pewnej chwili usłyszałem głos babci, która wróciła już do domu i zaniepokojona mymi wypiekami kazała natychmiast zmierzyć temperaturę. Termometr wskazał 39,7 st. C, a babka niezwłocznie podeszła do telefonu i zamówiła domową wizytę lekarza pediatry. Potem usiadła w milczeniu na łóżku i głaskała mnie po głowie. Pomimo namacalnej serdeczności babki mym ciałem wstrząsały dreszcze, w ustach miałem suchość pustynnego piasku, a w dole brzucha pulsowała ognista kula. Czułem się ciężko chory i psychicznie rozbity, jak po bombardowaniu miasta i utracie bliskich, domu, świata...

Młoda lekarka, która nadzwyczaj szybko zjawiła się z samarytańską pomocą pod dachem naszego podszytego groteskowo-tragiczną tajemnicą domostwa, stwierdziła przemęczenie i rozstrój nerwowy spowodowany stresem szkolnym, tak więc zaleciła tygodniowy odpoczynek od stresujących okoliczności i “Neospazminę” przed snem. Ta mądra obiektywność lekarki postawiła mnie na nogi i już nie tak łatwo dawałem się opajęczyć bolesnym wspomnieniom utraty chłopięcej niewinności. Powoli wracałem do równowagi. Zrozumiałem, że prędzej czy później musiało się to zdarzyć, a to, co mnie spotkało nie było przecież najgorsze, bo przeżyte bez światków, którzy nieodmiennie, drastycznie potęgują wstyd i mogą być przyczyną trwałych urazów psychicznych i dozgonnej hańby. Ale niestety przeliczyłem się. Choć nie było świadka, to był przewrażliwiony i dociekliwy umysł matki, stojący na straży czystości moralnej syna. Od tego dnia datują się wścibskie i niedelikatne ingerencje matki w mą sferę przeżyć intymnych, mą poturbowaną seksualność, która raczej balsamu ukojenia mądrą, dojrzałą miłością się dopraszała, a nie bezdusznego drylu moralnego, inspirowanego natrętnie chorą dewocyjnością. I tak oto niepisane przymierze poturbowanych mentalnie kobiet, istot godnych de facto współczucia, lecz w swych chorych reakcjach i działaniach siejących spustoszenie wśród niedojrzałych, wątłych umysłów, doprowadziło do tego, że seksualność stała się kaleką i wiecznie ropiejącą piętą Achillesową mego rozbudzonego smagnięciem nahajką w twarz, świeżo zainstalowanego w krainie świadomości życia...

Po paru dniach, bez burzliwej dyskusji, a po prostu cichcem, została odprawiona Hanka. Jej miejsce po paru tygodniach kuchennego bezkrólewia zajęła Zocha. Ta dziewczyna odmieniła me widzenie spraw napędzanych hormonalnie i dostarczyła wiele przyjemności bezpiecznego, zakulisowego penetrowania jej obnażonej kobiecości przez dziurę w ścianie. Ale minęło trochę lat i zaliczyłem jeszcze jeden straszliwy zastrzyk seksualnej ohydy, zanim przeszedłem z trwożnej defensywy do skrytej, partyzanckiej wojny podjazdowej z armią “cycafonów”. Lecz nigdy nie traktowałem tego poważnie, jako ostatecznej postawy wobec tej słodko-gorzkiej zadry, obleczonej w wiecznie jątrzące umysł ciało, a noszące umysł kryjący wyzywającą zagadkę odmienności. Wiedziałem zrazu podskórnie, a potem w pełni świadomie, że komuś bardzo zależy, aby mężczyzna gardził kobietą, kobieta nienawidziła mężczyzny, a wytracana w tej bezsensownej szamotaninie energia nie mogła posłużyć do zdobycia wiedzy o prawdziwych mechanizmach pułapki na ludzi. To oczywiste, że rzymskie abecadło socjotechniki zawarte w imperatywie “dziel i rządź” jest ponadczasowe i uniwersalnie skuteczne we wszelkich spektaklach, gdzie niezbędne jest manipulowanie człowiekiem. A gdzie ono jest zbędne, lub zaniechane? Otóż nigdzie! Bez manipulacji człowiek zrywa zawsze jabłko z drzewa wiedzy i spożywając je rozumie, że zakaz był podłym zamachem na jego wielkość, a kara spotyka tylko umysłowych karłów, czyli tych, którzy uwierzą w piramidalną bzdurę, że wiedza jest przestępstwem. Ale nad hodowlą karła trudnią się od zarania przewodnicy stad ludzkich, więc procent rebeliantów w rodzinie człowieczej jest od zawsze nikły. Bo wszyscy buntownicy różnych epok są zbuntowani przeciw niesprawiedliwemu podziałowi ról, gdyż woleli by być manipulatorami, a nie manipulowanymi. Ot co! Tak więc poszukiwałem wyjścia z tego zaklętego koła bezsensu i odnalezienia porozumienia ponad podziałami, czyli płciami, a także odkrywania człowieka pod białkowym skafandrem opatrzonym wyrostkiem, lub szczeliną w podbrzuszu. Ta postawa była cichym tłem mego banalnego i pustego życia.

Ale wtedy, w tym pamiętnym dniu mej choroby na “zabójczą nagość w płeć przeciwną ubranego życia”, tak pod wieczór, przyszedł do mnie sen, a w tym śnie wyrazisty obraz senny, ni to koszmar, ni prorocze objawienie zakrytych mechanizmów teatru świata. W tym śnieniu leżałem oto na swym łóżku i śledziłem potężną, tajemniczą i magiczną wieżę, którą zawsze obserwowałem z niemym nabożeństwem przez okno mego pokoju. Fascynowała mnie jako harpun tajemnicy, wbity w wątłe, dziecięce życie, toczone pod parasolem naiwności, choć w przedsionku piekła. No więc ta wieża, ten sakralny obelisk, przybrał bardzo wyraźny kształt wielkiego, mistycznego słupa energii, Fallusa, a zarazem sylwetki wielkiej, ciemnej Matki-Natury z dzieckiem-człowiekiem na ręku. I ów niańczony przez potężną opiekunkę żywiołów człowiek miał me oblicze. Uczestniczyłem zatem w symbolicznym pojednaniu biegunowych mocy, które w realnym świecie wyniszczały się w absurdalnym, bezcelowym konflikcie ku wiecznej chwale Molocha. Wpatrywałem się przerażony i oszołomiony podniosłością i zagadką owego spektaklu. Obraz trwał nieporuszony. Wielka jedność męskości, kobiecości i mnie bezradnego w tym wszystkim, lecz niesionego na rękach przez potężny żywioł. Po obudzeniu, a także przez następne dni, miesiące i lata myślałem o tajemniczym przesłaniu tego snu. Myślałem i myślałem, a jedyne co przyszło mi do głowy w odczytywaniu owych tajemniczych symboli snu, to była wizja, że świat jest wielkim teatrem, ogromną areną gry sił przeciwstawnych i wrogich, lecz są pewne tajemnicze ceremonie, które jednoczą przeciwieństwa i ustanawiają harmonię. I ten, kto zostanie w rozbłysku iluminacji czy nauczania inicjacyjnego w nie wtajemniczony, będzie doświadczał innej jakości życia, będzie z ducha narodzony… Tak przynajmniej pouczał Maurycy, a ten wiedział, co mówi.

Los był jednak łaskawy dla Marcina. Może nie tak łaskawy, jak się to potocznie wyobraża, kiedy to życie podaje wybrańcowi wszystko na tacy, ale chłopak uwikłany w fatalny spektakl dewastacji osobowości i zatrucia myśli, otrzymywał jednak niespodzianie skuteczne koła ratunkowe, aby choćby na moment wynurzyć się z codziennej, toksycznej otchłani, albo wymowne znaki, często bolesne lecz prowadzące go ku głębszemu wtajemniczeniu w życie i zrozumieniu mechanizmów powstawania zasłony otumanienia. Jednym z owych stymulatorów mentalnego przebudzenia był jego starszy brat, Maurycy, człowiek o mrocznej duszy i jasnym, krzepiącym słowie, zawsze skory dedykować je bratu, jako istotny element życiowej wyprawki. Były też inne, nie mniej ważne znaki na drodze życia, zjawiska osobliwe, wskazujące drogę  wspinaczki z mrocznej doliny neurozy ku jasnym szczytom niepodległej mackom choroby myśli. I tak oto, spośród licznych, dany został Marcinowi ten znak szczególny, jak uderzenie losu bambusem czujności w głowę. Bo właśnie w panoramicznym kadrze okna jego pokoju, nie w surrealistycznym świecie, lecz w środku miasta, sterczał w niebo, jak potężny, megalityczny menhir, obiekt niezwykły, choć obojętny dla patrzących w ziemię jak woły. Bo było w nim coś, coś ledwie dostrzegalnego, lecz wielce intrygującego, aura niezwykłości emanująca z jego kształtu. Dla tych, co poszukują znaków na niebie i ziemi, oddzielają plewy banału od ziaren wartości życia, był nieodparcie siedzibą tajemnicy. Nie wzniósł go jednak irracjonalny impuls, poszukujący ścieżki jasności pod czarnym słońcem duchowego mroku tej ziemi. Nie był szarym, chropowatym, pokrytym zielonymi łatami porostów kamieniem. Ten obiekt niezwykły wznosił się ku niebu w formie czerwonego, ceglanego, pękatego, jak baszta zamczyska, komina. Wielki pomnik racjonalnej cywilizacji, wyniesiony kilkadziesiąt metrów ponad miejskie bruki. Dedykowany prozaicznym funkcjom stał jednak niczym wyniosła wieża świątyni, jak latarnia morska, jak obelisk nieznanego kultu. Lecz odczytując przesłanie czasu, odkrywając ukryte znaczenie obiektu, czuło się podświadomie, że to postać potężnej Matki-Natury zakuta perfidnie w ceglany pancerz cywilizacji. Wielkie symbole epoki ukryte są zazwyczaj pod fasadą zjawisk banalnych...

Od kiedy człowiek zakotwiczył swój żywot w mieście, wybrał na boga męskie, ambitne i zawistne, wniebowzięte ego, pokochał siłę i przemoc, jako znamiona ziemskiej wartości, a ludzi innego ducha lub mieszkających na wsiach i uprawiających ziemię dla plonów stukrotnych i chwalących stare bóstwa natury, przeważnie żeńskie i łagodne, pogardliwie nazwał poganami (z łacińska wieśniakami, czyli obdarzonymi instynktowną fascynacją mocami natury). I od czasu tego przełomu, ów wielki, równoprawny biegun energii życia, błogosławiony duch emocji i intuicji i zepchnięty został do roli wielkiego nieobecnego przez tryumfalny pochód jednostronnego, jałowego racjonalizmu, wyrosłego na bazie metafizyczne monoidei włożonej przez kapłanów w usta metafizycznego satrapy. Ale wszelkie sztuczne uzurpacje, grzechy przeciw mądrości natury mszczą się, tak, więc cywilizacja śródziemnomorska, ongiś bujna i pełna irracjonalnych pasji i porządku rozumu, zgodnie ze sobą koegzystujących, zatruta potem jahwistycznym, totalitarnym jadem, wyrodziła się w bezduszną, racjonalną machinę do przemiału ludzi i narodów, technicznego Molocha, żywą biologicznie i martwą duchowo siostrę śmierci. I tak oto mit wygnania z raju wedle słów proroczych ze “słowa stał się ciałem”, czyli materialnym piekłem, siłą ludzkiej podłości sprowadzonym z zaświatów chorej wyobraźni na ziemię. A więc “ziemia, ojczyzna ludzi” stała się, o ironio, wylęgarnią nieustannego cierpienia, ucisku i przemocy, strachu i pogardy dla odmienności, nienawiści i gwałtu na zesłanej w kloakę szyderstwa i kłamstwa, przez piewców “jedynie słusznej prawdy”, ludzkiej duszy, odwiecznej studni życia i kopalni wiedzy żywej. Bo wielki sprzysiężenie mentalnych kundli, syndykat władczych miernot i ekonomicznych fornali nienawidził i nienawidzić będzie zawsze, jako wroga ich papierowej wielkości, ludzkiego głodu prawdy i swobodnej podróży do źródeł wiedzy, które tętnią w każdym człowieku. I z tego trudu nikczemnego, tej zmowy przeciw bujnemu życiu, powstał karykaturalny ochłap, atrapa chorej cywilizacji, wyjętej z kosmicznego kontekstu, zawieszonej na stryczku ekonomicznych wskaźników i teologicznych dogmatów, teatr tryumfu zła i heroicznej walki nielicznych wyznawców drogi ku światłu ducha. Lecz wszelkie postawy opozycji wobec wielkiej tłuszczy konsumentów materii i dozorców “świętej głupoty”, deptane były ciężkim butem dozorców “społecznego porządku”. Tak więc nieliczni wychodzili cało z pogromu. A ta nieliczna garstka sprawiedliwych w mieście Sodoma, jakim stał się współczesny świat, tygiel materii i bastion terroru, to bractwo arystokratów ducha, nie miało swej siedziby i świętej księgi, lecz w labiryntach ulic i pieczarach mieszkań prowadziło w zakamarkach w swych duszy pielgrzymkę ku starym sanktuariom, na nowo odkrywanym i napełnianych nowym światłem. Bo zawsze ci, co nie wdeptani w ziemię, powstają mocniejsi...

Oni to właśnie z nowej perspektywy doświadczeń epoki, napełnianymi nowymi symbolami odwiecznego ducha, uczestniczą w odwiecznej sztafecie nosicieli duchowej jasności i braterstwa Synów Światła. To małe, rozproszone bractwo czuło zawsze oddech Molocha na plecach i pogardliwe spojrzenia swych otępiałych braci zaaferowanych pełzaniem w ideologicznym, albo ekonomicznym gnoju ziemi, lecz nie ustawało nigdy w tajnej pielgrzymce, bo są mechanizmy i ukryte siły, o których się nie śniło technokratom, ubekom i innym węszącym psom na służbie Molocha. Zaś źródłem ich inspiracji do odejścia ze stada wołów wiedzionego na rzeź były bagatelizowane przez innych znaki: zagadkowe obrazy wyzwolonej wyobraźni i symbole alchemiczne, detale dawnej architektury i świat herbów, stare księgi i tajemnicze albumy, zachody Słońca i nocne wędrówki Księżyca, zapachy wiosny i feeria barw jesieni, nagie ciała kobiet i zimowe korony drzew, piękno szlachetnych kamieni i subtelne żyłkowanie liści, uśmiech dziecka i pobrużdżona twarz starca, a także wszelkie okna do innego świata, czyli sny, transy i nagłe iluminacje. Bo każdy z nich ma od wieków swą własną bramę do świata oddzielnego, do przystani pełnego życia, do przedsionka Prawdy. Bowiem wiele wrót osobistych wiedzie do wspólnej Komnaty Światła...

Lecz my skupmy się na naszej opowieści, gdyż ona to stara się być ścieżką, którą przemierzymy wespół z, powołanym do tego dzieła tajemnym rytem, protagonistą, gdyż to idea opowieści tworzy postaci, fabułę i jej efektowne meandry, zaś głód prawdy, pożądanie jasności budzą w nas wewnętrzne światło, które ową papierową menażerię przemienia w mityczną drużynę poszukiwaczy Złotego Runa. Dlatego też, nie wstydźmy się to głośno oznajmić, iż w dupie mamy tropienie literackich “mód kulturowych” i produkcję “galanterii powieściowej”, efektownej i czytelniczo lekkostrawnej, lecz wychodzimy na arenę, być może w śmiesznej i niedorzecznej postaci błędnego (od wieków) rycerza, aby stawić czoła zastępom mroku, szczurom strachu i kohortom nikczemnego kłamstwa. Będzie to zatem, zależnie od punktu widzenia, śmieszna donkiszoteria, albo odwieczna, mityczna potyczka wojownika ze smokiem chaosu, tyranii i fałszu. Kto zatem ma uszy do słuchania niech zrezygnuje z obsługi trąbki do pierdzenia, a ci, którzy maja akademicki dryl w herbie, niech biorą się do “słusznej krytyki”, jak syci i tępi mieszkańcy Donaldlandu za dziękczynne indyki. Bowiem najlepiej niech każdy robi swoje, bo tylko z wielkiej różnorodności, pustki i pasji, głupoty i mądrości, powstaje jedność w wielości, różnobarwny fresk życia. My, zatem w mnogości punktów widzenia i celu jednym – nie dać się zmielić na kotlet dla Bestii, jeno Ducha rozjaśniać, róbmy swoje...

A więc był sobie taki jeden, co czytał, zrazu nieudolnie, lecz coraz wytrwalej szukając tropu po omacku, owe zawoalowane przesłanie, ten znak na wpół zakryty, ten impuls do odmowy bycia durniem, będący tajemną furtką wiodącą do ogrodu wtajemniczonych. Jeszcze nie należał do ich grona, choć był to chłopak niezwyczajny, nie geniusz, ani słodko uśmiechnięty, wszechwiedzący mędrzec, lecz subtelny nadwrażliwiec, poeta czucia i patrzenia, któremu nie dane było jeszcze wyprowadzić słowem porządkującym czytelne, pojmowalne kształty z przelewającej się magmy uczuć. Pomimo zalewu rozterek i wątpliwości uczył się dobrze, dużo czytał, nie uciekał przed spotkaniem ze światem dziewcząt, miał mir u kolegów i nikomu nie przychodziło do głowy, że we wnętrzu chłopaka toczy się wielka batalia o byt niepodległy jego duszy, o kształt krzepnącego powoli, rozumnego człowieczeństwa. Ale chłopak ukrywał to znakomicie. Nosił modne podówczas spodnie-dzwony, na których uszycie po rodzinnej debacie dała przyzwolenie babka, równie modną kurtkę “kanadyjkę”, a na serdecznym palcu prawej ręki rodowy sygnet, który na podstawie pieczołowicie chronionego oryginału kazała sporządzić matka. Podobny sygnet nosił nieżyjący już bez mała od roku, uwielbiany i kochany przez Marcina, jego starszy, ekscentryczny brat Maurycy. Po tragicznej śmierci Maurycego matka oddała jego sygnet jako dar na odlanie nowego, srebrnego tabernakulum w kościele parafialnym. Ufała, że tym gestem ofiarnym przebłaga skutecznie spoglądającego gniewnie z niebios na owoce bezecnego życia jej syna, niewidzialnego, lecz wszechwidzącego Dyrektora firmy liturgiczno-soteriologicznej, pod nazwą Święta Eklezja. Prócz tego uczęszczała regularnie do spowiedzi pierwszopiątkowych, przystępując potem do komunii świętej, a będąc w stanie "łaskawego uświęcenia" zanosiła żarliwe błagania o zbawienie duszy wyrodnego syna. Była pewna, że miłość matki, jej wielkie poświęcenie i przebłagalny lament przed obliczem surowego Boga, a który przecież i miłosiernym bywa, powstrzymają jego karcącą rękę, tak jak lwica wie instynktownie, że nadstawiając sromu srogiemu, grzywiastemu przywódcy stada, ocali swe kocięta przed pożarciem.

Co się zaś tyczy genezy powstania synowskiego sygnetu, to robotę ową powierzyła sędziwemu grawerowi, tajemniczo zanurzonemu, z nieodłączną lupą w oku, w mrokach swej archaicznej pracowni. Ten żydowski, solenny rzemieślnik tkwił niczym alchemik w magicznym jaju swego laboratorium. Marcin potraktował kontakt z człowiekiem archaicznej profesji i realizującego się zawodowo w baśniowej scenografii, jako symboliczne pasowanie na człowieka wyższego stanu. Właśnie ów sygnet, dzieło mistrza starej daty, dodawał chłopakowi splendoru i nimbu inności w oczach rówieśników. Lecz chłopaka otaczała też niewidzialna aura, jakiś bliżej nie uchwytny rys charyzmatyczny, który powodował, że bez większych świadomych wysiłków chłopak chadzał niczym orzeł pośród szarej gromady kur i kaczek, czyli swych rówieśników. A powodem tego stanu rzeczy było przeznaczenie, czyli nieodwracalność tego, iż został pochwycony gwałtem, sakralnym gwałtem, przez mocarne ramię losu do spełnienia Opus Magnum, dzieła życia, czyli przemiany podłej kondycji człowieka materialnego w dystynkcję szlachetnego człowieka Ducha. I oto ten młodociany adept sam nie wiedząc o tym, tropił wytrwale znaki i sygnały prowadzące go bezwiednie ku wielkiej ceremonii przepoczwarzenia, zrzucenia starej skóry i doświadczenia misterium narodzin z Ducha. Nie ogarniał jeszcze tego jasnym rozumem, lecz podświadomie wiedział, że cały ludzki świat, wszystkie obyczaje, doktryny, ideologie, religijne, złotouste toksyny, a nawet diety mają za zadanie utrzymać człowieka w umysłowej karłowatości i wkomponować go w warzywną grzędę, podobnych chodzącym burakom i kalafiorom, zastępom odmóżdżeńców. Wiedział też, że jego wielki nauczyciel, Maurycy był mądrym i gardzącym wygodą przytułku dla głupców człowiekiem, lecz gdzieś u korzeni tej postawy, w ciemnym jądrze swej duszy, hodował jadowity błąd, błąd w sztuce życia, który popchnął go w otchłań niebytu. A on nie chciał podzielić losu brata i wolał być znojnie poszukującym głupcem, niż błyszczącym fałszywym blaskiem mędrcem.

Przeto wędrował wytrwale po mentalnych rubieżach, poszukiwał ziaren prawdy w gnoju banału i życiowej jałowizny, choć fizycznie był człekiem zasiedziałym, nie śmiałym alienusem, opuszczającym dom rodzinny i skaczącym na głęboką wodę nieodwracalnej przemiany. Pozornie żył jak całe tabuny jemu podobnych, miastowych sybarytów i kapitulantów. Lecz wędrówka życia odbywa się w różnych planach i czasem medytujący w jaskini dotrze dalej, niż obieżyświat, który powraca z pustą sakwą duchowych doświadczeń. Osaczały go też okoliczności, będące piaskiem, sypiącym się w szprychy jego mentalnego wehikułu. Był ofiarą tajnego spisku matki, perfidnie wciągany w pajęczynę dziecięcego niedołęstwa. Jego rozwój duchowy, bo tylko taki ma wartość, choć także rozwój społecznej orientacji i pragmatycznej samowystarczalności są niebagatelne, blokowany był i neurotycznie komplikowany przez chorą obecność matki w jego dojrzewającym życiu. Nieświadoma do końca swej roli, pełna niereformowalnych obsesji i niekontrolowanych uczuć, zatruwała psychikę syna nienormalną relacją rodzinną. W glorii świętobliwej niewiasty spełniała misję podstępnej Harpii. Ale kto, pomimo przeciwności, wędruje wytrwale, ma szansę dojść do celu. I nawet jeśli upada, to nie są to upadki niezguły, ale upadki męczennika dźwigającego krzyż przeklętego losu. I wszystko jedno, kto włożył mu to brzemię na kark, to chcą go zgubić, dopomógł stać się mocnym.

Marcin lubił wpatrywać się w okno i obserwować niezwykły i frapujący obiekt. Ceglana wieża była jednym z danych mu znaków. Znaków, jak to przeczuwał, wskazujących na inny, dojrzalszy sposób postrzegania siebie, tajemnicy płci i prawdziwych mechanizmów otaczającego go świata. Żył więc tym fascynującym i niepojętym, mglistym przeczuciem innego kształtu życia. Stał teraz w otwartym oknie, owiewany ciepłym podmuchem wiatru. Złote powietrze lata ciął ostry wizg jeżyków. Za oknem sypał śnieg. Słoneczny, upalny dzień to najlepszy czas, aby wirujący w powietrzu puch podrażnił wyobraźnię i obalił dyktat porządku wszechrzeczy. Umysł walczy z totalitarnym prawem racjonalności i przewidywalności natury, tęskni do zakazanych furtek otwierających się na domeny niezwykłości. Padał śnieg i zwiastował zdarzenia niecodzienne. Stojąc w oknie Marcin, uwolniony z garnituru i odziany w konweniującą z realiami aury letnią, kolorową koszulę, obserwował frapujące zjawisko. Z rozmysłem odsunął w kąt całą zbędną wiedzę o pochodzeniu letniej śnieżycy. Wiedział, że wielkie, rozłożyste drzewa o pniach ciemnobrunatnych lub srebrzystych, właśnie zaczęły rozsiewać po świecie swą puchową armię biologicznej ekspansji. Wiedział o tym, lecz w tej chwili nie przyjmował do wiadomości i oczekiwał zdarzeń cudownych. Przebrnął banalny, szkolny tor przeszkód i miał poczucie, że zasłużył na świąteczne danie. Zaklepał sobie zapewne przepustkę do ogólniaka, czyli na wyższy szczebel państwowej obróbki normalizującej, a więc kastrującej młodzieńczy anarchoindywidualiznm i “słusznym ideologicznie” nadzieniem semiotycznym wypełniającej umysł. Czuł się tak znormalizowany i dydaktycznie zmusztrowany, że łaknął, jak Beduin na pustyni wody, ożywczej porcji magicznej nienormalności. Błogosławiona więc niech będzie nienormalność, albowiem jej będzie królestwo niebieskich migdałów. Obserwował zatem niesiony wiatrem puchowy, topolowy śnieg i wyczarowywał stosowną do okoliczności baśniową scenerię...

Oto stoi przed nim Królowa Śniegu i uśmiecha się kusząco. Nie jest przybrana w lodową krynolinę, lecz jej nagość okrywa jedynie mgiełka tajemnicy. Nie jest wcale surowa i drapieżna, a on nie chce być Kajem, o nie. Wie znacznie więcej o magnetycznej sile, którą emanuje każda kobieta, a jest nią przecież Królowa Śniegu. Domyśla się, że mały i bezradny chłopczyna jest osaczony w zimowym pałacu wiecznego niedołęstwa, zaś dzielny i mądry młodzieniec rozbiera Królową z lodowej szaty i całuje jej wiosenne ciało. Królowa czuje więc jego siłę i odpłaca się łaskawością. I oto następuje porozumienie pomiędzy kosmicznymi żywiołami, twórczymi mocami natury, zuchwale i radośnie wyswobodzonymi spod kołtuńskich gorsetów kultury i lęków istot niepełnych. W teatrze umysłu dokonuje rytualnego wtajemniczenia w arkana życia, które jest gehenną durniów i duchową ucztą mądrych. Bo życie nie jest ochronką dla ułomnych, lecz wyzwaniem dla czujnych, którzy nie chcą być pochowani żywcem w sarkofagu cudzych myśli. Lecz dla jednych i drugich nie będzie ono nigdy spełnieniem dziecięcych marzeń, choć biada tym, którzy uśmiercą w sobie dziecko. Bo dorosłość bez dziecięcej podszewki umysłu jest jak samochód bez silnika lub pianista z odmrożonymi palcami, czyli puste i pozbawione odrobiny sensu.

Marcin widzi, więc na ekranie zamkniętych powiek kwietną łąkę, szemrzący, bystry strumień spływający z niedalekich, śnieżnych gór i ją, Królową Letniego Śniegu. W powietrzu prześwietlonym słońcem wiruje życiodajny śnieg, a oni, Marcin i Dobra Królowa biegną nadzy po łące, śmieją się, obejmują, patrzą sobie w oczy, wreszcie padają zdyszani na trawę. Widzi ciało Królowej białe, ciepłe i wonne. W uniesieniu dotyka rozchylonej wilgoci jej studni żywota. Całuje zapamiętale jej uda, cierpkie łono, biały brzuch, różowe koniuszki ciężkich kropel piersi i łapczywie wcałowuje się w jej sennie nabrzmiałe usta. Niesie go wielka fala szczęścia. Dostrzega jeszcze, jak po alabastrowym udzie Królowej wędruje mały, zielony pajączek. Czyżby przewodnik w labiryncie życia, czy klucz do tajemnicy kobiecości? Zjawił się tu nie zaproszony, a więc jest zapewne owym znakiem, który prowadzi we właściwym kierunku. Ale jak odczytać jego ukrytą wskazówkę? Tego nie wiedział. Może po prostu zanurzyć się w słodkim ciele Królowej i popłynąć poprzez ocean rozkoszy ku niezwykłym, stojącym wodom portu osiągniętej pełni życia. Po to właśnie wywołał obraz rozkosznie nagiej Królowej, przyzwalającej dzielnemu młodzieńcowi posiąść klejnot swego ciała. Nie po to, aby jak wielu jego rozpalonych hormonami rówieśników, podniecać się skrycie wywołanym w wyobraźni łasym obrazem “gołej baby”. I wtedy coś nim wstrząsnęło. Z mroków niepamięci zaczął przebijać się ku jasnej świadomości ohydny obraz. Jego naturalną szlachetność umysłową kalały wydarzenia, które nasmużały się brudem na widzenie rzeczy tego świata...

Kiedy miałem dziewięć lat mój głód poznawania świata był wielki, a wyobrażenie jego bezkresu także nie mniejsze, tak więc do kategorii poważnych wypraw należało odwiedzanie pobliskiego lasu. Zwłaszcza, gdy robiłem to w pojedynkę, pomimo surowych zakazów, pod którymi podpisywały się zgodnie matka i babka. Pewnego razu, kiedy z powodu choroby nauczyciela wf-u odpadła ostatnia lekcja, postanowiłem wykorzystać okazję i powłóczyć się samotnie po lesie. Zbyłem jakimś zręcznym wykrętem kolegów, z którymi codziennie wracałem do domu i ruszyłem do pobliskiego lasu. Właściwie nie był to las, lecz przepiękny park miejski rozlokowany na morenowych wzgórzach okalających Miasto. Na starych pocztówkach, których duży pakiet zawinięty w niemieckojęzyczną, pożółkłą gazetę, odkryłem podczas ciekawskich poszukiwań za krokwią na strychu, rozpoznawałem widoki owego parku z altanami, mostkami, wzgórzem widokowym i leśnymi kawiarniami. To były dawne, dobre czasy, kiedy świat był przyjazny człowiekowi, a leśna sielanka była częścią ludzkiego życia, toczonego pracowicie pod niebem Miasta.

A teraz las na wzgórzach dziczał, co może przydawało mu uroku, lecz dawne oblicze tego miejsca ginęło pod bujnie rozkrzewiającą się zielenią. Pomimo to urok tej domeny natury, tego wielkiego baldachimu zieleni, który wznosił się ponad ludzki porządek miejskiej scenografii, pociągał mnie wręcz magicznie i nieodmiennie z gęsią skórką na grzbiecie wchodziłem w świat bukowych olbrzymów. Podobnie i tego dnia pełen emocji zanurzałem się w zielonym brzuchu lasu. Krążyłem leśnymi alejkami wypatrując w koronach drzew wiewiórek, biegających po leśnej ściółce żółtodziobych kosów i słuchając majestatycznego poszumu wielkiej orkiestry drzewnej. Kiedy syty owych wrażeń szykowałem się już do powrotu przypomniałem sobie, że warto odwiedzić stary, zarastający punkt widokowy, zwany z powodu krętego podejścia na małą, kamienną basztę, zwieńczoną tarasem widokowym z żelazną barierą, “Ślimakiem”. Zmieniłem więc kierunek marszruty i wspiąwszy się na wierzchołek wzgórza okrężnym podejściem osiągnąłem szczyt “Ślimaka”. Dzień był słoneczny, a klarowne, bez cienia mgiełki powietrze otwierało panoramę ostrą i zasiężną. Korony grabów, przystrzyganych ongiś dbającą o ład miejsca ręką, pięły się dziko ku górze, lecz nie zdołały przesłonić jeszcze panoramy miejskiego labiryntu. Roztaczał się więc rozległy widok na wielki, ceglano, stalowo, betonowy organizm Miasta, jego starówkę ze sterczącymi dumnie w bezchmurne niebo wieżami ratusza i ceglanych kościołów, wielki obszar stoczni i portu z piętrzącymi się ponad nim stalowymi sylwetami dźwigów, ciąg przylegających do siebie dzielnic, biegnących długą kiszką wzdłuż wybrzeża Zatoki, której wody rozlewały się szeroko, aż po majaczącą na horyzoncie czarną linię Półwyspu. Zauroczony ogromem Miasta i ciemnozielonym, morskim bezkresem wpatrywałem się jak w sennym rojeniu w łagodne, odległe piękno świata, który przygarnął mnie pod swoje niebo. Nie wiem ile czasu zajęło mi to hipnotyczne zapatrzenie, ale wyrwały mnie z błogiego zanurzenia się w ciepłym obrazie mitycznej Krainy, chamskie okrzyki i rubaszne śmiechy. Dobiegały zza moich pleców, jakby dywersyjna działalność ślepego losu odciągała mnie od kontemplacji urody świata i popychała w ramiona ludzkiego chamstwa. Odwróciłem się i zmieniwszy radykalnie punkt widzenia zmierzałem ku przeciwległej stronie obserwatorium, aby zadośćuczynić swej ciekawości. Gorzko potem żałowałem swej pochopnej decyzji. Nie znałem zasady, że chamstwo należy omijać zawsze jak cuchnące łajno.

Tak więc w błogiej nieświadomości tragicznych konsekwencji zobaczyłem, jak na małej polance, położonej u stóp kamiennej bryły “Ślimaka”, biesiadowało w najlepsze rozhukane i grubiańskie, młodociane towarzystwo. Było to trzech chłopaków i jedna dziewczyna, wszyscy tęgo spici jabłecznymi winami, czyli “bełtami”, po których już parę pustych butelek walało się opodal pikniku balangujących. Prym wiódł tu najstarszy, pryszczaty wyrostek w skórzanej kurtce i kraciastych spodniach. Klął jak rasowy komsomolec, czym bawił setnie swych towarzyszy, nie wyłączając dziewczyny, która wyrażała owo rozbawienie donośnym, końskim śmiechem. A ta dziewczyna, to rzeczywiście był kawał baby. Słyszałem to potoczne określenie urodziwej kobiety i tu pasowało, jak ulał. Aż uwierzyć nie mogłem, że taka szałowa dziewucha zadaje się z taką miernotą, a właściwie to ze zwyczajnym bandziorem, któremu basuje nadworna służba pospolitych wypierdków. Nie mogłem tego zrozumieć. Ale wtedy nie rozumiałem jeszcze wielu rzeczy...

 No więc ta babeczka, królowa podwórka, w białych rajstopach, czarnej, skórzanej miniówie i żółtym golfie, który rozpierały wielgachne cycuchy, oszołomiła mnie zupełnie. Gapiłem się na nią jak urzeczony. I zupełnie nie byłem świadom w jakiej roli za chwilę wystąpi. Jak głupi, zaaferowany szczeniak brnąłem w sytuację, która przerastała ma zdolność pojmowania ludzkiego zbydlęcenia i moralnej patologii, ale nade wszystko zagrażała mi, jako świadkowi działań bandyckich, co mogłem nawet opłacić swym, naiwnie wystawionym na razy i kopniaki, małoletnim życiem...

[..............................] filtr autocenzury obyczajowej, dla konserów, po uzgodnieniu, w całości...

- Ty przeklęty bydlaku, śmieciu ludzki, przebrała się miarka, już nigdy nikogo nie skrzywdzisz, zabiję cię! - słowa same wyskakiwały z mych ust jak stado rozjuszonych szerszeni, a oczy widziały świat ostro i wyraźnie niczym w koszmarnym śnie.

Bezwiednie spojrzałem pod nogi i w ułamku sekundy dostrzegłem duży, kanciasty kamień leżący w zasięgu ręki. W mgnieniu oka miałem już go w ręku, a za moment ciskałem nim z całej mocy w zadarty do góry i gapiący się w tępym zdumieniu pysk chama. Trwało to wszystko sekundy i tak zaskoczyło pijanego bandziora, że nie zdołał się uchylić przed wyrokiem losu. Rozległ się głuchy łoskot, a pogromca młokosów i naiwnej dziewczyny łapiąc się za czoło runął z rykiem bólu na ziemię. Tarzał się po trawie, a spod palców, kurczowo ściskających porażone kamiennym pociskiem czoło, sączyła się krew. Bełkotał jakieś przekleństwa i wyzwiska. Kątem oka dostrzegłem, jak dziewczyna z naręczem ubrań, nie oglądając się, ucieka w las, zaś asystent herszta biegiem okrąża kamiennego “Ślimaka”, z niechybnym zamiarem pochwycenia mnie i oddania w ręce okaleczonego przywódcy. Bez wahania rzuciłem się do ucieczki. Zbiegałem jak oszalały w dół okrężnym podejściem. Wiedziałem czym może zakończyć się pojmanie przez tych zbirów. Kiedy myślałem, że jestem już uratowany, bo wybiegłem na ścieżkę prowadzącą w dół obserwacyjnego wzgórza i w zasięgu wzroku nie rejestrowałem napastnika, poczułem nagłe, tępe uderzenie w prawą skroń. Moje rozpędzone ciało poleciało bezwładnie w dół koziołkując i turlając się po zboczu, a syczący, ostry ból zamienił się wkrótce w bezcielesną czerń. Przestałem istnieć. Nie zdążyłem nawet się przestraszyć, nie szarpnęła mną żadna myśl o śmierci, a jedynie dostrzegłem snop słonecznej jasności i coś zakrzyknęło we mnie, że życie jest piękne, bezcenne i wieczne. A potem kamień w wodę...

Nie wiem, co ze mną się działo, kiedy powalony, zapewne ciosem pięści, zapadłem w nieprzytomność. Czy byłem katowany? Chyba nie. Wprawdzie po przyjściu do domu rozebrałem się dyskretnie w łazience i zobaczyłem, że nogi, ręce i żebra mam poocierane i posiniaczone, a na prawej skroni, pod włosami, mam potężnego guza. Ale mogły być to równie dobrze skutki upadku z pobrużdżonego korzeniami drzew zbocza. Nie dojdę już nigdy prawdziwej przyczyny swych obrażeń. Z powodu bólu głowy i szumu w uszach przeleżałem, jako chory, trzy dni w łóżku. Jednego jestem pewien. Kiedy leżałem bezwładny w lesie, być może potraktowany nawet przez swych oprawców jako trup, ci zwyrodnialcy wzięli odwet na mej cielesnej powłoce zbryzgując ją uryną. Nie trudno to było odkryć, bo mokre ubranie wydzielało charakterystyczny zapach. Szykowano mi także bardziej treściwy “poczęstunek” i właśnie podczas celebracji owego “wzniosłego” rytuału odzyskałem przytomność.

Kiedy otworzyłem oczy zaskoczył mnie widok niezwykły. W odległości kilkunastu centymetrów nad mą twarzą majaczyła biała, owalna plama. Kiedy wzrok odzyskał przyrodzoną ostrość, a mózg zaczął używać pojęć do opisu świata, stwierdziłem, że jest to, niewątpliwie, męska dupa, z dyndającą w rozwarciu “sakwą z nabiałem”. Widok był zdumiewający, lecz tak nierealny, że nie wywołał we mnie innych uczuć prócz osłupienia. Nie zdawałem sobie sprawy, że za chwilę na moją twarz spaść mogą cuchnące odchody, piętnując mnie ostatecznym poniżeniem. Lecz tak, jak nagle owa dupa zjawiła się w mym polu widzenia, tak samo nagle znikła, a towarzyszył temu głuchy łoskot ciosu i jęk padającego obok ciała. Przez chwilę leżałem nieruchomo wpatrując się w białe obłoki wędrujące między koronami drzew. Nagle szarpnęła mną ciekawość i gwałtownie usiadłem. Natychmiast zobaczyłem osoby dramatu, w którym nie odgrywałem już teraz centralnej, lecz nieświetnej roli. Zobaczyłem filmową wręcz scenę walki pomiędzy mężczyzną nieokreślonego wieku, ubranym w skórzaną marynarkę i brązowe, sztruksowe spodnie, a dwoma żulikami, którzy przed chwilą usiłowali zmieszać mnie z gównem. W międzyczasie herszt-gołodupiec musiał ustanowić rekord świata w podciąganiu portek na czas. Teraz zaś klnąc i znieważają mego wybawiciela wraz z swym przybocznym chłystkiem, starali się go osaczyć i porazić groźnymi narzędziami. Młodszy chłystek uzbrojony w grubą gałąź zachodził spokojnie stojącego mężczyznę od tyłu, starszy żulik z wyciągniętym przed siebie sprężynowym nożem tańcował rytuał zwodów i podchodów. Jego twarz pomazana krwią wyglądała upiornie. W pewnym momencie młodszy podskoczył na dystans ciosu do pleców ciągle spokojnego przeciwnika i zamierzył się kijem w jego potylicę. Niczym kot z nagła ożywiony mężczyzna odwrócił się, pochwycił rękę z kijem, i wykonawszy błyskawiczne, piorunujące szarpnięcie obrócił gówniarzem niczym kukiełką w powietrzu i powalił go na plecy. W tym samym czasie bandzior z nożem doskoczył do wykonującego rzut mężczyzny i wyprowadził pchnięcie w brzuch. W ułamku sekundy ręka mistrza samoobrony odtrąciła cios noża, a po chwili walący się na swego rywala bandzior został klaśnięty otwartymi dłońmi w oboje uszu. Padł na ziemię jak rażony gromem i znieruchomiał. Leżący opodal na plecach szczawik nie poruszał ni ręką, ni nogą, a z jego nagle zdziecinniałych ust wydobywał się cichy szloch:

- Mamusiu kochana ratuj!

- Nie wzywaj mamusi na ratunek, synku, tylko własny rozum - mówił spokojnie nieznajomy mężczyzna, który przed chwilą popisał się energią i sprytem tygrysa - jeśli nie będziesz zadawał się z tym psychicznym degeneratem, nic ci nie grozi. Pamiętaj, że złe towarzystwo gorsze jest od samotności. W samotności możesz dowiedzieć się czegoś o sobie, a w złej kompanii możesz tylko przestać być sobą i stać się bezmyślnym bydlęciem. Dałem ci małą lekcję, więc skorzystaj z niej. A teraz wstawaj i idź do domu - zakończył nieznajomy i nieznacznie uśmiechnął się do leżącego smarkacza.

Śmiertelnie przerażony, powalony straszliwą mocą niepozornego mężczyzny chłystek odzyskał nagle nadzieję na wybawienie z opresji. Wpatrzony szeroko rozwartymi oczyma w przerażającego pogromcę gramolił się na nogi, a potem potykając się i trwożnie oglądając zaczął uciekać, pozostawiając za sobą nie rozegrany do końca akt leśnego dramatu. Kiedy zniknął z pola mego widzenia przeniosłem uwagę na trzymającego się za głowę i zwijającego się z bólu seksualnego terrorystę, nożownika i niedoszłego mordercę, który niczym skarcony szczeniak tarzał się w bezsilności. Nic mu nie współczułem i zdawało mi się, że nie dość boleśnie zapłacił za swą podłość. I nagle poczułem, że ta złość, która wybuchła we mnie, tam, na szczycie “Ślimaka”, jeszcze we mnie nie wygasła, a tylko stłumiło ją na chwilę nagłe zaćmienie świadomości. Pomimo szumu w głowie i wiotkości mięśni wstałem chwiejnie i podszedłem do powalonego zbira. Kiedy szykowałem się w dramatycznym napięciu do wymierzenia bydlęciu serii kopniaków usłyszałem ten sam spokojny i mocny głos nieznajomego:

- Nie kop leżącego, Marcinie. Dostał już za swoje od ciebie i ode mnie. Zapewne to ty rozbiłeś mu kamieniem czoło. Musiał na to zasłużyć. Ale on tego nie zrozumie. On myśli swym ograniczonym umysłem, że wszystko to, co przynosi mu tępą satysfakcję jest dobre, zaś ci, którzy mu w tym przeszkadzają są źli - nieznajomy mówił wolno i z lekkim uśmiechem, a we mnie powoli gniew wygasał - i pamiętaj, że niczego nie nauczymy go, ani karą, ani pouczającym słowem. Zawsze będzie kąsającym psem bez kagańca. Będzie tylko niósł szkodę i cierpienie innym. Praktycznie rzecz traktując najlepiej było by go zabić. Chcesz żebym to zrobił?

To pytanie spadło na mnie jak jastrząb na dziobiącą w błocie podwórka kurę. Czy była na nie mądra odpowiedź, czy tylko pułapka demaskująca śmieszność mej dziecięcej niewiedzy? Musiałem się zdecydować, bo zawsze bardzo bałem się śmieszności, a milczenie wobec tak zasadniczego pytania zdawało mi się żenująco śmieszne. Przemogłem paraliżujące zakłopotanie i wybąkałem:

- Nie, proszę pana, bo to jest człowiek, a nie pies.

- A czy psa wolno zabijać? - kontynuował swój egzamin z kwalifikacji etycznych mój wybawiciel, a teraz srogi sędzia.

- Nie, proszę pana, psa też nie wolno zabijać, ale ja chciałem powiedzieć, że życie człowieka jest ważniejsze od życia psa.

- Z tym się zgadzam chłopcze. Życie człowieka może być ważniejsze od życia psa z naszego, ludzkiego punktu widzenia. Zapewne z obiektywnego punktu widzenia, który jest dla nas czystą abstrakcją, oba życia są tyle samo warte. Lecz niegodziwe życie człowieka może być dużo bardziej szkodliwe od psiego powarkiwania i szczerzenia kłów. Piekielne konsekwencje umysłowego zwyrodnienia Hitlera i Stalina, a dodam tu jeszcze Mo Dze Donga, są zapewne większe od posiewu zła uczynionego przez wszystkie wściekłe psy z całej Drogi Mlecznej. A zatem zabicie zwyrodnialca, którego działalność może być przyczyną wymiernego zła jest, że tak powiem, społecznie użyteczne. Czy zatem zdecydowałbyś się oczyścić ludzki świat z tego, tu leżącego, rozsadnika zła?

- Jeśli pan uważa, że byłoby to dobre, to ja też się z tym zgadzam. Ale najchętniej, to zapomniał bym o wszystkim, co się tu zdarzyło, wrócił do domu i poukładał znaczki w klaserze. Nie powiem panu, co się tu przed chwilą działo, bo przeraża mnie to i wstydzę się tego, że wcześniej stąd nie uciekłem. Przeraża mnie to wszystko, co dziś zobaczyłem, co kiedyś widziałem i co na pewno jeszcze wiele razy zobaczę. Szczerze mówiąc, to życie jest straszne i czasami nie chce mi się żyć, tylko nie wiem, co można innego robić - szczerze i bezradnie zacząłem opowiadać o swych udrękach nieznajomemu.

- Poniekąd masz rację, mój drogi, życie jest straszne, ale też wspaniałe, lecz żeby pojąć tą paradoksalną różnorodność trzeba być człowiekiem dojrzałym. Dlatego też zawsze boli mnie to bardzo, że dziecięce umysły, niczym młode roślinki wyniesione na mróz, spotykać się muszą z podłością i grozą świata dorosłych. Że my, wiedzący, tak malo mamy do powiedzenia na niwie edukacji, że dzieci formuje ideologiczna szkoła, tak... Pytając zaś ciebie o to, czy warto zabić tego drania, nie chciałem cię dręczyć, tylko pokazać, jak ciężkie i przerażające decyzje musi podejmować człowiek, jak nieuchwytna jest granica pomiędzy złem, a dobrem. Otarłeś się o zło, które było ponad twoje siły. Ja pokazałem ci jeszcze, ile sił musi mieć człowiek, aby przeżyć bez pomieszania zmysłów w tym upiornym teatrze, zwanym światem. A tego drania nie zabiję, bo jest to, że tak powiem, kieszonkowy rezerwuar zła i może też zdarzyć się przypadek, który wyleczy go z choroby na zło - zakończył swój niezwykły wykład nieznajomy, a tak serdecznie troskliwy i bliski mężczyzna.

Kiedy zamilkł pochylił się, podniósł z ziemi sprężynowy nóż bandziora i szybkim, niespodziewanym ruchem złamał jego ostrze, po czym bezużyteczne szczątki noża odrzucił w leśną ściółkę. A potem spojrzał na leżącego na wznak żulika z konwulsyjnie uniesioną i zastygła głową, wpatrującego się wybałuszonymi z bólu i przerażenia oczami w swego pogromcę. A on przemówił do sponiewieranego bydlaka:

- Zasłużyłeś na śmierć, bo nie szanujesz życia innych i ważyłeś się targnąć na życie ludzkie. Ale teraz cię nie zabiję. Masz szansę być człowiekiem. Lecz jeśli wejdziesz mi w drogę jak wściekły pies, będzie to ostatni dzień twego psiego żywota. Jeśli tego nie rozumiesz, nie postarasz się być człowiekiem, to strzeż się swej głupoty, bo może być dla ciebie zabójcza. Zejdź mi teraz z oczu - nieznajomy wypowiedział to spokojnie i zamilkł.

Zatkało mnie zupełnie. W mej dziecięcej głowie panował nieopisany mętlik, ale postępowanie nieznajomego, jego zdumiewająca mądrość, zaczęły powoli torować ścieżkę jasności w tym nieznośnym kociokwiku życia. Nagle uświadomiłem sobie, że można z wszystkiego wybrnąć, wszystko pokonać, jeśli jest się mądrym i tą mądrością silnym. Jakże nędznym wydał mi się każdy głupi człowiek, który albo staje się złoczyńcą, albo naiwną, bezwolną ofiarą złoczyńcy. Droga mądrego prowadzi poza opłotkami tej żałosnej zmowy głupoty. Lecz cóż ma czynić mądry, kiedy stanie w obliczu zła? Tu wskazanie, jasne wskazanie dał mi nieznajomy. Mądrość musi być siłą, a nie tylko papierową teorią. Musi wspierać skutecznie instynkt życia przeciwstawiający się mrocznym siłom chaosu. Otóż to!

Tak myślę teraz, lecz wtedy, kiedy bandzior w skórze odchodził bez słowa, ze zwieszoną głową, jak skopany pies, a nieznajomy serdecznym gestem ogarniał me ramię, miałem tylko niejasne przeczucie, że można nie dać się życiu zdeptać, że można mądrze i godnie je przeżyć. I wiem też na pewno, że ten człowiek, jak anioł stróż, zjawił się w odpowiednim momencie i przeprowadził mnie przez most ratunku ponad przepaścią pomieszania zmysłów. Gdyby nie on, cały ten toksyczny balast zatrułby mą duszę, a perfidne poniżenie napiętnowało na całe życie i pozbawiło radości istnienia i wiary w swą wartość. Do dziś, więc zastanawiam się, czy wyprawa do lasu była potrzebna, czy też warto było uniknąć tych drastycznych komplikacji życia? Mówi się przecież, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, nieprawdaż?

- Skąd pan zna moje imię? - zapytałem nieznajomego, kiedy zostałem z nim sam i powoli wyciszałem wzburzone emocje.

- Jestem twoim sąsiadem, Marcinie, lokatorem mieszkającym nad wami, którego nie raz widziałeś, lecz patrzyłeś zapewne nieuważnie - mówił z uśmiechem odkrywający swą tożsamość mężczyzna - Jestem samotnym, niemłodym człowiekiem i wielką przyjemność, prócz, rzecz jasna, nieuniknionych przykrości towarzyszących, sprawiło mi wyciągnięcie ciebie z tej podłej kabały. Człowiekowi robi się raźniej na duszy, gdy jest potrzebny innemu człowiekowi, a nie tylko śledczemu, administracji i robakom w ziemi. I powiem ci jeszcze, że zawsze bardzo chciałem cię poznać i ofiarować trochę wiedzy i serca, bo nie mam syna i mieć go nie będę, a przecież komuś trzeba zadedykować swe życie, rozumiesz mnie, prawda?

- Tak, rozumiem pana i bardzo dziękuję za obronę i ratunek dla mej duszy. Tak, chyba duszy, bo to coś, co jest we mnie, myśli i czuje, to chyba dusza, prawda? - prostodusznie pytałem swego nowego przyjaciela.

- Możesz to nazwać duchem, a także świadomością, pozaumysłem, z ruska zaumem, jestestwem. Zapewne żadna z tych nazw nie odda do końca istoty rzeczy, istności poszczególnej, bo ta jest tajemnicą. Człowiek, Marcinie, jest tajemnicą i im więcej z mroku tajemnicy wydobędzie wiedzy o sobie, tym większym będzie człowiekiem, a mieszkające w nim dzikie bydlę pracować będzie kornie w kieracie jego mądrości. Jeśli, zaś nie zatroszczy się, by siebie poznawać, wtedy bestia z ciemnej otchłani weźmie go w posiadanie i uczyni niewolnikiem w swym folwarku zła. Zasady gry są proste, lecz jej rozgrywanie, to największy mozół pod słońcem tej ziemi, to sztuka życia, sztuka karmienia "jasnego ptaka" świadomości i dyscyplinowania batem "mrocznej bestii" - zakończył.

- Przepraszam pana, ale czy może jest pan księdzem, albo pastorem, bo pan samotny i taki mądry? - naiwnie chciałem dowiedzieć się więcej.

- Nie, mój drogi, nie jestem księdzem, ani innym duchownym i może przestraszy cię to, ale nie wierzę także w boga. No może nie do końca to jest tak. Nie wierzę w boga ludzkiej produkcji, tatusia pełnego cnót i z niebieskich wyżyn grzeczności i posłuszeństwa od nas wymagającego. Wierzę za to, że drzemie w nas sprężyna Światła, źródło wielkiej mocy, która porusza galaktyki, skrzydła ptaków i otwiera pąki kwiatów. I jeśli damy jej sobą pokierować, zaufać w jej niewysłowioną mądrość, zamiast tworzyć boga na swój, ludzki marny obraz i żałosne podobieństwo, to wtedy życie nasze będzie zgodne z wielkim, niepojętym lecz pięknym i szlachetnym zamysłem wyprowadzania porządku z chaosu, ewolucji niezliczonych form ku niepojętej Harmonii. Zapewne nie wszystko rozumiesz, ale za jakiś czas twój umysł dojrzeje, a ja, jeśli pozwolisz, przekażę ci nasiona wiedzy ze swego skromnego ogródka, dobrze? - zamilkł i uśmiechnął się do mnie.

- Tak, proszę pana, nie wszystko rozumiem, ale czuję doskonale, że jest pan mądrym i dobrym człowiekiem, choć moja mama nazwała by pana gorszycielem i zakazała rozmawiać z panem. Ale ja jej nic nie powiem, ani o strasznej przygodzie i o panu i będzie to naszą tajemnicą, dobrze? - zakończyłem żarliwie.

- Dobrze, Marcinie, będzie to naszą tajemnicą i przepustką do przyjaźni. Masz kapitalnego ojca, ale nie pogardzisz przyszywanym wujkiem, dobrze? I jeszcze jedno. Twoja matka należy do ludzi, którzy niewiele wiedzą o sobie, a bardzo dużo o bogu. To nieszczęśliwa, lecz także niebezpieczna, zwłaszcza dla ciebie osoba. Jej miłość, która chce cię uszczęśliwić może cię zniszczyć. Może na starcie zrujnować twe życie. To miłość, o ironio, niosąca śmierć. Pamiętaj o tym - ucichł i spoważniał.

Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć, choć wiedziałem, że ma rację i bardzo mi pomógł, wręcz ocalił, tu w lesie, a teraz otoczył opieką tam, w domu, gdzie matka powoli zaczynała opajęczać mą duszę i pochłaniać zaborczo me kiełkujące, męskie siły. Czułem, że staję się inny, że ma  już tarczę i miecz podany w niezwykłych okolicznościach dla obrony przed demonami, wszelkimi, nawet wyrodnej miłości... I tak milcząc skierowaliśmy się w drogę powrotną do domu, bo przecież po drodze nam było. A kiedy  zeszliśmy już z lesistego wzgórza i przechodziliśmy obok wysmukłego, ceglanego kościoła, obiektu naszych niedzielnych pielgrzymek, mój życiowy przewodnik uśmiechnął się i powiedział do mnie:

- Jeśli bóg jest Absolutem, to znaczy wszystkim, jak może mieszkać w domu? W domach mieszkają ludzie, a zatem ten, który tu mieszka nie ma wiele wspólnego z Bogiem, Uniwersalnym Tchnieniem, a za to dużo z człowiekiem. Nie wiemy jednak, czy z jego jasną, czy ciemną stroną. Jednakże czyny i poglądy klientów tej instytucji mogą nam coś zasugerować, prawda? - zakończył wesoło.

Uśmiechnąłem się ze zrozumieniem, a on wtedy pochwycił mą dłoń, mocno uścisnął, poklepał po plecach i nim odszedł szybkim, sprężystym krokiem wytrawnego piechura rzucił krótko na pożegnanie:

- Mieszkam nad wami, mam na imię Olgierd. Mądrości życia nauczyłem się na uniwersytecie Workuta, patrząc w straszliwą, lodową twarz głupoty i okrucieństwa stalinowskiej despocji. Edukacyjna rola potwornego gułagu polega na tym, że to, co nie zabija, wzmacnia. Koszty owej demonicznej edukacji są straszliwe, więc ci, co przeszli “pełny kurs” zobowiązani są, wobec hodowanych w życiowej cieplarni, do udzielania korepetycji z wiedzy o prawdziwej kondycji człowieka. Nie obawiaj się też, że jestem pedofilem albo “parówą” i mam apetyt na młodych chłopców, o nie! Mam wolę podania ci ręki w drodze nad przepaścią świata, niczym ziemski anioł stróż. A jeśli nie rozumiesz jeszcze tego, to poczekaj, pojmiesz niebawem. Odwiedzaj, więc mnie, mów mi wuju Olgierdzie i korzystaj z tego, czego w szkole nie uświadczysz na lekarstwo. A matki o tym nie informuj. Ot co!

Długo wpatrywałem się w jego proste jak struna plecy i szybki, wysportowany chód. Opuścił mnie, aby dochować zasad konspiracji. Opuścił, ale nie na długo i towarzyszy mi do dziś. Przypadek sprawił, że mam przyjaciela cenniejszego niż złoto, przyjaciela, co potrafi zbawić od zła wszelkiego. A może nie przypadek?

                                                                *

c.d.n                                                                                                                        AntoniK

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura