Wilk Miejski Wilk Miejski
382
BLOG

Zmierzch w Europie. Malta i jej tajemnice, Córy Judyty, Herbata po angielsku. cz

Wilk Miejski Wilk Miejski Kultura Obserwuj notkę 0

Motto:

 

Świat daje się ująć jako świat, jako kosmos,

o tyle, o ile objawia się jako świat święty.

 

Mircea Eliade

 

Rzecz posiada mnie, gdyż moje poczucie

tożsamości, mój normalny stan umysłu

wspiera się na moim posiadaniu rzeczy.

 

Erich Fromm

 

Życie jest i straszne i śmieszne,

jak ruchanie niedźwiedzia.

 

Przysłowie rosyjskie

 

Jest to coś, co nazywamy przeznaczeniem

(misją), nieświadomy czynnik, który niby

 los pcha człowieka do wyzwolenia się

 z trzody i jej wydeptanych dróg.

 

Carl Gustaw Jung

 

Głupie nawet prawa darzą wolnością

i spokojem umysłu, jeśli tylko wielu

im się poddaje.

 

Friedrich Nietzsche

 

PROLOG

 

Człowiek, będąc cząstką porządku natury, integralną częścią życia, jest wyposażony we właściwości swej wielkiej matki, Natury, czyli zdolność pojmowania odwiecznych praw i obowiązków. Takoż jest Dzieckiem Bożym, dla Hoimara von Ditfurtha - Dzieckiem Wszechświata, a więc, krakowskim targiem - Dzieckiem Niepojetego, ma swe obowiązki bycia czymś więcej, niż animalni towarzysze, "bracia mniejsi", musi być "koroną stworzenia", musi być Panem Ziemi, odpowiedzialnym gospodarzem, ale nie jest, jest częściej oprawcą i kolonizatorem, tak... Tak więc, niestety nie wykorzystuje owych twórczych potencjałów i degradujemy siebie. I wtedy człowiek pełza na kształt robaka w prochu ziemi, a dzieła jego są małe. Zdarza się także, że człowiek jawi się jako Bestia, oprawca swego gatunku, „braci mniejszych”, czy dobrostanu Ziemi. Zdarza się jednak, że światło ducha budzi się w nim, a wtedy człowiek jest godny i sprawiedliwy. Najczęściej jednak żyje w przymglonym świetle rozmytych wartości, sprzeczności ideowych i musi dokonać nie lada wysiłku, aby słusznie i zbawiennie zaznaczyć swą obecność w świecie. Czasem wystarczy mu jeszcze energii i zapału, aby radośnie wyśpiewać pochwałę życia. I tak w kalejdoskopie wewnętrznych stanów i materialnych dokonań człowiek zmierza ku nieznanym celom, ku zmierzchowi epoki, po którym, zgodnie z rytmem natury, nastąpi świt...

Nasza wędrówka przez kraje, miasta i miejsca osobliwe, intrygujące osoby i obyczaje, oraz zjawiska banalne jest panoramą oblicza ludzkiego świata budowanego przez dwa tysiąclecia przez cywilizację judeochrześcijańską. Oto wizerunek Europy zbudowany z mozaiki zdarzeń i postaw, stylów życia i wielości tradycji, banalności i ekscentryczności, a nade wszystko z poszukiwania prawdy o współczesnej kondycji ducha Europejczyka u kresu czasu, czyli końca wieku. Uzupełniają go migawki z życia i kultury współczesnego Izraela, gdyż w historię Europy wygnany, lecz społecznie i religijnie wzorowo skonsolidowany naród żydowski wpisał się jako partner współtworzący cywilizację europejską, a także jako wielki wyrzut sumienia i probierz nietolerancji i okrucieństwa Europejczyków. I pamiętajmy, że nie tylko Niemców, ale także to, że Polacy mają najwięcej drzew oliwnych w alei Jad Vaschem. Historia antysemityzmu i mitu narodu wybranego jest panoramą myślenia irracjonalnego i atawistycznej ksenofobii, które przybierały kształt doktryn sterujących świadomością narodów i jednostek. Zaś Żydom żyjącym w europejskich diasporach fakt otoczenia wrogim żywiołem w “domu niewoli” pozwalał przyjmować obronnie uzasadnioną postawę podwójnej moralności wobec “gojów” i “wybrańców”. I stąd motyw napędzającego się wzajemnie błędnego koła uprzedzeń i nienawiści. Najwyższy czas, aby destruktywny irracjonalizm wzajemnych relacji zastąpić rozumnym i tolerancyjnym spojrzeniem na odmienności kulturowe i mentalne. Łączy nas solidarność bytowania na jednej ziemi, tragedii niewoli i eksterminacji, zatem pielęgnujmy jedność ludzkich doświadczeń i aspiracji, a wtedy cienie antypolonizmu i antysemityzmu nie będą nigdy dekoracją życia ludzi myślących naszych nacji, które na terenie Rzeczpospolitej Obojga Narodów (de facto – wielu narodów…) połączył wspólny los, na dobre i złe, tak…

Zapewne ów zbiór felietonów i esejów jest wizją cząstkową, nieobiektywną i pozbawioną cech akademickiej kompetencji i metodologii. Ale takie było jego założenie, bo wedle stawu grobla, a wedle indywidualnego spojrzenia subiektywny (choć nie koniecznie płytki i zafałszowany) obraz świata. Bo przecież czasem świadomie naiwne, choć zuchwałe i niekonwencjonalne podejście do sprawy jest szansą na niespodziewane, twórcze odczytania zjawisk. Ta właśnie postawa jest niejednokrotnie drogą myślowego wyjścia z koleiny kolektywnej głupoty lub płytkiego schematu. Bo tylko uważne spojrzenie człowieka poszukującego na własną rękę odpowiedzi na zasadnicze pytania pozwala odnaleźć odpowiedź “śpiącą w przedsionku Prawdy”. A owe wielkie i małe pytania stawia każdy krytyczny rozum (może nie zawsze głośno) w obliczu grozy i jałowości życia współczesnego człowieka i nieuchronnej, już wyczuwalnej katastrofy cywilizacji. Bo oddalony od mitu i mocy Ducha, pozbawiony możliwości doświadczania sacrum czyli głębszych wartości życia człowiek, to tylko fizjologiczna kukła w teatrze ślepej polityki i bezdusznej ekonomii.

A przecież życie ludzkie pod maską obecnego znijaczenia jest w dalszym ciągu zjawiskiem dynamicznym i różnorodnym, poszukującym po omacku sensu. Ma swe jasne i ciemne strony. Nie można go do końca administracyjnie zaprogramować i uładzić katechizmowo. Jest wielką pasją tworzenia i mrocznym szaleństwem destrukcji. Fakt, że jest nieobliczalne, nikogo nie dziwi. Dziwić może jedynie, że u progu nowego wieku temperatura ludzkich emocji stygnie, a głód poznawczy wygasa. Bezrefleksyjne konsumowanie “papki semiotycznej” preparowanej przez establishmenty, koncerny i media czyni z człowieka współczesnego istotę banalną i duchowo wygasłą. Ale, co jest zjawiskiem statystycznym, nie musi być obowiązujące w przypadkach indywidualnych...

Takiej właśnie idei dedykowana jest wędrówka przez miejsca, zjawiska i spotkania z pojedynczymi ludźmi, aby przedstawić przekrój zjawisk i aspiracji, jakie właściwe są ludziom naszej cywilizacji w czasie jej przesilenia. Tego przesilenia duchowych i cywilizacyjnych żywiołów, a nie tropienia eksplozji destrukcji i reliktów rzeczywistości totalitarnej. Tylko jeden tekst będzie poświęcony radykalizacji i ekspanscji islamu, ale wietrzę tu zjawisko "Konia Trojańskiego" dla Europy. Nie będzie w mej analizie migawek z “Kotła Bałkańskiego”, Rosji, nowego, państwa z tradycją carskiej despocji, czyli zreformowanego wydania ZSRR, krwawej Czeczenii, Białorusi, czy Irlandii Północnej targanej terrorem IRA. O tym w atmosferze sensacji trąbią inni, choć opinia publiczna wygodnej Europy odwraca od tych bolączek oczy. Warto zatem spojrzeć na drugi, mniej dramatyczny, ale symptomatyczny biegun zjawiska - życie codzienne, ciągłość i wymieranie tradycji, dziwactwa i ciekawostki, a także ochodzenie w cień wielkiej sztuki i duchowych dokonań. Warto dostrzec, że Europa, bez wojny, zarazy, pustoszących najazdów Mongołów czy Turków Osmańskich abdykuje ze swej roli Centrum Świata, popada w nihilizm i duchową pustkę, zapomina o tradycji kolebki współczesnej cywilizacji, kolebki helleńsko-łacińskiej kultury, które to połączone z chrześcijaństwem stworzyły Europę wartości, prawa i tolerancji, lecz takżę despocji, okrócieństwa i ekspansji klonialnej, zatem miejsca, gdzie owa cywilizacja osiągnęła swój szczyt i swe dno w demonach komunizmu i faszyzmu…

Dlatego jest to zbiór opowieści wynikający tyleż z przypadku (komentarze do Filmu "Kronika końca wieku"), co także osobistych preferencji i szukania symptomów w zjawiskach zwyczajnych, a nie "okładkowych tabloidalnie" sensacjach. Przedstawia oblicze końca wieku, a być może schyłku cywilizacji judeochrześcijańskiej, kultury śródziemnomorskiej, która oddaje pola ekspansyjnemu islamowi, ale także niszczy ją „poprawność polityczna”, zmysłowy konsumpcjonizm, czy społeczny marksizm lansujący destrukcję rodziny, prymat mieć nad być, kosmoplityzm, homoseksualizm i feminizm, jako „nowoczesne wartości”, zaś w obszarze kultury kwitnie postmodernizm, "ojciec sztuki współczesnej", czyli pustej, często turpistycznej formy. To obrazy, wydarzenia, miejsca widziane oczyma człowieka, który nie poszukuje “mocnych wrażeń”, niecodziennych dziwolągów, czy bulwarowych smaczków, lecz patrzy na życie z prywatnej perspektywy i takiej też miary przykładający do opisu i wartościowania postrzeganych zjawisk. Jego konkluzją niech będzie nadzieja, że pojedynczy, nie znany jeszcze z nazwiska człowiek i jego potencjał umysłowy, a nade wszystko etyczny i wizjonerski w kreowaniu nowego stylu życia jego zapał i odwaga do bycia "staroświeckim", może odmienić oblicze świata i obudzić drzemiącego ducha przemiany i rozwoju człowieczeństwa. Oby tak się stało!

*

 

Max Ernst – szaman sztuki współczesnej

 

Max Ernst, wielki malarz XX wieku, szlachetny amator i samouk nigdy nie korzystał z akademickich wskazówek, lecz przyglądał się twórczej pracy swego ojca, malarza niedzielnego. Skończył wprawdzie studia, ale filozoficzne w roku 1911 w Bonn. Nie poświęcał się jednak intelektualnym poszukiwaniom sensu egzystencji, lecz wybrał drogę artystycznej kontestacji i buntu przeciw jałowości współczesnej kultury.

Uczestniczy więc aktywnie w założeniu i działalności grupy dadaistycznej w Kolonii. Jest twórcą podstawowej techniki ekspresji malarstwa surrealistycznego , a mianowicie collage'u. Od 1922 roku przebywa w Paryżu i wraz z Bretonem, Arpem, Aragonem i Eluardem tworzy ideowe i artystyczne podstawy rewolucyjnego kierunku w sztuce zwanego surrealizmem. Śmiałą i prowokacyjną tezą surrealizmu była wiara, że te dwa na pozór sprzeczne stany, jak sen i jawa, stopią się w rzeczywistość absolutną czyli nadrzeczywistość, w wyobraźni prawdziwego artysty. Tak więc wszelkie stany  przekraczania granic naturalnego postrzegania, a więc deliria, halucynacje i obłęd stają się drogą do prawdziwych odkryć artystycznych.  W "Manifeście Surrealistycznym" Andre Breton deklaruje absolutny non-konformizm twórczy i ogłasza swe uczestnictwo w "procesie wytoczonym realnemu światu".

Także i Max Ernst wziął czynnie udział w tym radykalnym przedsięwzięciu tworząc w latach 20-tych dwa wielkie cykle kolaży pod dziwacznymi, poetyckimi tytułami: "Kobieta stugłowa" i "Marzenie małej dziewczynki, która chciała wejść do Karmelu". Znany krytyk twórczości surrealistycznej Jean Marcel napisał, iż owe cykle "z niezawodnym szczęściem realizują syntezę halucynacji i bardzo świadomej siebie woli ogólnej wywrotowości". Także w późniejszych dziełach plastycznych wizjonerstwo Maxa Ernsta miesza się z sarkazmem i ironicznym stosunkiem do kultury europejskiej, która właśnie wyprodukowała zatrute owoce w postaci totalitarnych systemów politycznych. Jego artystyczna ścieżka prowadzi przez te obszary ludzkiego umysłu, gdzie magiczna symbolika miesza się z dziecięcą, nieposkromioną wyobraźnią i w tym zadziornym duecie występują przeciw miernocie, duchowej pustce i okrucieństwu świata.

Jego twórczość zawiera humor jako postaw światopoglądową, która pozwala postrzegać społeczny spektakl jako zabawę w wielkiej piaskownicy symboli mitologicznych zmieszanych z tworami chorej wyobraźni. Śledzi, odkrywa i egzorcyzmuje humorem cywilizacyjne patologie. To jego artystyczny szamanizm, balansowanie na granicy skandalu i ekspresji ukrytych mocy duszy. To wielkie gesty odwołujące się do ludzkiej irracjonalności, zapomnianej sceny dionizyjskich spektakli, gdzie spotkać można stare symbole mitologiczne i obrazy odrodzonego życia, podane w formie pozbawionej patosu, zaś pełnej ludycznej radości. Najlepiej wyraża to w rzeźbie.

Przechadzając się po wystawie rzeźby wielkiego wizjonera i kontestatora kultury odnajdziemy wiele elementów radosnej przewrotności postrzegającej świat jako wielki teatr absurdu, niespodzianek, karamboli i infantylnych żartów. Z punktu widzenia napuszonej krytyki zapewne nie jest to w dobrym tonie , ale jednak każdy, kto odnajdzie w sobie iskierkę kontestatora "porządku wszechrzeczy" wnet chwyci sens i przesłanie tej zabawy  w krainie ludzkiej wyobraźni. Takie tytuły jak "Labirynty nie są stworzone dla psów" , "Księżycowe szparagi" czy "Mikrob widziany z perspektywy temperamentu" w połączeniu z tworzywem artystycznym jak doniczki, surowe kamienie, sztaby, rury i płachty metalu przekonują nas, że proces tworzenia jest u Maxa Ernsta radosnym przekraczaniem barier racjonalności, a nie poważnym odzwierciedleniem rzeczywistości. Niezwykła “Paryżanka”, czy rozbrajający swa pozorna infantylnością “Mój przyjaciel Piotruś” uzmysławiają nam , że niewielka jest różnica pomiędzy gestem geniuszu a dziecięca przekorą. Zaś rzeźba "Koziorożec" to symboliczny wizerunek jego i żony, Dorotei Tanning, z okresu kiedy mieszkał na emigracji Stanach, uchodząc tam przed duchową zarazą hitleryzmu. Kiedy zakończyło się piekło wojny, wielki twórca powrócił do Europy.

Wkład Maxa Ernsta w dziedzictwo kultury europejskiej potwierdza Grand Prix, przyznane mu za całokształt dorobku twórczego na Międzynarodowym Biennale Sztuki w Wenecji w 1954 roku. Wielki twórca-amator, artystyczny badacza duchowej kondycji Europy został doceniony przez krytykę, ale na nim wygasła linia przekazu wielkich szamanów sztuki. Oby nie na zawsze.

Twórczość Ernsta to wspaniały różnorodny ogród ludzkiej wyobraźni, z której wyłaniają się nowe mity harmonii i szczęścia, a nie tylko obsesyjnie wizje pokutujące w umysłach współczesnych twórców, czyli obrazy pustki, przemocy i katastrofy, nawiedzające nie tylko symbolicznie naszą współczesność. Jego sztuka była artystycznym antidotum przeciw powszechnej chorobie duszy.

                                                                        *

 

Wielki cyrk „Sansiro”

 

Człowiek współczesny żyje w letniej atmosferze materialnej troski i zmysłowych zaspokojeń. Z jego pola widzenia usunięte zostało na margines doświadczenia wzniosłości i świętości życia, emocje o ogromnym, twórczym napięciu. Ów brak zaspokajany jest zastępczo przez złudne odnajdywanie podobnych emocji , zatraceniu się w zabawie i w sporcie. Nasze życie współczesne pełne jest zdegradowanych mitów, w nieświadeomej formie zaspakajających głębokie ludzkie potrzeby duchowe, które z racji na swój dramatyczny charakter usunięte zostały z beztroskiego i jałowego obszaru radosnej konsumpcji. Sakralna treść życia wymieniona została na rytuały masskultury, które pełnią funkcję zbiorowej ekstazy i kolektywnej mocy stada. Zwłaszcza sport jest współczesną namiastką religii. Religi brutalnej i prymitywnej, ale spającej wspólnotę kibiców więzami pozornego braterstwa, które w istocie jest tylko rytualnie zaaranżowaną przemocą i wandalizmem. Są jednak wyjątki od tej posępnej reguły.

Sport i sacrum maja wspólną cechę. Są wielkimi spektaklami, przedstawieniami, którym towarzysza gwałtowne emocje. Trudno uwierzyć, że mistyczne przeżycia mistrza Eckhardta i piłkarskich kibiców mają wspólne korzenie. Rośnie stopa życiowa, ale człowiek karleje. Ale też człowiek zawsze ma taki los, na jaki zasłuży, więc ten, który wybiera rolę kibica zapewne wart jest więcej od płatnego mordercy, gwałciciela, handlarza narkotyków, ulicznego chuligana, czy kieszonkowego złodzieja. Są też kibice, celebrujący rytuał wsparcia i adoracji swej drużyny w atmosferze podniosłego entuzjazmu. Dla nich areny sportowe to współczesne świątynie.

Jedną z nich jest stadion SANSIRO w Mediolanie. Gigantyczny obiekt powstał przed 73 laty , stale się rozwija , modernizuje i dba o swą legendę. W październiku 1996 roku otwarte zostało tu „Muzeum MILANU i INTERU”. W pierwszym roku działalności jego progi przekroczyło 40 000 fanów z całego świata. Można więc rzec, że jest to sanktuarium pielgrzymkowe footbolowej religii. Tu znaleźć też można stosowne obiekty kultowe i relikwie.

W muzeum eksponowane są akcesoria piłkarskie, puchary, sztandary, fotografie i wiele osobliwości, a jest tego w sumie około 3 000 przedmiotów, obrazujących historię dwóch wielkich mediolańskich klubów piłkarskich. Możemy zatem dowiedzieć się, że Milan został założony w 1899 roku. Rozgrywał on mecze o mistrzostwo Włoch z drugim istniejącym w tym czasie zespołem – Genuą. W latach 1903-08 Milan wygrywał bez przerwy mistrzostwo kraju. Kiedy Genua przełamała jego monopol, zatrzymała mistrzowskie trofeum, czyli po prostu piłkę i odmówiła rozgrywania dalszych meczy. W muzeum znajdują się koszulki, buty i piłka z tego właśnie okresu.

Inter powstał później, bo w 1908 roku. Milan nie wprowadzał do składu drużyny obcokrajowców. Byli jednak tacy zawodnicy, którzy chcieli grać w internacjonalnym towarzystwie, więc założyli nowy zespół , który nazwali Intenazionale. Grali w nim Niemcy i Austriacy. Pierwszy sezon zakończyli zdobyciem mistrzostwa Włoch. W 1929 roku Mussolini nakazał zmienić nazwę zespołu, gdyż internacjonalizm był dla niego nachalną ideą komunistyczną. Zespół przyjął wtedy nazwę Ambrosiani. Pod presją zrozpaczonych kibiców Duce zgodził się na niewielki retusz nazwy i zespół występował pod szyldem Ambrosiano Inter. W latach 50-tych Pierwszy człon odpadł i tak już pozostało.

Warto odnotować też , że w muzeum znajduje się piłka, która rozegrano pamiętny dla Interu mecz o puchar mistrzów w Wiedniu w 1965 roku. Piłka trafiła tu dlatego, że piłkarz włoski Bonini po zakończeniu zwycięskiego meczu porwał ją do szatni. Na pamiątkowym zdjęciu dokumentującym to wydarzenie widnieje tylko 10 graczy, gdyż jedenasty uciekał właśnie z cennym trofeum.

W muzeum znajdują się także koszulki światowych gwiazd futbolu, które przewinęły się przez mediolańskie kluby, jak choćby Lothara Mattheusa czy Ronaldo. Niczym relikwie świętych lub magia mumii Lenina, owe elementy garderobiane wzbudzają zachwyt wyznawców kultu herosów trawiastego boiska. Znajdziemy  tu też trąbę, obiekt legendarny, przy pomocy której pewien kierowca ciężarówki tak zapalczywie dopingował swą drużynę podczas meczu Inter-Liverpool, że okrzyknięty został dwunastym zawodnikiem swej drużyny. Niczym ongisiejsza maczuga Herkulesa, szpiczasta czapka Odysa, czy nić Ariadny muzealne rekwizyty zaświadczają o skali heroizmu aktorów współczesnej mitologii.

Ciekawostką udokumentowaną fotograficznie jest fakt, że Milan był pierwszym zespołem zachodnioeuropejskim, który grał z drużynami sowieckimi w okresie zimnej wojny. Bandiera rosa la triumfera!

Sam stadion Sansiro to gigantyczny obiekt sportowy, którego trybuny wznoszą się 60 metrów ponad płytę boiska. Obiektem administruje spółka o nazwie „Compagnia della Sport”. Za jej przyczyną stadion stał się miejscem pielgrzymek zagorzałych fanów futbolu z całego świata. Specjalni przewodnicy oprowadzają turystów po najskrytszych zakamarkach stadion nie szczędząc anegdot i sensacyjnych opowieści. Jak już zostało wspomniane napięcia związane ze sportem są substytutem przeżyć religijnych. Bardzo to licha namiastka i u końca wieku wchodzimy w mrok duchowego barbarzyństwa w oprawie technologicznych błyskotek. Na szczęście są tacy , którzy z namaszczeniem i czcią celebrują futbolowe nabożeństwo. To dla nich właśnie otwiera swe podwoje stadion Sansiro. Wielki cyrk „Sansiro”, sanktuarium dla ubogich duchem, złaknionych bohaterskich wizerunków ludzkich, czcicieli współczesnych herosów, czyli żonglerów skórzanej kuli magicznej. No cóż, każda epoka ma bohaterów na swą miarę…

                                                                    *

 

                                                       Malta i jej tajemnice

 

Tradycja przynależności do zakonu Kawalerów Maltańskich jest przechowywana w kronikach rodzinnych polskich rodów szlacheckich do czasów współczesnych. Zrządzeniem losu wśród krewnych mej rodziny paru szacownych pradziadków nosiło honorowy tytuł „kawalera maltańskiego”. Właśnie ten fakt zwrócił mą uwagę ku średniowiecznemu zakonowi rycerskiemu i jego siedzibie – wyspie Malcie. Pierwotnie Joannici, potem kawalerowie rodyjscy, a od 1530 roku maltańscy, zwani też szpitalnikami, od XII wieku mieli w Polsce swe komandorie i kościoły. Zakon zawiązał się w 1130 roku w Królestwie Jerozolimskim przy kościele św. Jana Chrzciciela w celu opieki nad pielgrzymami przybywającymi do Ziemi Świętej. Nosili czarna płaszcze z białym krzyżem na lewym ramieniu. W 1834 roku siedzibę zakonu przeniesiono z zajętej przez Anglików Malty do Rzymu. Przez pewien czas przypisywano joannitom zdobycie tajnych zwojów Świątyni Jerozolimskiej i prekursorstwo idei wolnomularstwa. Czas zweryfikował jednak tą legendę. I tak zakon ów nie zdobył tej sławy co Templariusze i Krzyżacy, lecz właśnie dlatego warto jest odwiedzić ich wyspiarską siedzibę i odszukać materialne świadectwa ich obecności w postaci zamków, klasztorów, kościołów, oraz historycznych faktów i legend funkcjonujących w lokalnej tradycji.

Ale na Rycerzach Białego Krzyża nie kończy się niezwykła historia Malty. Ta wyspa położona na Morzu Śródziemnym pomiędzy Sycylią a wybrzeżem Libii jest miejscem jednej z największych zagadek archeologicznych Europy. Skaliste, wapienne tereny wyspy poryte są głębokimi do 70 cm, regularnymi, tajemniczymi koleinami. Sprawiają one wrażenie torowisk lub dróg o nieznanym przeznaczeniu. Badania tych zagadkowych śladów nie odkryły przyczyny ich powstania. Hipoteza, że były to torowiska do transportu bloków skalnych służących jako budulec świątyń megalitycznych została odrzucona. Owe trasy przebiegają bowiem w odległości wielu kilometrów od kamiennych świątyń. Ich nieznana funkcja działa na wyobraźnie i pobudza pytania o rozmiar wiedzy i charakter pasji prehistorycznego człowieka.

Niezwykłą budowlą jest także jedna z trzydziestu maltańskich świątyń kamiennych, których czasu powstania dokładnie nie ustalono. Świątynia ta nosi Nazwę Majdra, czyli Świątynia Słońca i ma kształt kamiennej, trójlistnej koniczyny o szerokości 70 m i wysokości kilkunastu metrów. Pewne obiekty świątynne, a mianowicie dwa monolity kamienne i kamienny ołtarz stojący w świątynnym wnętrzu służyły rejestracji wędrówki wiązki światła słonecznego podczas letniego przesilenia, czyli 21 czerwca. Na podstawie skrupulatnych obliczeń ustalono, że pomiaru dokonuje się tu od 10 205 lat p. n. e. A zatem maltańska świątynia może być starsza od egipskich piramid, sfinksa i libańskiej świątyni Baalbek. Było by to dowodem, że nasi europejscy przodkowie osiągnęli wysoki pułap cywilizacyjny na tysiąclecia przed Egipcjanami, Sumerami i Ariami.

Kolejną  tajemniczą świątynią położoną na małej wysepce u wybrzeży Malty jest wielka świątynia zwana El Ggantija, miejsce olbrzymów. Jest budowlą wzniesioną z kamiennych bloków o różnych rozmiarach. Największy monolit ma szerokość 8 m. Legenda mówi, że wzniosła ją w pradawnych czasach ciężarna olbrzymka, która pod osłoną murów urodziła bezpiecznie syna. W mojżeszowej księdze Genessis jest mowa o plemieniu olbrzymów, poczętych przez mitycznych synów bożych i ziemskie kobiety. Kto zaś w istocie powołał do istnienia kamienną świątynię pozostaje zagadką. 

To nie wszystkie tajemnice prehistorycznej Malty. W 1902 roku majster budowlany podczas stawiania domu w stolicy La Valetta odkrył wykute w skale olbrzymie podziemia zwane hypogeum. O rozmiarach przedsięwzięcia wymownie świadczy fakt, iż trzy piętra podziemnej budowli sięgają 12 m. Elementy konstrukcyjne jak kamienne belki, kolumny, filary połączone są ze sobą bez żadnego spoiwa. Przeznaczenie owego obiektu jest nierozwiązaną zagadką.

I tak wyspa Malta, małe państewko europejskie zabiegające o przystąpienie do UE (dziś zaś jej obywatele muszą się starać o wizy do USA), a goszczące w mediach przy okazji sromotnych porażek swej drużyny piłkarskiej, jest terenem pasjonującej zagadki przeszłości i miejscem godnym poznawczej penetracji. Bo przecież nie tylko fascynująca przeszłość, ale też obszar wieloetniczny leżący z dala od centrów europejskiej kultury, a więc z lokalną tradycją i specyfiką obyczajową, zachęca do odwiedzin wyspy kawalerów maltańskich i tajemniczych świątyń...

                                                                          *

 

Młodsi bracia Golema

 

"W głębi materii kształtują się niewyraźne uśmiechy, zawiązują się napięcia, zgęszczają się próby kształtów." Tak opisywał  pokusy twórcze drzemiące w materii pisarz Bruno Schulz w swym traktacie o manekinach. Wedle tego wielkiego twórcy literatury tęsknoty demiurgiczne, czyli potrzeba stwarzania na obraz i podobieństwo matryc swej wyobraźni, drzemią w każdym człowieku, a więc jeśli los mu sprzyja zostaje Leonardem, ale przy braku szczęścia i uprzejmości bliźnich, może im odpłacić się z nawiązką, aranżując światowe piekło w roli Hitlera. Inni zaś mogą swe ciągoty demiurgiczne realizować w sferze łagodnej iluzji, animując świat lalek. Tak się sprawy mają u naszych południowych sąsiadów, gdzie teatr lalkowy, jak nigdzie w Europie, należy do zjawisk frapujących umysł dorosłego człowieka.

Tradycja teatru lalkowego przywędrowała do Czech z Niemiec. Najbardziej była rozpowszechniona w zeszłym stuleciu, kiedy to wędrowne trupy aktorskie jeździły ze swoimi teatrzykami po małych miasteczkach i wsiach, racząc w jarmarcznych klimatach swych widzów nie “mydlaną operą”, lecz rasowym dramatem, rozpisanym na drewno i szmatki. Najczęściej grano wówczas “Fausta”, ale pojawiały się także inne sztuki z tradycyjnego repertuaru dramatycznego, które odgrywano lalkami. Siła ekspresji lalkowego teatru dorównuje na pewno dramaturgii wyrazu teatru aktorskiego, a może nawet go przewyższa. Bo przecież w starożytnej grecji aktorzy występowali w charakterystycznych maskach, których grymasy oddawały istotę charakteru przedstawianego protagonisty, bez gubienia się w zbędnych niuansach mimicznych żywej twarzy.

Teatr lalek to magiczne panopticum, to demiurgiczny spektakl napełniania martwej materii tchnieniem ludzkiego ducha. Przyjęło się go traktować jako formę rozrywki godną dziecięcej wyobraźni. Tak jak przed wiekami maska, czyli zastygły grymas fizjonomi ukrywający wielką tajemnicę życia, może być współcześnie drewnianym aktorem wielkiego spektaklu. Rytualnej, scenicznej rekapitulacji odwiecznego mitu i symbolicznej inicjacji w archetypiczne wymiary ludzkiej egzystencji. Niestety, magiczny proceder animacji lalkowej odchodzi już do lamusa sztuki teatralnej.

Ale nie wszędzie. W Czechach teatr lalkowy, to twórcza  przygoda dla widzów wszelkich kategorii wiekowych. Czeskie szkoły teatralne kształcą aktorów i animatorów lalek, reżyserów i scenografów spektakli lalkowych. Tam też adepci poznają mozolną i precyzyjną sztukę tworzenia lalek. Istniej wiele rodzajów lalek, najczęściej spotyka się drewniane marionetki prowadzone na sznurkach przez aktora od góry, potem są ludowe pacynki, ale także jawajki. W czeskim teatrze współczesnym wykorzystuje się też ogromne kukły. Czeski teatr lalkowy zawsze starał się mówić o jakichś problemach i przekazywać krytyczne spojrzenie na świat, a poprzedni reżim akurat tego nie lubił, więc zakazał wykonywania wielu przedstawień.W latach 80-tych liczni aktorzy lalkowi mieli przerwę w uprawianiu zawodu, gdyż komunistyczna cenzura doszukiwała się w przedstawieniach ironii godzącej w pryncypia systemu. A zatem, nieprawomyślni twórcy wykonywali mniej zaszczytne profesje, jak palacza czy stróża nocnego. Czasy się zmieniły, co sztuce teatru lalkowego wyszło na zdrowie i dziś na powrót swój kunszt kukiełkowej animacji realizuje największy czeski teatr lalek - MINOR. Ale żeby scena zaludniła się iluzorycznymi postaciami musi ktoś je powołać do istnienia.

A skonstruowanie dobrej lalki to nie lada przedsięwzięcie artystyczno-mechaniczne. Jako materiału do wyrobu lalek używa się najczęściej drewna lipowego.  Z bezkształtnego kawałka drewna dłuto artysty wyczarowuje postać lalki , którą obdarza osobowością i zdolnością do scenicznego ruchu. Zazwyczaj powołanie lalki do iluzorycznego życia trwa kilka tygodni, a finalna "kreatura" jest wysoce cenionym dziełem sztuki. Oczywiście, że najlepsze są lalki drewniane. Z lalką nie obchodzi się zbyt oszczędnie, więc gipsowe lalki nie wytrzymały by scenicznej musztry. Mogą być jedynie ozdobą domowego teatrzyku. W prawdziwym teatrze lalka musi być duża i najlepiej, kiedy jest rzeźbiona i malowana. Kiedyś twórcami lalek byli przede wszystkim kościelni rzeźbiarze. Ze świata kościelnych misteriów i jasełek pochodzą też barokowe formy drewnianych lalek. Lalka z upływem czasu wywalczyła sobie odrębną funkcję. Już nie musi być podobna do aktora teatru dramatycznego. Stała się znakiem samym w sobie, symbolicznym idolem, który w rękach aktora uzyskuje sceniczne znaczenie.

Inaczej rzecz się ma z lalkami oferowanymi turystom na ulicznych stoiskach Pragi. Są to tandetne, gipsowe imitacje swych artystycznych pierwowzorów. Produkowane masowo dla zysku są bezdusznymi atrapami kultury  masowej. Tak jak w innych dziedzinach życia kultura masowa wulgarnie przeistacza w karykatury ongiś uznane i szanowane wartości z obszaru sztuki, nauki i mitu, tak jak rzeczywistość obrazkowa, monitorowa wypiera przekaz semantyczny, czyli pismo. Zatem na własne życznie, bez zamykania w gułagach i wiezieniach, rezygnujemy z wyższej kultury w imię wygody, w imię zmysłowej sytości, ale w konsekwencji ku wgasaniu potrzeb duchowych...

Lecz przed laty, tu w XVI-wiecznej Pradze, rabbi Liva Ben Becalel stworzył ponoć Golema, żywą istotę, powstałą z gliny, a ożywioną kartką z mistycznym imieniem Boga włożoną w usta. Wielki mit tęsknoty do demiurgiczności, do wejścia w posiadanie boskich kompetencji twórczych, przyjął w tej opowieści najbardziej dramatyczną i wymowną europejską wersję. Zapewne idea owego przedsięwzięcia, ożywienia "pałuby", jest obecna na scenach czeskich teatrów lalek. Jeśli nie jako świadomy zamysł twórczy, to na pewno dochodzący do głosu w tajemniczej aurze otaczającej spektakle grane przez „kukłowe diwadlo”, czyli teatr „MINOR”.

                                                                    *

 

                                                            Córy Judyty

 

W izraelskiej tradycji biblijnej występuje bohaterska postać Judyty, obrończyni miasta Betuli przed wojskami asyryjskimi. Kiedy odcięte od źródeł wody miasto musiało się nieuchronnie poddać, Judyta użyła sprytnego fortelu. Udała się do wodza asyryjczyków Holofernesa w odświętnym stroju omówić warunki kapitulacji. Wykazując ugodowa postawę, Judyta przekonała Holofernesa o jego zwycięstwie, a ten odwzajemnił jej się zaprosinami na ucztę. Podczas uczty łatwowierny dowódca spił się do nieprzytomności i zwalił pod stół. Wtedy Judyta odrąbała mu głowę mieczem i wróciła z krwawym trofeum do miasta. Wywołało to wybuch radości Izraelitów i paniczna ucieczkę Asyryjczyków. I tak to przebiegłość i odwaga Judyty ocaliły od zagłady jej lud.

We współczesnej armii Izraela służy wiele dziewcząt i kobiet, które są kontynuatorkami wojennej ścieżki Judyty. W Izraelu jako jednym z nielicznych krajów świata kobiety trafiają do służby w armii z poboru. Jest to spowodowane wymogami strategicznymi.. Liczący 5,5 mln ludności Izrael musi posiadać silną i liczebną armię, aby skutecznie odpierać militarne zakusy arabskich sąsiadów. Rekrutując żołnierzy tylko spośród mężczyzn nie osiągnąłby tego celu. Niebagatelnym jest też fakt , iż dla islamskiego bojownika śmierć z ręki kobiety jest hańba powodująca wieczne potępienie, dlatego też kobieta w nieprzyjacielskim mundurze wzbudzać musi popłoch.

Od służby w wojsku zwolnieni są wyznawcy i wyznawczynie chasydyzmu. Służba kobiet w armii izraelskiej trwa 2 lata. Po jej zakończeniu kobiety niezamężne do 34 roku życia odbywają coroczne ćwiczenia wojskowe. Służba w wojsku nie odstrasza jednak młodzieży płci obojga od zdobywania wiedzy na studiach. Izrael więcposiada 83-procentowy odsetek ludności z ukończonymi studiami. Zgodnie z przepisami dotyczącymi obrony państwa, wszystkie kobiety w wieku od 18 do 26 lat podlegają obowiązkowi służby wojskowej. Zajęcia, które maja w wojsku sprawiają, że stają się dojrzałe i więcej o sobie wiedzą, a także o zagrożeniach współczesnego świata i możliwościach samoobrony. Nie ma więc nic niezwykłego w tym, ze tyle dziewcząt w mundurach widzi się na ulicach. To specyfika tego kraju i cena, jaką się płaci za wolność odzyskaną po prawie 2000 lat.

Ukryta pod mundurem kobiecość potrafi czasem wydobyć sex-appeal na światło dzienne. Dlatego wielu dziewczętom izraelskim wydaje się, że nie umniejsza ich kobiecości fakt noszenia munduru. Oczywiście, gdy wychodzę gdzieś, gdzie trzeba szczególnie błysnąć czarem podkreślonego ciała, ubierają się oczywiście w sukienkę. I choć w mundurach  wszystkie wyglądają bardzo podobni, to czują się kobietami i jest mi z tym dobrze, zwłaszcza, że ich kraj jest przez to bezpieczniejszy. Służba w armii, czyli obycie się z męskim światem,  powoduje wzrost apetytów kobiet na kierownicze role w przeróżnych instytucjach. I choć przeciętna matka izraelska wychowuje 3 dzieci, to także bywa zwierzchnikiem w przemyśle, bankowości, handlu i armii.

Przyglądając się izraelskim kobietom w mundurach, dostrzec możemy spontaniczność i radość. Czują się zapewne partnerami w męskim towarzystwie i nie odczuwają groteskowości roli, gdyż pewne są, że mundur nie wpływa ujemnie na jakość osobistego wyposażenia, które pod sobą kryje. Więc ten, który zdobywa “pannę zbrojną” zapewne po jej “rozzbrojeniu” nie jest rozczarowany. Zaś islamscy żołnierze drążą, by nie zginąć z ich reki, bo wtedy mają odcięty dostęp do nieba, gdzie na bohaterów czekają święte nałożnice - hurysy, więc wielce to haniebne i nieszczęśliwe stracić taką szansę…

                                                                    *

 

Herbata po angielsku

 

Na Dalekim Wschodzie od wieków herbatę i ceremoniał jej parzenia otaczała aura mistycznego nabożeństwa, a wiara w jej cudowne, uzdrawiające właściwości, jest do dzisiaj powszechna. W Chinach niezwykłe działanie herbaty znane jest i doceniane od 5000 lat. Pierwotnie liście krzewu herbacianego były przeżuwane . Wedle legendy w 2737 roku p.n.e. chiński cesarz Shen Nung odkrył zbawienne właściwości naparu herbacianego uznając je za panaceum. Od 350 roku p.n.e. herbata staje się popularna w całych Chinach, a cesarze nakazują obsadzać jej krzewami najżyźniejsze gleby. Zebrana herbatę suszono nad ogniem, następnie drobno krojono i prasowano w tabliczki. Sama nazwa herbata pochodzi od chińskiego słowa „cha”, bowiem tak właśnie nazywano ów napar w dialekcie kantońskim. W innej zaś chińskiej prowincji herbatę nazywano „te”. Od wieków wytwarza się trzy podstawowe gatunki herbaty: zieloną, suszoną bez procesu fermentacji, niezwykle zdrową, bo ponoć chroniącą przed zachorowaniem na raka żołądka przez regularnie ją pijającego, czarną czyli fermentowaną, silnie aromatyczną, zwłaszcza kiedy jest podwędzana (Lapsang), oraz białą, niezwykle bogatą w teinę i kofeinę,, a więc stymulującą psychicznie, a wytwarzaną z pojedynczych listków krzewów herbacianych suszonych na słońcu. Parzenie herbaty tradycyjnie odbywa się w czajniku. Najstarsze  pochodzą z Chin i były to małe naczynia gliniane z dziobkiem. Od 1700 roku czajniki zaczęły przybierać różne formy, w tym kwadratowe i sześcioboczne.

Pierwsze próbki herbaty pojawiły się w Europie w 1610 roku w Holandii. Pierwsza wzmiankę o herbacie w Polsce odnajdujemy w liście króla Jana Kazimierza do żony Marii Ludwiki, datowanym na rok 1664. Portugalska księżniczka Katarzyna z Braganzy, żona króla Karola II wprowadza herbatę na dwór brytyjski w XVII wieku. Od tego czasu popularność herbaty w Europie stale rosła, stając się niebawem napojem codziennym. Szacuje się, że w każdej minucie wypijanych jest na świecie około 1 miliona filiżanek herbaty. W dziennym rytuale, wedle wskazań naturoleczników, zaleca się pijać: o poranku czarną herbatę cejlońską, w południe zieloną herbatę chińską, zaś wieczorem herbatę z Tajwanu o nazwie „Oolong Imperial” ( czyli popularny ULUNG). Stare chińskie przysłowie mówi, iż „kto pije herbatę, zapomina o zgiełku i niepokojach dnia codziennego”. Herbata to najbardziej demokratyczny napój, dobry na każda porę roku i pasujący do każdej życiowej okazji, pijany w wytwornych towarzystwach, miejskich herbaciarniach i domowych zaciszach.

Kiedy ceremoniał picia herbaty rozpowszechnił się w Anglii w XIX wieku pora spożywania głównego posiłku przesunęła się z okolic południa na godzinę 4 popołudniową. Tak więc dalekowschodni napar stał się regulatorem rytmu życia konserwatywnych Europejczyków. W herbaciarniach zaczęło kwitnąć życie towarzyskie, a bywanie w tych miejscach należało do dobrego tonu. Współcześnie owa tradycja nadal obowiązuje i aby odbyć posiedzenie przy herbacie w Hotelu „Ritz” należy zamówić stolik z wyprzedzeniem dwutygodniowym. Zaś w domu towarowym „Harrods” przed snobistyczną herbaciarnią w okolicy godziny 3 popołudniowej formuje się kolejka eleganckich pań oczekujących na wolny stolik, aby odbyć towarzyską celebrację przy filiżance dalekowschodniego naparu. Dobrze wychowany Anglik nie zapomni o filiżance herbaty rytualnie pitej podczas „tea time” i to urocze, nieszkodliwe dziwactwo odróżnia go zdecydowanie od Anglika źle wychowanego, który nie omieszka „zatankować” morze piwa przed chuligańskim spektaklem podczas meczu footbolowego. Warto też autorytatywnie rozstrzygnąć, iż herbata z mlekiem nie jest żadną „bawarką” i nie słyszał o niej żaden Bawarczyk, lecz tradycyjnie angielskim napojem, nie wzbudzającym entuzjazmu u wytrawnych smakoszy herbaty w innych krajach.

Taka też czysto angielska celebracja herbacianą odbywa się codziennie w restauracji „Hudson” na Baker Street, sąsiadującej z muzeum Sherlocka Holmesa. Przyjeżdża tu wielu turystów z Ameryki, Piski, Rosji i Danii. Im to i gościom lokalnym podaje się tu „high tea”, czyli herbatę z mlekiem i cukrem, jak również słodkie bułeczki i sandwicze. Herbatę serwuje się tradycyjnie między 4.30 a 5.00 po południu. Tradycja ta pochodzi z czasów kolonialnych, kiedy ludzie z barku lepszego zajęcia zajmowali się właśnie o tej porze piciem herbaty. Między 4.30 a 5.00 kwitnie w Anglii życie towarzyskie, ponieważ konserwatywni wyspiarze pamiętają, iż w czasach kolonialnych właśnie o tej porze, czyli między lunchem a dinerem, ludzie odwiedzali się nawzajem i pili herbatę, bo nie mieli konkurencji w postaci telewizji i gier komputerowych. Kwitła przeto wymiana myśli, a nie konsumowanie wizualnych skandali i okrucieństw.

Swoiście angielski „tea-time” jest z pewnością ich filozofią życia, od której niechętnie odstępują. Ponoć w sprzyjających warunkach przestrzegano tej reguły towarzyskiej nawet w okopach podczas wojny. Rytuał parzenia herbaty wymaga przede wszystkim podgrzania czajniczka. Najpierw więc wlewa się do niego gorąca wodę, czeka przez chwilę, a następnie wylewa. Potem wrzuca się listki (nie torebki) herbaty i zalewa je wrzątkiem. Z kolei dodaje się nieco mleka. Ważne jest, żeby dodać je na końcu! Skoro już wiemy, jak przyrządzić angielską herbatę, spróbujemy może napić się jej w kraju kartofla i jego płynnego przetworu. Może spłyną na nas cudownie wraz z arystokratycznym napojem przymioty umysłu i maniery lordów znad Tamizy?

Zapewne mniej oświeceni obywatele Albionu uważają herbatę za ich od wieków narodowy napój, podobnie jak radośnie ignoranccy Amerykanie za taką potrawę uważają pizzę. Nie bacząc zatem na genezę obecności herbaty na angielskim stole stwierdzić wypada, iż nie ma kraju na świecie, gdzie obcy obyczaj kulinarny zaadoptowano z takim pietyzmem i uczyniono zeń narodową świętość. Poszukując analogii nad Wisłą, prognozować można, że przyjmie się u nas picie tekili pod kiszonego ogórka. Choć bardziej prawdopodobne, że będzie to kopanie emeryta przez młodocianych „bezmózgowców” do rytmu rapu.

                                                                            *

 

Kakaowi chłopcy

 

Amsterdam to największe w Europie skupisko ludzi kochających inaczej. Na świecie przodują w tej dziedzinie Nowy York i San Francisco. Środowiska gejów i lesbijek na ziemskim globie cechuje wielka ofensywność i konsekwencja w egzekwowaniu praw dla swej mniejszości obyczajowej. W Holandii już w latach 50-tych sytuacja homoseksualistów była zdecydowanie lepsza niż w innych krajach Europy. Tradycyjnie tolerancyjna Holandia z należytym zrozumieniem traktuje potrzeby swych braci i sióstr odmiennych. Od stycznia 1998 roku homoseksualiści płci obojga mogą oficjalnie rejestrować swe związki partnerskie, co nazywa się partenariatem. Prawne konsekwencje takiego związku podobne są do małżeństwa w przypadku spraw majątkowych. Natomiast nie ma jeszcze uregulowań prawnych w kwestii adopcji dzieci, lecz przychylna atmosfera pozwala prognozować, iż niebawem nastąpi pozytywne rozwiązanie. Oby z korzyścią dla wszystkich stron.

Holenderscy homoseksualiści pragną służyć swym doświadczeniem uciśnionym mniejszościom w innych krajach. Ostatnimi czasy próbują pomóc zorganizować się gejom i lesbijkom w Rumunii.

W samej Holandii poziom tolerancji wobec zjawiska nie jest jednakowy. W Amsterdamie, Hadze i Rotterdamie kochający inaczej czują się też wolni i bezpieczni, lecz sprawy mają się trochę inaczej na prowincji. We Fryzji ich populacja miewa kłopoty ze znalezieniem mieszkania, aby uwić w nim gniazdko miłości.

W Amsterdamie homoseksualiści mają swoje kluby i czują się w nich swobodnie. Tu są w wielkiej rodzinie, która wymienia ostentacyjnie całusy i uściski, aby zacieśnić więzy uczuciowe i żyć pełnią swego odmiennego życia. Ciekawe ilu z nich kocha dozgonnie swą mamusię i nie chce jej zdradzić z żadną inną kobietą, a ilu czyni to z dojrzałego wyboru. Pozostanie to ich życiową tajemnicą. Trudno uwierzyć, ale wielu z tych rozkosznych panów lubi także kobiety, gdyż deklarują oni szlachetną miłość po prostu do człowieka. „Kakaowi chłopcy” czują się więc panami świata, świata płynącego pod prąd wyroków natury, a więc czują się Prometeuszmi seksualnej wolności. Czasem właśnie ta nuta pretensjonalnej wyższości wywołuje społeczną niechęć wobec gejowskiej subkultury.

Zdarzają się jednak akty nietolerancji wobec ostentacji homoseksualnej. Sklep z akcesoriami dla seksualnej alternatywy pod nazwą „L’Uomo” czyli „Pedał” w Amsterdamie został zdewastowany przez wyznawców seksualnej ortodoksji. Nie dla wszystkich prostym jest fakt, ileż to imion może mieć miłość. Zapewne wiele, ale czy wszystkie są wielkie i piękne? Lecz każdy powinien rozstrzygnąć to w swoim sercu, gdyż każdemu wolno kochać, a miłość to nie zadana lekcja.

Holenderscy homoseksualiści czekają na prawną legalizację ich związków instytucją małżeństwa i prawo do adopcji dzieci. Świat współczesny objawia swe wielorakie i często szokujące oblicze, a więc subkultura homoseksualna instalująca się prawnie w normalnym społeczeństwie nie jest zjawiskiem niezwykłym, choć dla umysów konserwatychnyc, to koniec normalnego świata, zmierzch Europy. Nieznana onegdaj emancypacja homoseksualizmu możę razić i bulwesować, ale pamietajmy, żę to owcoc owej "poprawności politycznej", lewackiego widzenia rzeczy, gdzie gloryfikacja dewiacji nazywa się tolerancją. Nie do przyjęcia byłaby jednak dyktatura odmieńców...

                                                                       *

 

Zieleni się Londyn

 

Poprzez stary most nad Tamizą, „Tower” Bridge, wjeżdżamy do rezydencyjnej dzielnicy Londynu. W potocznym mniemaniu Londyn to bastion królewskiej tradycji Anglii, miasto potężnych pałaców, okazałych  budowli państwowych, pamiętających imperialną potęgę Zjednoczonego Królestwa oraz strzegących ich wartowników. W archaicznych mundurach i teatralnych pozach postrzegani być mogą jako komiczny wtręt we współczesny charakter londyńskiej ulicy. Jednakowoż dzisiejszy Londyn nie jest już stolicą imperium, w którym nie zachodzi słońce, lecz wieloetnicznym organizmem miejskim z dzielnicą artystyczną w starych dokach i punktem zerowego południka w dzielnicy Greenwich, a także stolicą światowego chuligaństwa footbolowego.

Mało kto jednak wie, że Londyn od czasów średniowiecznych jest najbardziej zielonym miastem Europy. Na terenie miasta zlokalizowanych jest aż 1700 parków, skwerów, ogrodów botanicznych i trawników zajmujących obszar 174 km kw. Na obszarach zieleni rośnie tu ok. 100 gatunków drzew, w tym wiele cennych okazów z innych stref klimatycznych. W starym „Richmond Park” pasą się w najlepsze daniele. Olbrzymie tereny przyjaznej człowiekowi, oswojonej natury pełnią rolę „bufora” łagodzącego uciążliwości cywilizacyjne prawie siedmiomilionowego miejskiego Molocha. Konfiguracja przestrzenna parków jest tak pomyślana, że można przejść przez centrum miasta nie natrafiając na uliczny zgiełk.

Parki, czyli ogrody wedle dawnej nomenklatury, są niezwykle popularnym miejscem rekreacji i elementarnej potrzeby ludzkiej, czyli kontemplacji natury. Widok grup ludzkich odbywających wielogodzinne dyskusje w scenerii natury, biznesmenów w garniturach jedzących lunch na trawie, czy amatorów końskiej jazdy należy do porządku dziennego londyńskich parków. Wielka liczba londyńczyków oddaje się z ochotą różnym formom wypoczynku na terenie parków. Mnogość stawów i łódek do wynajęcia zachęca do wiosłowania czyli aktywnej formy wypoczynku. Można tu oddawać się miłemu wałkoństwu. Czasem uwagę spacerowicza, zwłaszcza młodocianego ściąga szara wiewiórka, która  bez obaw dopomina się o porcję przysmaków. Jest tu też miejsce na publiczne wyrażanie uczuć, gdyż na łonie natury należy zachowywać się naturalnie. Park zatem łagodzi obyczaje  i budzi pozytywne uczucia , w odróżnieniu od ulicznego gwaru i chaosu.

Zaś „Hyde Parku”, o powierzchni 145 ha, z charakterystycznym krzywym jeziorem zwanym „Serpentyną”, jest słynny tym, że znajduje się tu miejsce osobliwe, najbardziej tolerancyjny dla nieokiełznanej wolności myśli skrawek Europy, zwany „kącikiem mówców”. Tu każdy chętny może bez prawnych konsekwencji wypowiedzieć publicznie swe nawet absurdalne i obrazoburcze poglądy, lecz nie ma prawa obrażać królowej. Utarło się , że nie działa tu żadna kategoria cenzury, lecz widoczny aplauz słuchaczy, lub jego brak czytelnie informują prelegenta o popularności jego expose. Ci, którzy nie chcą słuchać proroków we własnym kraju, mogą dosiadać wierzchowców i z wysokości siodła doświadczać arystokratycznej formy relaksu. Można też zaufać własnym nogom i uprawiać jogging. Pożądane jest także pozwolić psom aby gromadnie wyhasały się podczas zabaw na trawniku. Jest tu też miejsce na współczesny żywioł rekreacji czyli rolkarstwo.

„Hyde Park” ma jeszcze jeden powód, aby nie być zwykłym parkiem. Tu podczas światowej wystawy przemysłowej stanął w 1851 roku sławny „Crystal Palace”, który niestety wyemigrował potem do Sydenham. Do dziś w lidze angielskiej gra drużyna piłkarska, która swą nazwą przypomina o cudzie techniki XIX-wiecznej, czyli “Kryształowym pałacu”.

W tradycji europejskiej sztuki aranżowania ogrodów przyjął się termin „parku angielskiego”, czyli obszaru zadrzewionego z naturalnym parterem krzewowym nieznacznie porządkowanym, przez który biegną nieregularnie ścieżki. Takie to naturalistyczne i „ekologiczne” w swym charakterze jest angielskie zapraszanie natury do miejskiego pejzażu. I tak jest do dziś, gdyż większość londyńskich parków,  to przede wszystkim łagodnie pagórkowate łąki z nienagannie utrzymaną trawą  z rzadka porośnięte okazami pięknych drzew. Naturalny krajobraz nie modyfikowany nachalnie ludzką ręką, która nieodmiennie dba pieczałowicie o zielony dywan trawy.

A teraz wyobraźmy sobie obraz prawdziwej sielanki. Zielone zbocze pokryte rozległą łąką opada delikatnie ku dalekiej perspektywie miasta. Setki statystów tej wielkiej sceny zbiorowej praktykuje tu różnorodne formy miłej bezczynności. Aż dziw bierze, że jest to obraz żywota ludzkiego z końca XX wieku, czasu gorączkowego pośpiechu i obsesji produktywnej aktywności. Tu czas stanął i ma się wrażenie, że ożyło płótno francuskiego impresjonisty Seurata, który 100 lat temu malował podobne sceny idylliczne. Tradycja parkowego wypoczynku jest odwieczna u londyńczyków jak popołudniowa herbata i świadczy o szczególnej potrzebie zachowania trwałości obyczajów w zawrotnym tempie zmieniającym się świecie.

Lecz patrząc wyżej dostrzeżemy, jak ponad arkadyjskim krajobrazem górują potężne sylwetki miejskiego Molocha. Ku niebu pną się masywne bryły szkalnych wieżowców. Oto paradoks ludzkiej cywilizacji. Oto czświat ludzki i jego twórca - człowiek, w wizjerze oceny włoskiego myśliciela Picco della Mirandola równolegle - korona stworzenia i przerażająca bestia. Nie zapominajmy przeto, że od łagodności natury do piramidy absurdu dzieli nas jeden krok...

                                                                       *

 

Świat jak malowany

 

Kultura ludowa to zjawisko reliktowe, egzystujące w formie wysp i archipelagów, gdzie kultywowana jest niezakłócona linia przekazu tradycyjnej obyczajowości. Jak biblijny Lewiatan wszechwładnie panująca wszechwładnie kultura masowa, czyli uniwersalnie bezpostaciowa i pusta “papka semiotyczna” wypiera żywy przekaz kultury z naszego życia. Potężna tuba informacyjna mediów sączy nieustannie do naszych umysłów szum informacyjny o wartości proszku do prania i papierosowego dymu, wypierając z obszaru świadomości wartościowsze doświadczenia i emocje, zastępuje doraźnym, lekkostrawnym głupstwem ponadczasowe, głębokie wartości ludzkie. Lecz na pustyni głębszej refleksji i mądrości życia odnaleźć można nieliczne oazy. Ku jednej z nich kierujemy naszą karawanę poszukującą zapomnianych form życia.

Pan Władysław Hickiel , badacz kultury ludu wiejskiego z Krakowa, powędrował około roku 1905 na Powiśle Dąbrowskie, zajrzał do paru chat chłopskich w Zalipiu i powrócił do miasta z pokaźnym zbiorem ręcznie malowanych makatek. Swe spostrzeżenia opisał w czasopiśmie etnograficznym “Lud”. Jest to pierwszy opis malowanek zalipiańskich a najstarsza kolekcja zebrana przez pana Hickiela przechowywana jest do dzisiaj w Krakowskim Muzeum Etnograficznym. Swą wizytę w Zalipiu potraktował też jako odkrycie nieznanego dotąd ośrodka twórczości ludowej. W latach 30-tych odbywały się w Krakowie liczne pokazy malarskie zalipiańskich artystek.

Dla podtrzymania tej ciekawej tradycji malarstwa wiejskiego zainicjowano w 1948 roku konkursy, w których uczestniczyły malujące kobiety z całego regionu. Konkursy takie organizowano co kilka lat, zaś od 1965 roku corocznie. Rywalizujące z sobą na niwie twórczej dziewczęta i kobiety prześcigały się w pomysłach artystycznych, technikach twórczych i wprowadzaniu indywidualnych motywów kwiatowych. Wiodącą postacią była nieżyjąca już artystka pani Felicja Curyłłowa , która odznaczała się niepospolitym talentem, a także energia organizacyjną i darem zjednywania sobie ludzi. Z jej to inicjatywy zainaugurowane w roku 1965, a trwające po dzień dzisiejszy festiwale malarstwa naściennego, w których uczestniczy corocznie, po święcie Bożego Ciała, kilkadziesiąt ludowych twórczyń z Zalipia i okolic, są swoistym świętem wsi Zalipie. Lecz w czasach “władzy ludowej” pani Curyłłowa dostrzeżona została jako przedstawicielka nurtu “słusznej ideowo” sztuki ludowej przez towarzyszy z “partyjnej centrali”. I stało się, że dziewczyny z Zalipia i okolic zaczęły z inspiracji i ku radości “władz partyjnych i rządowych” ozdabiać swymi malowidłami w latach siermiężnej i chłopomańskiej gomułkowszczyzny lokale handlowe i rządowe w Warszawie i Krakowie, dziecięcą salę na transatlantyku “Batory”, oraz salę Uniwersytetu Ludowego w Wierzchosławicach koło Tarnowa. W samym Zalipiu pomalowały wtedy szkołę, przedszkole, pocztę, świetlicę wiejską, kościół i plebanię. Zamieniły szary pejzaż wiejski w baśniową, soczystą scenografię życia. I tak to mecenat sterników chłopsko-robotniczej nawy przyczynił się do przetrwania żywej kultury ludowej. Nie można tego powiedzieć o stosunku “władzy ludowej” do kultury ziemiańskiej. Wszak była ona “ideologicznie niesłuszna”.

Pierwotnie barwnikami, które wykorzystywały do malowania zalipiańskie malarki były wapno, glinka i sadza. Spoiwem tych barwników  była mączka kasztanowa, cukier, białko czy woda po gotowaniu klusek. Tych tradycyjnych spoiw używano nawet wtedy, gdy zaczęto malować przy pomocy zakupionych w sklepie barwników. Farby domowej produkcji zalipiańskie malarki rozprowadzały pędzlami także własnej produkcji. Nie stosowały tez techniki cieniowania. Ich styl preferował motywy kwietne, czytelne, wyraziste i znacznych rozmiarów.

Malujące zalipianki zaczynają aktywność twórczą w okresie szkoły podstawowej, gdzie zdobywają elementarne podstawy plastyczne. Swe talenty rozwijają jednak dopiero ucząc się w pokoleniowej sztafecie od starszych, doświadczonych malarek. Jedna z zalipianek malująca kwietne ornamenty od 25  lat tak opisuje proces swego wtajemniczenia w arkana malarskie: “nauczyłam się w domu malować, koleżanka malowała, od niej trochę naśladowałam jej kwiatki. Podobały mi się te kwiatki, tak, że podobnie trochę maluję”. Oto rozbrajająca w swej szczerej naiwności geneza talentu zalipiańskiej malarki. Ani słowa o własnych zasługach i unikalności talentu. Oto prawdziwe poczucie uczestnictwa w kultywowaniu tradycji.

Malarki współczesne malują na tynku, drewnie, pilśni i materiale, używając pędzli artystycznych i z zastosowaniem klasycznych metod malarskich. Używają farb łatwo schnących, a więc temper, akryli i także ulubionych farb “jarzeniowych”. Nowinki i gusta współczesne, nie zawsze najwyższego lotu też tu docierają. Bo przecież nie są to westalki wysokiej sztuki, lecz jej mniej wytwornej, użytkowej i radosnej siostry. Lecz na pewno dopisuje im wyobraźnia i twórcza inwencja. Powstają więc kwiaty “wymyślone właśnie z głowy”, bo przecież łatwiej podpatrzeć kwiaty występujące w przyrodzie, ale bardziej cieszą te wymyślone kwiaty, zawsze przecież ciekawsze ciekawsze od istniejących, jak ze snu wyprowadzone na powierzchnię życia.

Pamiętać należy, że technika malarstwa naściennego to nie jedyny rodzaj twórczości zalipiańskich malarek. Obok malowanek występują w repertuarze twórczym, tutejszych kobiet barwne wycinanki, zwane ze względu na charakter “pozytyw-negatyw”. Rozwinięta jest też technika tworzenia obiektów obrzędowych jak barwne “pająki” z bibułki, słomy i tkanin barwnych, rózgi weselne, palmy wielkanocne o rozmiarach kilku metrów oraz wieńce dożynkowe. Współczesne malarki odkryły też, że większe pole do popisu daje jasne wnętrze  chaty  i gładko tynkowana ściana. Chciały także odnowić wielce charakterystyczną tradycję malowanych piecy, które niestety zostały już we wsi wyburzone. Dlatego tez w Wiejskim Domu Malarek zbudowano ogromny, tradycyjny piec, który kobiety pokryły przepięknymi malowidłami. Niestety z czasem budynek zmienił przeznaczenie i zagościł tu ośrodek zdrowia i poczta. Pozostała jednak część pełniąca dawną rolę i ozdobiona pięknymi malowidłami.

Ciekawostką jest fakt, że zalipiańskie kobiety osiągnąwszy sukces artystyczny i rozsławiwszy szeroko swój region, zaczęły próbować sił w nowych technikach zdobniczych jak malowanie kafli, ceramiki, serwisów porcelanowych i glinianych garnków. Tradycyjny motyw kwietny przeniesiony został także na wielkanocną pisankę. W ten sposób zalipiańskie malarki dowiodły, że kultywują żywą tradycję, a nie kopiują mechanicznie dawne wzory. Warte podkreślenia jest to, ze każda z tworzących kobiet pomimo podobieństw stosuje indywidualne motywy, tak że wytrawny badacz łatwo odkryje autorkę dzieła.

Kolorowe Zalipie, jak często jest nazywane z racji na kwietny wystrój, to wcale nie skansen, ani jakiś jarmarcznie bajkowy świat wyczarowany kalkulatywnie dla znudzonego poszukiwacza sensacji, czyli turysty. To normalna wieś, gdzie ludzie żyją, pracują, prowadza niewyszukane codzienne życie, a tylko dla uprzyjemnienia  sobie tego życia, dla poprawienia sobie wrażeń wizualnych malują, dla zaspokojenia jakichś własnych wewnętrznych potrzeb. Dla zwykłego obserwatora twórczości pań zalipianek to piękny sen namalowany na zgrzebnym, chłopskim tworzywie życia. Zaś dla znawcy zagadnienia to godny odnotowania przykład nie zerwanej naporem kultury masowej prawdziwej linii przekazu ludowej sztuki. Nie wszędzie więc wizualny bełkot telewizora i gry komputerowej opróżnia umysł ludzki z twórczej inwencji.

                                                                   *

(napisane w 1999 roku)

    c.d.n.                                                                                                                     AntoniK

Zobacz galerię zdjęć:

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura