Już cię więcej noc nie skrywa
Pośród mroków swoich cienia
Znów pragnienie cię porywa
Wznioślejszego zaślubienia.
J. W. Goethe
Zelektryzowało go delikatne dotknięcie, sugestywnie muskające jego ramię. Powtórzyło się raz jeszcze, a potem nieznana ręka zdecydowanym ruchem rozczochrała mu włosy. Otworzył oczy i podniósł głowę. Zdumiał się i przeraził. Plaża wokół była pusta, zapadał wieczór, morze zastygło fioletową taflą, a tuż obok przykucnęła fascynująca sąsiadka, której publiczną toaletę zaaferowany obejrzał. Była ubrana w czarny kostium z wysoko rozciętą z boku spódnicą, odsłaniającą pomnikową nogę w białej pończosze.
- Kom meine junge freunde - mówiła ciepło i sennie - ich bin Leda, antische love machine, magistra vitae i chaczu cełowatsa i jebać s toboj w lesu!
Słowa kobiety sączyły się łagodnie do stumanionej głowy chłopca i choć stanowiły lingwistyczny koktajl nieomylnie zrozumiał ich treść. Wiedział, że jest mu przeznaczone połączyć się cieleśnie z tą niezwykłą kobietą. Odczuwał paradoksalnie ogromne podniecenie i zew samczy, pętane jednocześnie sztubackim zażenowaniem. Jednakowoż siły surowej natury wzięły górę nad umysłowy zafiksowaniem i chłopak ochoczo zerwał się na równe nogi. Ze zdziwieniem stwierdził, że jest w białym garniturze, na kocu zaś leży niewątpliwie jego kapelusz “Panama” i hebanowa laska za srebrną gałką. Dama w czerni otrzepała piasek z garnituru chłopaka i uśmiechnęła się słodko. Marcin chwycił jej dłoń i szarmancko ucałował.
- Zechce pani udać się ze mną na spacer nadmorską promenadą - mówił z teatralną przesadą - aby pod kaskadami gwiazd sączyć nektar wieczoru z ust gorących.
- Och, meine, kleine kunst meister - odrzekła nieznajoma z udaną, egzaltowaną gestykulacją - ja chaczu gulać s toboj po sierebrystoj łuczi łuny i lubitsa na ziemle pod starinnym dubom.
Marcin podał niezwykłej partnerce wykwintnie ramię i ruszyli plażą ku ciemnej ścianie nadmorskiego lasu. Szli w milczeniu. Kobieta nuciła półgłosem jakąś arię operową z perfekcyjnym akcentem neapolitańskim. Weszli w szpaler drzew, który zamknął się nad nimi czarną kopułą…
W powietrzu bezgłośnie unosiły się fosforyczne punkciki robaczków świętojańskich. Tajemnicza dama przystanęła, potem objęła Marcina mocno i zaczęła powoli, lecz namiętnie wcałowywać się w jego usta. Chłopak odwzajemnił pieszczotę i w leśnym mroku ich sploty języków były śliskim kłębowiskiem węży. Laska wypadła z rąk Marcina w mrok, a uwolniona ręka zaczęła gwałtownie podciągać spódnicę kobiety, obejmować kolumny ud i pieścić okrągłe bochny pośladków.
- Komm, komm meine libe ritter - dyszała ciężko i zachłannie - pajdiom, gdie swietit jasno priekrasna łuna i budiem jebatsa kak dikie zwiery!
Chłopak w lot zrozumiał intencję i chwyciwszy kobietę za rękę pobiegł gwałtownie przed siebie. Gałęzie krzewów chłostały ich po twarzach, potykali się na wykrotach i korzeniach, lecz zbliżali się nieuchronnie do wielkiej polany zalanej kaskadami księżycowego światła. Kiedy wpadli na otwartą przestrzeń biegli czas jakiś w zapamiętaniu, a potem przystanęli i jak na komendę zaczęli zrywać z siebie ubrania. Po chwili zupełnie nadzy całowali się gwałtownie pod wielką pełnią księżyca, jak srebrzyste posągi ożywione zaklęciem maga. Kiedy upadli na delikatnie zroszoną trawę i tarzali się w miłosnych konwulsjach zbliżył się do nich niespodziewanie ubrany na czarno kamerdyner. Postawił na murawie wysoki, pięcioramienny kandelabr i zaczął z namaszczeniem zapalać świece. Marcin widział to jakby z dali niezmiernej. Jego ciało rozrywała spieniona fala żądzy. Dziwnie przeczuloną skórą odczuwał przejmujący żar ciała swej niezwykłej partnerki. Obok rozgrywały się dalsze sceny przedziwnego misterium. Drugi kamerdyner przyniósł stolik przykryty ciemną materią. Kiedy ją uniósł do góry, odsłonił na kryształowej paterze srebrne jabłko. Owoc emanował błękitną, zimną poświatę. Po chwili jabłko delikatnie uniosło się w powietrze i zawisło nieruchomo. Powoli zaczęło obracać się wokół własnej osi. Pęd narastał i obiekt zamienił się w świetlistą, pulsującą kulę, coś na kształt pioruna kulistego. W powietrzu pojawiły się elektryczne iskrzenia i rozlegały suche trzaski. Podszedł trzeci kamerdyner i przyniósł stolik z wypiętrzonym przedmiotem, przykrytym kapą. Kiedy kapa opadła wyłoniła się duża klatka ze srebrnym ptakiem we wnętrzu. Ptak zaczął śpiewać zachwycająco pięknie i co jakiś czas trzepotał gwałtownie skrzydłami. Klatkę otaczała wtedy tęczowa poświata. Na koniec wyłoniło się czterech milczących muzykantów we frakach i dobywszy instrumenty zaczęli brawurowo wyzwalać spod smyków “Eine kleine nacht musik” Mozarta. Fala muzyki przepłynęła przez ciało Marcina i zaczęła narastać w nim orgazmicznie. Otworzył oczy i stwierdził, że leży na plecach, a nad nim miota się w rytmicznym tańcu, wysrebrzony, piersiasty tors nieznajomej. Czuł jak ciepłe, wilgotne wnętrze jej ciała spazmatycznie zasysa jego członka. Był u szczytu...
I oto dostrzegł, jak z dwóch stron podeszli zamaskowani mężczyźni w czerni i założyli na ramiona kobiety misternie rzeźbiony, lodowy płaszcz. Jeden z hierofantów złożył na głowę królowej skrzącą się, śnieżną koronę. Jej twarz stała się nagle przezroczysta i kryształowa, zamarła w uśpionym uśmiechu. Czuł teraz, jak ciało kobiety staje się martwą bryłą lodu, a lodowe igły zaczynają przepływać ku niemu przez zanurzoną w jej sromie genitalną pępowinę. Wnętrze chłopca wypełniło się ciężkim, drewnianym chłodem. Czuł wokół siebie elektryczne pulsowanie i narastający poszum skrzydeł niewidzialnej szarańczy. Wiedział, że wypełnia się jego przeznaczenie. Nie protestował, gdyż po wielokroć miał dane znaki, iż zmierza ku owemu rozwiązaniu zawiłego rebusu życia. Czekał tylko na ostateczny finał. Gasnącą świadomością dostrzegł, jak na księżycowej łące wylądował monstrualny, stalowy pojazd w kształcie pająka na wysokich, łamanych w mechaniczne złącza stawów łapskach. Groteskowym, przerażającym krokiem podszedł do tężejącej w lodową figurę pary i zatrzymał się ponad nimi. Z cichym chrzęstem otworzyła się śluza w brzuchu mechanicznej bestii i wystrzelił zeń snop czarnego światła. Chłopak doświadczył ostatecznej, wyzwalającej ulgi, rozpływając się w mrocznym strumieniu. Zatracił poczucie istnienia. Był czarnym, lodowym świstem...
Nagle wyrżnął w coś głową. Był oniemiały. Nie mógł uwierzyć, że ma jeszcze ciało. Usłyszał gwar ludzkich głosów. Otworzył oczy i nic nie dostrzegł. Leżał twarzą do ziemi na zapiaszczonym kocu. Było mu zimno. Miał “gęsią skórę”. Z obawą podniósł głowę. Wokoło ludzie zbierali się nerwowo do odwrotu. Matka Marcina w skupieniu czesała włosy, a ojciec, kompletnie ubrany, obserwował przez lornetkę wychodzący z portu statek. Atmosfera podekscytowania towarzyszyła nieprzewidzianemu zakłóceniu plażowej sielanki. Ale jak to bywa, że gwarancję mamy tylko na zakończenie śmiercią epizodu życia, a w przypadku jej zawieszenia, powtarzalności czynności fizjologicznych. Natomiast chwile radosnego istnienia poza domeną Molocha, cieszenie się stadnym piknikiem na plażowym, mocno ucywilizowanym łonie natury, mają taką gwarancję trwałości istnienia, jak fazy Księżyca, klęski urodzaju i desenie plam na słońcu. A więc teraz niebo zasnuły sine, deszczowe chmury i wiał ostry, chłodny wiatr. Obok koca leżała piłka, która zapewne wyrżnęła Marcina w głowę. Właśnie podbiegł po nią wysportowany wyrostek, zręcznie ją pochwycił i zakrzyknął do otumanionego chłopaka:
- Sorry koleś, ale nie najlepsze miejsce wybrałeś sobie na sen! Drzemka dobra przed telewizorem, a teraz może przyłączysz się do nas, co? – złagodził nieco ironiczny ton.
Marcin patrzył w zdumieniu na to banalne rozwiązanie jego seksualnej Golgoty, którą przeżył w sennym widzie, jako ostateczne unicestwienie.
- Nigdzie nie pójdziesz - usłyszał stanowczy głos matki - idzie oberwanie chmury i zbieramy się właśnie do domu. Pozwoliłam ci na zdrowy sen na powietrzu, ale teraz ubieraj się czem prędzej!
Marcin usiadł, wciągnął spodnie, powoli, niezdarnie założył koszulę przez głowę i wytrzepał piasek z włosów. Wstał i pochyliwszy się podniósł buty wypchane skarpetkami. Zocha składa koc, a tata prowadził babkę pod rękę ku wyjściu z plaży. Matka nerwowo oglądała opuszczony plac obozowiska rodzinnego i stwierdziwszy należytą gotowość do odwrotu przyłączyła się do masowej ewakuacji.
Marcin szedł po piasku plaży ze zwieszoną głową i dumał zasępiony nad treścią snu, który przed chwilą go nawiedził, napełniając grozą i niepokojem. Co teraz będzie? Czy lodowe macki Królowej Śniegu usidlą go na zawsze, czy znajdzie receptę, aby wyplątać się z tej upiornej matni? Przypomniał sobie straszną historię, która przydarzyła się jego byłemu koledze z klasy, milczącemu, wrażliwemu Zygmuntowi, jego mądremu i serdecznemu doradcy w dziedzinie istotnych lektur. To on otworzył przed nim baśniowo-oniryczną panoramę modnej wtedy w kręgach dorosłych intelektusi prozy iberoamerykańskiej. Maurycy patrzył przez palce na pasję brata, bo sam traktował tą barokową dżunglę słowotwórczej nadprodukcji jako pretensjonalną siostrę i naskórkową interpretatorkę starych mitów i baśni. Jego smak na ważność słowa wyłowił z kłębowiska tandety mroczną wędrówkę Ulissesa i bluźnierczy zaśpiew Maldorora, a także upiorną, psychodeliczną wizję rumuńskiego Samotnika. Tych lektur nie podsunął jednak bratu. Mogły stać się stalowym hakiem dla jego wrażliwej duszy. Nie przeczytał też owych ksiąg straszliwych Zygmunt. A jednak klasą wstrząsnęła wiadomość, że chłopca odnaleziono na strychu, powieszonego u stropowej belki z kartką w zaciśniętej pięści, którą milicjant śledczy wydarł gwałtem z trupio stężałej dłoni i poznał treść, brzmiącą dramatycznie sucho: nienawidzę cię! Był to trop, którym podążyło śledztwo, aby wkrótce doprowadzić do wykrycia plugawej tajemnicy, która przywiodła chłopaka do samobójczej desperacji. Otóż przyciśnięta do muru lawiną pytań jego matka, właścicielka salonu fryzjerskiego i znana modnisia, wyznała z rozpaczliwą, spóźnioną skruchą, iż od wielu lat utrzymywała kontakty seksualne z synem, do których to skłoniła go już w wieku ośmiu lat. Nikczemność tego lubieżnego procederu i cena, jaką musiał zapłacić za seksualną żarłoczność swej matki ich kolega, wstrząsnęła całą klasą. Nie wiedzieli do tej pory owi beztroscy, lub chmurni nastolatkowie, jak dalece zwyrodniałą i niszczycielską może być rola rodzica w życiu dziecka.
Czas mijał i afera z przerażającej zmieniła charakter na komiczną, a nawet zaczął krążyć dowcip pointujący ironicznie ów dramat, a mianowicie porada dla miłosnych nieudaczników, że nie warto szukać szczęścia z dziewczynami, skoro owych lubych rozkoszy dostarczyć ci może matka, jeśli grzecznie ją poprosisz, bo ona przecież niczego nie odmówi swemu dziecku… Dla Marcina było to jednak przerażające memento i właśnie od tego czasu zaczął nawiedzać go złowróżbny obraz niszczycielskiej Królowej Śniegu. Wiedział, że każdy chłopak bezwolnie godzący się na przedłużenie swej dziecięcej niezdarności i braku życiowej zuchwałości skazany jest na śmierć. Może być to śmierć fizyczna, kiedy to zrozpaczony obiekt niecnych praktyk niepohamowanej, irracjonalnej zachłanności matki na owoc swej biologicznej kreacji, nie wytrzymuje chorej sytuacji i wybiera śmierć, jako jedyne, radykalne rozwiązanie. Może to być także śmieć duchowa, kiedy to opajęczony siecią niezdrowych uczuć i ubezwłasnowolniony nadopiekuńczością młodzieniec wygasa psychicznie i redukuje się do roli bezwolnego dzidziusia zamkniętego w macicy swego pokoju, pochylony nad Księgą Baśni. Obie kategorie śmierci wydawały się Marcinowi przerażające, a myśl o tym, że wciągnięty być może do owego Klubu Mentalnych Kastratów im. Matki Kwoki napełniała go wstrętem i przerażeniem. Wiedział, że potężna fala chorobliwych uczuć napiera na jego psychiczne szańce, więc bronił się wytrwale, lecz wiedział, że chwila nieuwagi kosztować go może życie. Czy był wystarczająco uważny? Po tylu wyraźnych ostrzeżeniach cały był napiętą uwagą. Ale była też druga strona owej odwiecznej opery mydlanej. Jak poznać kobietę i stać się silnym ową fundamentalną wiedzą? Jak rozmiękczyć jej uda i rozczulić umysł męską mocą, no jak? Przypuszczał, że trzeba doświadczyć wielkiego wstrząsu, aby otworzyć oczy na nową perspektywę, stać się innym. Coś mgliście przeczuwał, czegoś doświadczył, ale dosłownie „z drugiej ręki”, zatem w dalszym ciągu bał sie opadnięcia mgły niewiadomego i spojrzenia w oblicze prawdy o życiu. A właśnie teraz, nieświadomy szedł jej na przeciw...
Ze swej perspektywy nie wiedział o tym, ani o tamtym. Nie znał też wielu innych słusznych wskazań duchowych, czasem oprawionych prozaicznie w wyświechtaną formę obiegowego porzekadła, jak chociaż by: “nie wszystko złoto co się świeci” lub tak wyszukanego, że “sztuka mądrości polega na tym, aby wiedzieć, co należy przeoczyć”. Lecz Marcin nie był jeszcze wtajemniczonym znawcą kruszców, z jakich zbudowana jest materia życia, a w dziedzinie przeoczania miał na koncie dotkliwe straty związane z ograniczoną osobistym dramatem synowskim optyką życiową. Bo przecież nie sposób postrzegać wskazania losu prowadzące ku poznaniu spraw zakrytych, jeśli ugrzęzło się w bagnie chorych uczuć i fałszywych relacji międzyludzkich. Jest to chleb powszedni dla mentalnego karzełka formowanego w wielkiej sztancowni ludzkich umysłów, a mającej dwie filie: państwową i kościelną, lecz wspólny produkt – bezwolnego kretyna. A Marcin bał się, jak wilk ognia, zapisania do tej żałosnej drużyny, lecz życie nie dało mu szansy na prawdziwe szlify “tego, który przechodzi mimo”. I tak w ułomnym wydaniu „ni pies, ni wydra” dobijał do poru wielkiej próby. Wchodził w las tajemnicy, choć pozornie poruszał się jeszcze w pejzażu, gdzie królowała “jedyna słuszność”, czyli papierosy “Sport”, wódka “Czysta i “Trybuna Ludu”, filary ontologiczne zanurzonych w formalinie ideologii ludzkich embrionów mentalnych. W kraju wielkiej karłowacizny i bolesnych kreacji zastępczych, otrzymał przepustkę do prywatnego piekła. Nie wiedział jeszcze też o tym, że piekło jest po to, aby doń zstąpić i nowym zmartwychwstać...
Wmieszali się w gęstniejący, niespokojny tłum. Z nieba zaczęły spadać pierwsze, ciężkie krople deszczu. Doszli nadmorską aleją do ruchliwej ulicy. Gęsty tłum ruszył nagle biegiem. Był to zwiastun, że nadjeżdża tramwaj. Psychoza panicznego pośpiechu ogarnęła wszystkich. Pędzono zapamiętale w stronę zbawczego przystanku z nadzieją, że to właśnie mnie spotka błogosławieństwo wdarcia się do śmierdzącego wnętrza pojazdu. Wielka fala nadziei niosła tłum wypłoszonych plażowiczów. Marcin biegł z całą rodziną w tempie, które regulowała babcia. Podtrzymywana przez tatę biegła zamaszystym truchtem z kurczowo zaciśniętymi wargami. Apokaliptyczna panika wyzwoliła w niej niespodziewane siły, choć osobiście nie podzielała emocji tłumu. Bała się stratowania.
Po cóż, na Boga, ci ludzie panikują? Przed czym uciekają, jak pluskwy przed strumieniem flitu? Czemuż boją się tego krzepiącego deszczu z łaskawego nieba? Po dniu skwarnym, jak piec chlebowy, te zdroje żywe przynoszą ziemi płodność, a ludziom oddech i bystrość umysłów, ot co! Jakie to nędzne i głupawe bać się ożywczego dotknięcia natury, bożego błogosławieństwa. Ale nędzny i karłowaty to gatunek człowieczy, niedobitki i poślad po narodzie, co spłynął krwią w ziemię, jak wino z rozbitej amfory w rynsztok. Wokół tylko strach, zahukanie, egoizm nagarniający substancję pod siebie, rozkład gnilny obywatelskiego, społecznikowskiego myślenia o wspólnym dobrze, kiedy nie ma własnej ojczyzny. O ironio, ”nasza ojczyzna Polska Ludowa”, to tylko jedna z klatek w sowieckim ZOO, gdzie małpom częściej podaje się banany, niż surowe kartofle. A te chamy w fornalskich ancugach, ci nuworysze, ta elita rodem z czworaków, spreparowana na marksistowskich rusztach, to rzeczywiście przywódcy narodu, raki na bezrybiu. Bo cóż może wydać naród zdziesiątkowany, z uciętą głową elit umysłowych, jak nie zastępczą pałubę, czerep plebejski, wypełniony szambem ideologii...
Dlatego też ci, którzy pochodzą ze świata sprzed “czerwonego potopu” czują zapewne, że śnią koszmar i modlą się o rychłe przebudzenie... A ja już dawno zaczęłam się modlić o zakończenie koszmaru i otwarcie oczu na jasność dzienną. Piekło w ziemskim wydaniu objawiło mi się wcześniej, zanim zainstalowało się na stałe na naszej ziemi ojczystej, po powtórnym, tym razem udanym, sowieckim zagonie, w roku, co imię jego 44 znaczyło śmierć narodu i narodziny Zła w państwowym futerale, czyli ziarno Diabolos zasiane na polskiej miedzy ...
Zło zawsze dotykało nas ze Wschodu… Podczas wojny polsko-bolszewickiej poszłam jako woluntariuszka na front, aby służyć rannym w roli siostry miłosierdzia. Już wtedy, po raz pierwszy, otarłam się o wymiar infernalny na ziemi. W okolicach Sarn na Ukrainie, w czerwcu 1920 roku nasz pociąg sanitarny został ewakuowany, gdyż pociski zrujnowały nasyp kolejowy i odcięły odwrót rannym nieszczęśnikom. Przenieśliśmy wszystkich rannych żołnierzy na samochody i ruszyliśmy za wycofującym się wojskiem. Kolumna sanitarna uległa wkrótce rozproszeniu i nasza ciężarówka samotnie dążyła do swoich. Na nocleg roztasowaliśmy się, czyli medycy, ranni i kilku zdrowych żołnierzy obstawy, w opustoszałym, skromnym majątku. W dworskim salonie moje zdumienie i przestrach wzbudziła wisząca na ścianie, jak zły omen kopia “Sądu ostatecznego” Hansa Memlinga. Pierwszy raz zobaczyłam go podczas ekskursji do Gdańska w gotyckiej, ceglanej katedrze i na zawsze zapadł mi w pamięć...
Zawsze fascynował mnie i przerażał eschatologiczny finał ludzkiego życia. Boski plan zbawienia jawił mi się nieodmiennie jako zjawisko niepojęte i dwuznaczne. Ten średniowieczny wizerunek, siła jego ekspresji, zasiał w mej duszy szczególne wątpliwości. Postacie zbawionych sprawiały wrażenie sennych lub zahipnotyzowanych. Dlaczego nie przepełniała ich szczęśliwość wiekuista? Zaś piekło Memlinga stało się dla mnie pretekstem do refleksji, których sama się bałam. Dlaczegóż to diabły, zbuntowane anioły, niebiescy rebelianci nie odczuwają solidarności z potępionymi, którzy podobnie jak oni zbuntowali się przeciwko boskim prawom? Dlaczego nie odbywają wspólnych hulanek, pijatyk i wszeteczeństwa, hołdując swym niskim upodobaniom, a tylko zadają powolnym swym podszeptom ludziom okrutny ból? Moja prywatna interpretacja tego stanu rzeczy spędzała mi sen z powiek i szukać musiałam ukojenia dla wzburzonej duszy w sakramencie spowiedzi, częściej zaś w domowym alembiku, wybornej dereniówce... Bo oto zdawało mi się, że diabły są po prostu funkcjonariuszami boskich służb policyjnych, które testują lojalność ludu bożego względem niebiańskiego Władcy, zaś zdrajców karzą za jego przyzwoleniem i ku jego cynicznej radości. Czy zatem Bóg może być nazwany Miłością, czy też oschłą, bezduszną Sprawiedliwością? Czy kocha ludzi, czy syci się zadawaniem im cierpień? Rozum się mąci, bo może być też siłą nieobliczalną...
Zasypiałam pełna złych przeczuć. W nocy ogarnęli nas bolszewicy. Żołnierze bronili się do upadłego. W samych gaciach walczyli zajadle na bagnety, kładli pokotem bolszewików, ale nie dali rady. Padli wszyscy. Oficer gnany instynktem życia schronił personel medyczny, czyli lekarza i trzy pielęgniarki do stodoły. Przepełniona moralną zgryzotą, gdyż zostawiliśmy naszych rannych na pastwę bolszewickiego bydła, gramoliłam się na kopę świeżego siana i wspólnie z uciekinierami podciągałam na górę drabinę. Bałam się, że nas podpalą i zgorzejemy jak myszy, ale ocaleliśmy. Nie szukali nas, mieli lepszą „zabawę”. Ocaleliśmy, by nosić w sobie dozgonne wyrzuty sumienia…
Świtało i przez szpary ściany stodoły widziałam, jak bolszewicy wywlekają naszych rannych i układają niczym bele na dziedzińcu. Łkałam bezradna. Przez chwilę trwała narada, a potem czekista w skórze i binoklach kazał kopać dół. Bydło sołdackie pracowało szybko i gdy wschodziło słońce wielka jama była gotowa. Rozpoczęła się gehenna. Ciągnąc za karki i nogi, kopiąc i przeklinając, tłuszcza oprawców zaczęła spychać rannych do dołu. Nieszczęśnicy szlochali i błagali o litość. Lżej ranny żołnierz wyrwał jednemu z sołdatów karabin ze sztykiem i pchnął go w brzuch. Ale już czekista sprawnie dobywszy nagana wypalił desperatowi w głowę i zepchnął do dołu śmierci. Kilkunastu rannych, żywych żołnierzy wtrąconych zostało do jamy i ziemia zawarła nad nimi swe śmiertelne łono zgarniana łopatami oprawców. Słyszałam, lub miałam wrażenie że słyszę, jak spod ziemi dobywał się straszny szloch przedśmiertnej trwogi…
I wtedy zdarzyło się to, co zdumiewa mnie do dziś. Z jasnego nieba gruchnął grom i ugodził w czekistę. Pamiętam jego zwęgloną, diabelską twarz. Sołdaci padli przerażeni na ziemię, a potem klękali i żegnali się na prawosławną modłę. Nie pamiętam, ile czasu trwała konsternacja, lecz bojaźń otumanionych chłopów w mundurach czerwonoarmistów wykorzystał nasz oficer. Mieliśmy świetnych, wyszkolonych i mądrych oficerów. A on ryknął z poddasza stodoły nieludzkim głosem:
- Boh wsio widit, praklatyje podlecy i ubijot was wsiech!
Zamilkł i czekał, czy ryzykowny, psychologiczny manewr poskutkuje. Nie omylił się. Bolszewicka tłuszcza w nieopisanej panice rzuciła się do ucieczki. Po chwili w dworskim obejściu nie było śladu barbarzyńskich gości. Spuściliśmy drabinę i rzuciliśmy się odkopywać zbiorową mogiłę. Łopatami i pazurami rwaliśmy ziemię, spod której dochodziły jeszcze stłumione jęki. Lecz nie było nam dane dokończyć wybawczej misji. W pewnym momencie obserwujący okolicę oficer krzyknął, że bolszewicy wracają i musimy się natychmiast ewakuować. Kolejny raz instynkt życia zatryumfował nad ludzką solidarnością, a my wskoczywszy do ciężarówki uniknęliśmy niechybnej śmierci. Nie uniknęli jej zakopani żywcem nieszczęśnicy…
Nieprzeniknione są wyroki boże i ludzki umysł nie pojmie, czemu jednych chroni, a innych wytraca, czemu zachowuje Kainów wszystkich epok, a niepoliczone rzesze poczciwców sypie w żarna wojny... A jakby Go nie było, to co? To byłoby straszne, straszne, jak Paszcza Nicości! Tak myślę, że wtedy człowiek, musi w sobie odnaleźć coś na kształt archetypu Archanioła Michała, sakralną moc w sobie, aby pokonać władztwo Pana Ciemności, ziemskie przekleństwo - demonium dominatum. Chyba tak, bo co innego pod pustym niebem nam począć?
Marcin chciał w biegu wydobyć tramwajowy bilet, aby nie robić tego za chwilę, w dzikim tłoku. Jakiś niekontrolowany mechanizm uruchomił w nim ten matołecki przymus legalizmu. Podczas manipulacji wypadła mu z kieszeni szklana kulka z zatopionym we wnętrzu tęczowym, tajemniczym tworem. Ofiarował mu ją kiedyś Maurycy. Potoczyła się po chodniku i wyskoczyła na ulicę. Chłopak bez zastanowienia rzucił się na jezdnię, aby pochwycić umykającą szklaną łzę pamięci. Popełnił wielki błąd nieuwagi i otrzymał druzgocącą lekcję życia. Za jego plecami nadjeżdżał z dużą prędkością czarny “Opel” z zachodnioniemiecką rejestracją prowadzony przez starego mężczyznę w kapeluszu “Panama” na głowie. Wielokrotnie powtarzał sobie, jako życiowe motto, maksymę Maurycego: “bądź czujny, jak pies podwójny”, ale jak widać nauka spłynęła po im jak woda po gęsi. Usłyszał więc przeszywający pisk opon samochodowych i poczuł jak potężna siła katapultuje go w przestrzeń. Towarzyszył temu łoskot upadku arbuza z wysokości na twarde, betonowe podłoże. Marcin poczuł wielki żal i zdziwienie, że to takie szybkie i bezpowrotne, a wielka tęsknota za życiem ścisnęła mu gardło. Lecz mgnienie po tym poczuł wielką ulgę i poddał się bezwolnie potężnemu wirowi. Wirujący świat zaczął tracić kolory, zmienił się w szarą mgłę i rozwiał cicho w nicość...
Powietrzem targnął straszliwy, kobiecy krzyk trwogi, przez moment zagłuszający pisk opon obracającego się wokół osi, hamującego samochodu. Z pobliskiego starego domu z piętrową, drewnianą werandą, zapewne dawnego pensjonatu letniskowego, z okien wychylać się poczęły ciekawskie głowy. Rozpoczynał się niecodzienny spektakl ulicznego wypadku, ożywcze remedium na bolesną pustkę gazetowo-kartoflanego życia. Tego życia, co to podobne jest bardziej do snu koszmarnego lub delirycznego majaczenia, a tylko niezwykłe wydarzenia, jak śmierć człowieka od kuli milicyjnej na bruku ulicy oglądana przez rozszalały z nienawiści i upokorzenia tłum, który na mgnienie oka, na godziny ekstazy wolności i bezkarności w ludzkim tłumie, oczyszcza się z miesięcy i lat pełzania na kolanem przed obliczem czerwonego Molocha. Także śmierć pod kołami samochodu, tramwaju, czy zgon uliczny na zawał serca, czy udar mózgu przypadkowego przechodnia, nagle wpadają jak ognista kula niezwykłości, jak meteoryt dramatu życia w nudny i pełen stłumionego bólu i upokorzenia spektakl kolektywnej zgody na kłamstwo powszechne, na życie z kału słów kłamliwych ulepione. Dlatego też każdy zdeptany i wyssany z krwi życia śpieszy tam, gdzie leży ten podeptany na amen, odarty z tajemnicy samotnego, dyskretnego cierpienia, podany pornograficznie na widok publiczny, na zbiorowe żerowisko tych, co uprawiają tą formę symbolicznego padlinożerstwa, aby uwierzyć przez moment, że ich życie jest błogosławieństwem szczęścia ponad padołem łez innych bliźnich. Bo żeby być uległym i godzić się na spektakl higienicznej rzeźni, należy od czasu do czasu popatrzeć jak wygląda zarżnięty definitywnie. I z tej perspektywy wydaje się, że nie jest najgorzej.
Zapiski Maurycego. Dyktatura i partnerstwo
Patriarchalizm metafizyczny to judaizm i “realne chrześcijaństwo” z postacią Jahwe “Pana Zastępów”, zawistnego i popędliwego satrapy, "Dobrego Ojca", ktory wydaje na śmierć krzyżową swego Syna. To wiele światowych religii z postaciami autorytarnych, męskich bogów. To nie postać Wszechmiłości, ale ziemskiej, kapłańskiej sprawidliwości, dominacji prawa nad ludzką wrażliwością. Ta relacja wymaga od wyznawcy uległości i bezrefleksyjności. Uruchamia mechanizm psychiczny: skażona, zła natura, paraliżujące poczucie winy, magiczne przebłaganie i oczyszczenie na “głos kapłana” i oczekiwanie pomyślności w perspektywie wyrzeczenia się grzechu, czyli siebie. Poczucie krzywdy, opuszczenia i bezsensu życia pojawiają się zaraz, gdy zawiedzie ten naiwny mechanizm. Konsekwencją tego stanu rzeczy jest bezmyślne nakręcanie spirali samoudręczeń. Dalszą konsekwencją tego modelu wiary jest dziecięcy brak odpowiedzialności za losy świata, który animowany jest przez “Dobrego Ojca” i swego Stwórcę. Ostateczną perspektywą soteriologiczną jest tu paradoksalne osiągnięcie transcendentnego (kosmicznie) Nieba i wieczność posłanego tam ziemskiego ego. Dla myślących to zgroza!
Partnerstwo metafizyczne to “chrześcijaństwo niezrealizowane” z osobą Jezusa, braterskiego przewodnika po domenie Ojca. Ewangelicznego Abba, uosobienia Miłości, w której znajdzie ukojenie każdy ludzki, świadomy byt. To postawa zaangażowanego heroizmu, czyli poznania mechanizmów zła, dochodzącego do głosu w człowieku, a co za tym idzie w ludzkich społecznościach. To poczucie odpowiedzialności za proces “objawienia wewnętrznego”, czyli inicjacji w dojrzałą duchowość. Na co dzień jest to przeniesienie akcentu z bezmyślnej obrzędowości na umiejętność samopoznania. To wyjście poza ego i osiągnięcie psychicznej pełni, czyli zadośćuczynienie pierwotnej solidarności z całością bytu i tęsknocie do Prajedności, która była na początku, zaś słowo bliższe jest raczej końca, bo to, co było na początku, to Logos, Prazródło. Życie człowieka świadomogo, to podróż do Domu, wyjście z Pełni Prymarnej w samoświadomą poszczególność i powrót do Prazródła. Śmierć w tej perspektywie, to wylanie się energii duszy z pękniętego naczynia ciała od oceanu Wszechbytu. Istnieje prawdopodobieństwo, że co raz przyjęło kształt, chociaż go traci, to odczuwa doń powinowactwo, będące kosmicznym prawem. A zatem prawdopodobieństwo reinkarnacji wynika z idei nieśmiertelności energii i nietrwałości form materialnych, a także reintegracji struktur wypróbowanych...
I wtedy to wieczna, bezpostaciowa energia wciela się w materię prezentując nieskończone możliwości twórcze. W tej mnogości tworów istnieją rozwiązania optymalne, obdarzone skłonnością do multiplikacji. Kosmicznym prawem jest idea wiecznego rozwoju, a zatem praca nie zakończona w pierwszym podejściu może być kontynuowana w następnych, aż do kresu możliwości, czyli samorealizacji. Tak można tłumaczyć starą, jak świat ludzki, wizję wędrówki dusz poprzez niezliczone pokrowce ciał. A wszystko to w obliczu odwiecznego naporu chaosu, czyli Zła. I tu objawia się paradoks zła, jako sprężyny wiecznej przemiany. Czy zło, to byt cząstkowy i przemijalny, a dobro to nieporuszona Pełnia - Nicość? Oto pytanie godne człowieka. Odwieczny powrót światów, to przekleństwo, czy błogosławieństwo? Zatem, czy zastanowić się warto nad odwiecznymi dylematami, czy przystoi trzepać intelektualną pianę, kiedy tak naprawdę tylko śmiech wyzwala, śmiech rozumiejącego, że na najważniejsze pytania nie ma odpowiedzi, że tajemnica jest największym magnesem naszego życia ku rozwojowi...
Komentarz Olgierda
- Co mi możesz powiedzieć o śmierci Marcinie, kiedy jesteś żywy? Nic, albo kiełbasa sięga do pasa, czy zdrój żywy ze starości jest już krzywy, co ty na to? - Olgierd uśmiecha się filuternie.
- A ja na to jak na lato, mój ty wuju, lecz nie tato - odpowiada wesoło Marcin.
- To różni się od tego i jest tym samym. Kiedy są twoje myśli, sprężyny podziału, wszystko się różni i życie wyklucza śmierć. Lecz jeśli myśli ucichną, wszystko stanie przed tobą . Spróbuj tego, może poznasz śmierć, część życia i inne imiona zakryte przez myśl - ciągnął Olgierd.
- A może prościej będzie umrzeć, aby poznać śmierć? - zaproponował Marcin.
- Może prościej, ale komu o tym opowiesz? - delikatnie prowokował Olgierd.
- Przypuszczam, że kiedy mnie nie będzie, nie będzie też ani życia, ani śmierci, nie będzie ludzi, drzew i nieba, a także mowy naszej i wszelkich pojęć nadających ramy światu. Lecz co będzie, tego nie jestem w stanie pojąć - z powagą zakończył Marcin.
- Bo to się w pale nie mieści, czyli słowie, a przecież jesteśmy wszyscy, no może nie do końca, ubranymi w ciało ulepione ze słów. A właśnie owe słowa dzielą wszystko i są przyczyną życia i śmierci, dobra i zła, prawdy i fałszu. Poza słowem wszystko jest Jedno i jest tym, czym jest. A czym? Największą tajemnicą, największą słodyczą, do której zbiżasz się i na spełnienie ostateczne poczekasz, do dnia wygasśnięcia bytu poszczególnego, ot co! - zakończył Olgierd.
I stała się rzecz straszna. Przypadkowo i bezsensownie, niczym rażony gromem z jasnego nieba, Marcin potrącony został przez samochód, bezpardonowo i okrutnie wydarty ze swej chłopięcej prywatności i leżał teraz bezwładnie na bruku jezdni, na widoku anonimowych, drapieżnych oczu ludzkich. Jego najbliżsi otoczyli go zrozpaczoną, chaotyczną gromadką. Babka stała spokojnie, z zamkniętymi oczyma, niczym mityczna Niobe. Ojciec stał z pochyloną głową i łkał bezradnie. Uwieszona jego ramienia matka zanosiła się szlochem, łapała za głowę i miotała w rozpaczy. Po chwili jej ciało zaczęło wiotczeć i osuwać na ziemie. Zemdlała. Ojciec podniósł drobne, bezwładne ciało żony, rozejrzał się, a rozpoznawszy teren położył ją na pobliskiej ławce i pocałował w czoło. A potem biegiem puścił się w kierunku pobliskiego sklepu. Tam był przecież telefon, ta nić nadziei i deska ratunku dla poturbowanego, półżywego syna. Tymczasem babka usiadła na ławce przy nieprzytomnej matce Marcina i położyła rękę na jej czole. To był znak troski i wspólnoty w nieszczęściu. Pozostała przy omdlałej synowej. Zdecydowała się, że tu właśnie się przyda, gdyż chłopcu bardziej potrzebna jest pomoc medyczna, a nie serdeczna. Cała rodzina Marcina wyrwana została nagle z sennego rytmu letniej, pozbawionej w piecu upału ostrości widzenia, codzienności i postawiona w obliczu odpychanym na wieczne “potem” spraw ostatecznych. Ale nie tylko ich ugodziło ostrze grozy...
W tej samej chwili Marzena, która, jako prymuska, bez egzaminu osiągnąwszy szlify licealne, a teraz na wakacjach z matką, oglądała właśnie polichromowany strop drewnianego kościółka w podpienińskiej wiosce. Wpatrywała się w nieprzebrany, tropikalny gąszcz spleciony ze scen rycerskich, barwnych ornamentów europejskich i orientalnych, a także symboli religijnych, tonący w pachnącym stęchlizną wieków kościelnym mroku. W gęstwinie symboli i postaci Marzena dostrzegła niewiastę w białej szacie i z wielkimi zębiskami. Zdawało się jej, że ta postać zaczyna ogromnieć i wynurzać się z tłumu malowanych zjaw, lecz zaraz wszystko wróciło do normy, a widmo wkomponowało się w mglisty korowód. Rozbudzona z nagła zgrozą i zachwytem poczuła, że za wspaniałą dekoracją świata czai się śmierć...
Ojciec chodził ze mną na spacery za miasto. Mówił do mnie: Marzenica. Bardzo to lubiłam, bo jawił mi się wtedy bardziej poufały, sprężysty i zawadiacki, naprawdę godny podziwu i uwielbienia. Kiedy wychodził z miasta z jego twarzy znikała powaga i pojawiała się radosna promienność. Nie były to dalekie spacery, bo miasto okolone było osadami i malowniczymi wioskami, do których wiodły polne drogi porośnięte przysadzistymi, bulwiastymi u korony wierzbami. Tato mówił mi kiedyś, tak pół żartem, pół serio, że w koronie takiej wierzby przydrożnej lubią mieszkać skryte w gęstwinie liści czarownice i rzucać urok na niczego nie spodziewających się przechodniów. Kiedy okazałam leki strach i niepewnie śledziłam każdą mijaną wierzbę, tata złożył uroczyste sprostowanie, że to tylko głupie gadanie ludzkie, a żadnych czarownic nie ma na świecie, tylko w bajkach i chorej wyobraźni. Ale ja wiedziałam swoje, bo byłam dziewczynką o bujnej wyobraźni i wrażliwości na świat nadzmysłowy, a niedostrzegalne impulsy budziły złowrogie i niesamowite skojarzenia, raz na jawie, a innym razem we śnie. Bo prawdę powiedziawszy, to strasznie lubiłam się bać, dostawać gęsiej skórki na myśl o wilkołakach, z którymi przeżyłam wstrząsający lecz oświecający epizod, a także wampirach, strzygach i upiorach, które dzięki swej baśniowej niesamowitości nadawały ostrego kolorytu wyblakłym barwom codziennego życia. Wizje mitycznych postaci uczyły mnie smaku życia. Lubiłam się bać i kochać, bo wtedy właśnie czułam, że żyję i to życie jest porywające i cenne, a ja bardzo nie chciałambym go stracić.
Ale wtedy, podczas spaceru, zdarzył się ponownie przypadek, który utwierdził mnie w przekonaniu, że za zasłoną naszej codziennej wiedzy i wygodnego urządzenia świata, czają się zjawiska, o których nikt nie chce wiedzieć, bo zaledwie rozpoznane, raz na zawsze otworzą nam oczy na głębszy wymiar życia. Ale dla mnie, przewrotnie lubującej się w strachu, to, co wtedy zobaczyłam na wiejskim podwórku, było przerażające, ale także fascynujące i złowróżbnie jasne. A, że nie podniosłam wrzasku, tylko stanęłam jak osłupiała, nikt nigdy nie dowiedział się o mych złowieszczych widzeniach tutaj i kiedyś w lesie także. No więc kiedy w upalny dzień weszliśmy z tatą na wiejskie podwórko, aby napić się wody, zobaczyłam ją po raz pierwszy. Znalazłszy się na porosłym trawą podwórku, w której sennie grzebały kury, przy niewielkim, krytym czerwoną dachówką domku, zobaczyliśmy starego mężczyznę w kraciastej koszuli z podwiniętymi rękawami, rąbiącego drewno na pniaku. Zamierzał się właśnie podniesioną nad głową siekierą do rozłupania ustawionego na pieńku polana, kiedy zachwiał się, zatoczył i wypuściwszy siekierę z rąk runął na plecy. Upadłszy leżał bez ruchu. Tato natychmiast wbiegł do wiejskiego domu zaalarmować gospodarzy o zasłabnięciu leciwego dziadka. Ja zaś zostałam na podwórku i przypatrywałam się w nerwowym podnieceniu leżącemu bez ruchu starcowi.
I wtedy na areną codzienności wkroczyła niezwykła postać. Od strony stodoły podążała bezszelestnie ku leżącemu mężczyźnie wysoka, chuda kobieta, obleczona w białą szatę. W ręku trzymała duży, bezkształtny przedmiot, który zaraz zidentyfikowałam jako worek.. Miała bladą, alabastrową cerę i wielkie, czerwone, rozwarte usta, w których dostrzegłam rząd wielkich, złowrogich zębów. Kiedyś obiła mi się o uszy nazwa: południca, określająca strzygę, a w zasadzie prasłowiański obraz chłopskiej śmierci, która przychodzi do powalonych skwarem letniego południa i znojem pracy ponad siły, zabrać “wyzioniętą” duszę i unieść ją w zaświaty. Natychmiast zrozumiałam, że widzę południcę i że nic nie uchroni nieszczęsnego starca przed utratą życia. Stałam więc urzeczona tym niezwykłym zjawiskiem i wpatrywałam się w bezszelestny rozwój wypadków.
Jak już wspomniałam, zrządzeniem losu byłam dziewczynką, która otrzymała wrażliwość umysłu na postrzeganie zjawisk niewidzialnych dla innych, daru obserwacji ludzkiej aury i spotkań z fantastycznymi tworami. Przypuszczam, że były to wszelkie energie natury, te złe i dobre, które w mym umyśle przekształcały się w, od wieków przechowywane w zbiorowej skarbnicy wyobraźni, stwory i postacie, wyraźnie manifestujące swój osobowy charakter. Nie bałam się tych zjawisk, lecz nie rozmawiałam o tym z rodzicami, a wszelkie kwestie ich prawdopodobieństwa lub baśniowej proweniencji dyskutowałam z ojcem po przeczytaniu wskazanych przez niego, dość trudnych lektur z dziedziny etnografii i antropologii. Muszę przyznać, że nie byłam zbyt oryginalna w tej dziedzinie, a postacie z mych wizji były bardzo podobne do europejskich i azjatyckich postaci z panteonu demonów i duchów domowych. Ale do rzeczy.
Obserwowałem więc scenę, która fascynowała mnie, ale nie przerażała. Tymczasem południca podeszła do leżącego na ziemi i stanąwszy u jego głowy wyciągnęła przed siebie, otwartą w geście chwytania, białą jak wosk dłoń. I wtedy z ust leżącego uniósł się powoli ku górze szary, pulsujący obłoczek, który miał niewątpliwie ludzki kształt, więc w mig zrozumiałam, że to dusza starca, która opuściwszy w śmiertelnej rozłące ciało, wpada w łapska południcy. I stało się tak, że dłoń strzygi ogarnęła i zwinęła w kłębek “wyzioniętą” duszę i zaraz bezszelestnym ruchem wpakowała ją do wora, który mocno skręciwszy, zarzuciła sobie na plecy i odwróciwszy się w stronę stodoły ruszyła wolno ze swym trofeum ku nieznanym krainom pozaświatów. Kiedy doszła do drewnianej ściany stodoły przeniknęła przez nią w głąb i zniknęła mi z oczu.
Wtedy zobaczyłam, że przy leżącym starcu klęczy młoda, bosa, kobieta opasana kuchennym fartuchem i z kubka, który trzyma w jednej ręce, wychlapuje na stężałą twarz starca krople ożywczej wody. Zaś ratunkowej operacji przygląda się para dzieci, zapewne rodzeństwo, chłopiec i dziewczynka, opaleni na brązowo, w samych tylko, białych, bieliźnianych majteczkach. A kiedy z domu wybiegł mój tata w towarzystwie rozebranego do pasa mężczyzny, z wytatuowaną na lewym ręku niezgrabną, nagą kobietą pod palmą, ja też podbiegłam do zgromadzenia rodzinnego, spieszącego z beznadziejnie już nieskuteczną pomocą. Ojciec wykrzyknął krzepiącą wieść, że pogotowie już zawiadomione, bo szczęśliwie natychmiast się połączył z dyżurnym. Ojciec był pełen nadziei, że szczęśliwy traf posiadania przez sołtysa, czyli tatuowanego mężczyznę, telefonu w chałupie jest gwarancją dobrego zakończenia tej wstrząsającej dla rodziny przygody. A ja tylko pomyślałam, ile to płonnej nadziei żywić będą do momentu przyjazdu karetki na sygnale, ci wszyscy zatrwożeni i bezradni ludzie. Coś mnie tknęło i w z nagła zapadłej ciszy, donośnym głosem wymówiłam te słowa:
- Na nic już nasze wysiłki. Południca zabrała duszę zmarłego na tamten świat i nic mu już nie pomoże. Trzeba pogodzić się z tą śmiercią.
Wszystkie oczy zwróciły się na mnie. Czułam, że te spojrzenia przeszywają mnie na wylot. Czułam, że moje słowa zabrały im drogocenną flaszeczkę życiowej narkozy, czyli nadziei. Zabrały więc im pomoc, w cichości hołubioną deskę ratunku, ludzki oręż do walki z koszmarem, który na nich spłynął niczym gradowa chmura. I pierwsza nie wytrzymała kobieta. Z jej ust trysnęła nienawiść:
- Ty paskudna gówniaro! Jak śmiesz wygadywać takie podłe bzdury!
Nie powiedziałam już nic. Poczułam tylko, jak tata chwyta mnie za rękę i bez słowa wyprowadza na piaszczystą drogę. Przez chwilę czułam, jak ścigały nas jadowite spojrzenie pozbawionych nadziei. Po chwili tata odezwał się:
- Jeśli widziałaś coś, czego nie widziały nasze oczy, to jesteś istotą wybraną.
A wtedy mocno, kurczowo przytuliłam się do jego mocnego, ojcowskiego ciała i poczułam, że ten wielki i dobry człowiek, to moja życiowa ostoja, namiot ciepłego bezpieczeństwa na pustyni świata, ale też pozasłowny nauczyciel mrocznej tajemnicy życia, wielkiego misterium grozy napięć, konfliktów i olśniewających połączeń w jedność, rozłączonych płcią cząstek pełnego człowieka. I zadrżałam na myśl, że kiedyś mogę go utracić...
Przypomniałam sobie te słowa, tego pamiętnego dnia, kiedy to ojciec wsiadał z mamą do samochodu, spokojny i uśmiechnięty, ale dziwnie odległy i zamglony. Jakież było moje przerażenie, kiedy spostrzegłem, że towarzyszy im niedostrzegalna dla ich zatroskanego, niewidzącego kulis życia spojrzenia, złowroga południca. I z całej swej mocy dziecięcego serca, całej trwogi, chciałam ich ostrzec. Ale oni nie słyszeli mego krzyku, mego rozpaczliwego ostrzeżenia zza okiennej szyby, bo już wiedziałam dobrze, co się niebawem wydarzy. Więc kiedy zadzwonił do mych drzwi dzielnicowy, widziałam z czym do mnie przybywa, bo z jego posępnej twarzy czytałam wieść o końcu świata...
Oddalający się nerwowym truchtem ojciec Marcina nagle przyśpieszył i z zaciśniętymi ustami począł pędzić jak oszalały ku otwartym drzwiom małego, spożywczego sklepu, wypluwającego ze swego wnętrza paru sennych pijaczków zaopatrzonych w piwo i bełty, którzy zwęszywszy niecodzienny żer sensacji raźno podążali ku miejscu wypadku. A tam właśnie leżał jego syn, a on widział, jak plugawe gęby opojów rozjaśniają się szerokim uśmiechem, dla którego pożywką jest wiotkie i nieczułe, obnażone publicznie w swym nieszczęściu, ciało jego syna. Coś strasznego, nieludzko wściekłego ryknęło w jego wnętrzu. Usta otwarły się same i wytoczyły straszliwy, źle adresowany, lecz przepełniony osobistym bólem i poczuciem bezsensu, okrzyk:
- Wy skurwysyni przeklęci! Bodaj by was piekło pochłonęło, larwy gnojne! Tam leży człowiek, a nie manekin, zasrańcy! A jak chcecie zabawy, to wsadźcie łby pod tramwaj, a będzie niezłe widowisko i paru śmieci mniej na świecie – wykrzyczał swój niepohamowany gniew ojciec Marcina w kretyńsko wybałuszone pijackie gęby.
I odwróciwszy się na pięcie błyskawicznie wbiegł do sklepu. I choć był postawnym mężczyzną o surowej i wyniosłej twarzy okolonej szpakowatą brodą i ciemną, bujną czupryną, ubranym skromnie w białe, lniane portki i czarną bawełnianą koszulę, to wywołał swym wybuchem gniewu bojaźliwy respekt, a nie agresję. Choć nie wyglądał na Króla Olch, wzbudził niepojętą grozę wśród dzielnicowych “urków”, którzy na swym terenie po paru bełtach nigdy nie odpuszczali “frajerom”. A teraz pijacy stali jeszcze czas jakiś, patrzyli się z niedowierzaniem na siebie, mamlali bezsłownie ustami, stukali się w czoła i kręcili głowami. Ale zaraz wrócili do swej koleiny życia, bo ten straszliwy okrzyk nie miał dla nich mocy oświecającej, a jedynie chwilowo rozkojarzającą. Jak większość istot dwunożnych byli impregnowani na impulsy trzeźwiące.
A tymczasem ojciec zaproszony bez słów przez świadomą sytuacji ekspedientkę na zaplecze wykręcił błyskawicznie wiadomy numer i czekał. Wiedział, że może poczekać długo na spotkanie z opryskliwym głosem skacowanej dyspozytorki, a potem przekonywać tą tępą kukłę o potrzebie natychmiastowej interwencji ekipy medycznej, następnie zaś uzbroić się w cierpliwość i trawić w bezsilnym bólu przy nieprzytomnym synu minuty i kwadransy wyczekiwania na łaskawy ratunek. Stał z czarną słuchawką przy uchu i wsłuchany w monotonny, mechanicznie nieczuły sygnał, przemieniał się powoli w słup zdumionej trwogi. Stał jak podsądny przed niewidocznym trybunałem i czekał na wyrok. Czekał i w bezsilności rozpływał się w zbawiennym rojeniu.
Co robić, co robić, na miłość boską! Tracę syna i nic nie mogę zrobić, aby odwrócić ten koszmarny bieg rzeczy! Jeden już w zaświatach, albo Bóg wie gdzie, a drugi wymyka się z mojego życia, jak spadający z zerwaną liną asekuracyjną w przepaść, pechowy alpinista. Skąd, u diabła, to nieadekwatne skojarzenie? Przecież on wymyka mi się jak porwany przez jastrzębia na oczach wrzeszczącej kwoki pisklak. To tak samo, jak wtedy, gdy znalazłem w parku śmiertelnie zranionego przez ludzkie bydło ojca i w rozpaczy czekałem przy aptecznym telefonie na zgłoszenie nieszczęścia. Telefon milczał, personel pogotowia pił zapewne wódę i uskuteczniał macanki personelu żeńskiego, a z ciała ojca wyciekało krwawo życie w ziemię trawnika i wyciekło do ostatniego tchnienia, a karetka przyjechała do ojcowskich zwłok. Do kurwy nędzy, czy to musi być zawsze, zamiast ludzkich, wielkodusznych odruchów, takie świństwo i podłość! Czy ludzie zaszczuci przez łotrowski system, sponiewierani i odarci z godności, muszą traktować siebie nawzajem, jak szczury w klatce zabierające sobie wzajemnie żarcie, przestrzeń i nadzieję na wolność?! Jak to może być, że nikt nie krzyknie wielkim głosem pośród tego chochołowego tańca: Dość już! Zbudźmy się i ratujmy z pogromu!Bo przecież nikt inny, prócz nas samych, nie uratuje nas, nikt nie nadstawi za nas głowy, bo tam, za Żelazną Kurtyną, jedzą, piją, lulki palą i śpią smacznie i bezpiecznie na jawie i nikt nie chce bez potrzeby tego słodkiego snu życia przerywać. A my tu jak potępieńcy smażeni na piekielnych rożnach jeszcze sobie wzajemnie bólu przydajemy i wyręczamy oprawców w podkładaniu ognia pod paleniskiem i obracaniu rożna. To przecież potworne, tak się dać wrobić w samowynisczenie, w nikczemną funkcję “kapo” dla bliźniego swego, jego dobrowolnego ciemiężyciela, a przy tym spokojnie gapiącego się w telewizor i mamlającego rosół. Cóż za straszliwy tryumf zła, co za modelowy spektakl podeptania wszystkich wartości i ludzkich przymiotów budujących fundament prawdziwej rodziny człowieczej! I to nawet nie rodziny, lecz zwykłego, zdrowego stada, które doznając opresji potrafi się solidarnie i z poświęceniem bronić. A tu co? Bydło wiedzione na rzeź kopie się wzajemnie i strąca w przepaść, aby mieć iluzoryczne poczucie, że nie jest jeszcze z nim najgorzej. Więc niech się pali i wali, byle tylko człowieka przejechali, do kieliszka wódę wlali i w telewizji mecz pokazali. Oto cel i zbawienie! To jest to, czyli wielkie, słodkie gówno dla ma małego, ślepego człowieczka. Nie mam słów, do kurwy nędzy!
I po co to wszystko? Taki facet, jak Marcin, solą jest tej ziemi, głowę na karku ma mocno osadzoną i zawartość, na miarę człowieka nie z tej ziemi, w puszce mózgowej noszący. Na co ten ludzki wysiłek wspierania rozwoju, noce nieprzespane i dni pełne troski, natrętne pytania - co z niego wyrośnie?, jak mu ścieżki prostować i do wysiłku mądrze zachęcać, kiedy już po wszystkim? Wszystko na marne! Dupy mu przecież nie przetrzepię i rozumu nie nauczę, jak wtedy, kiedy się traktora czepiał jako smarkacz. Myślałem, że mu instynkt samozachowawczy bolesnym spraniem tyłka obudzę, ale nie, za łatwe by to było! Trzeba było dalej szukać, jaki błąd w sztuce życia rodzinnego się popełnia...
Tak, pamiętam ten dzień. Jesień była i chłopi furmankami konnymi i przyczepami ciągnionymi przez traktory, do miasta zjeżdżali i przywozili na sprzedaż to, co im ziemia szczodrze, lub mizernie urodziła, a więc kartofle, cebulę, kapustę. I zajeżdżali przed domostwa miastowych i krzykiem rytualnym: “kaaartofla!”, odbiorców dóbr spożywczych przed swe chłopskie, kartoflane oblicz przywoływali. A zwłaszcza dzieciarnia łasa była uciech i niezwykłości, więc ich ten krzyk przeraźliwy i komiczny zarazem, tłumnie z domów wyganiał i do adoracji niecodziennej ceremonii zapraszał. A było, co oglądać i słuchać czego. Bo ważenie na pomostowych, dziesiętnych wagach wielkich, konopnych worów nabrzmiałych zwałami kartofli i towarzyszące temu jazgotliwe, wulgarne komentarze gospodarskie były nie lada atrakcją, wręcz egzotyką nie z tego świata, dla spragnionych niezwykłości dzieciaków. Bo przecież sentymentalno-bałamutny komiks “Czterej pancerni i pies” nie zaspakajał w pełni dziecięcych apetytów na spotkanie z przyrodą w wersji odbiegającej znacznie od codziennego standardu. A tu przecież mieli wszystkiego po trochu. Chociażby język plebejski, który powodował gniewne syknięcia matek i posępne spochmurnienie ojcowskich twarzy, zaś oblicza maluchów rozjaśniał uśmiechem radosnego poznania wielkiej tajemnicy. Tajemnicy hołubionej przez dorosłych, jako ich zastrzeżona, występna własność, wielce elitarna i takaż wstydliwa, niedostępna dzieciom jako owoc zakazany. A potem oglądanie spektaklu na miarę cyrkowych siłaczy, kiedy to po transakcji mocarni chłopi dźwigali na zgarbionych karkach potężne garby worów w czeluście piwnic i do przydomowych składzików. No i zjawiska chyba najbardziej fascynujące – istoty pociągowe wielkich fur brzemiennych urodzajem, a więc konie i traktory. I choć oba zjawiska dzielił zasadniczy próg ożywienia mechanizmu, to jednako były fascynujące, bo emanowały nieludzką, zatrważającą potęgą...
A dzieci bardzo lubią się bać, jak nie ojcowskiego pasa, to diabłów, czarownic, wilkołaków, wielkoludów, Frankensteinów, duchów, ludożerców, czy pospolitych zboczeńców, bo bez strachu ich ciekawe niezwykłości wszelkich młodociane żywoty są bezbarwne i nudne. To właśnie utęsknienie do niezwykłości ucieleśniał koń, a więcej radości przysparzał, bo był straszliwym dziwowiskiem na własne oczy postrzeganym na ulicy, a nie jedynie tworem z książkowej ilustracji. Konie zatem niczym mityczne centaury, smoki, czy gryfy, tupały metalicznie podkutymi kopytami, parskały jak lokomotywy, potrząsały dumie potężnymi grzywami i dymiły jak wulkany stygnącym potem. Były wspaniałe i groźne, swojskie i poruszająco obce. Zaprzątały dziecięcą wyobraźnię na długie godziny nudnych zajęć domowych i szkolnych. Dawały też błogosławiony pokarm wielkim armadom skrzydlatych aktorów miejskiego spektaklu, a mianowicie wróblom. Rozćwierkanymi stadami rzucały się one na poczęstunki biesiadne pozostawione w postaci stosów brązowych jabłuszek, pełnych owsianych rodzynków, a wypadłych spod wiecznie omiatających musze roje ogonów końskich. Wróble i dzieci miały zatem swoje uczty z końskiej szczodrości zafundowane.
Zdarzył się jednak w naszej okolicy smutny i przestrzegający niezbyt ostrożnych uczestników kartoflanych targów wypadek. Pewna kobieta nabywając sobie znaną porcję kartofli nieopatrznie zbliżyła się do końskiej głowy, a wtedy jej animalny właściciel niespodziewanie pochwycił ją zębami za ramię. Ugryzienie było bolesne i głębokie, a całe ramię strasznie zsiniałe i krwawiące wywołało powszechną zgrozę. Kobieta była tak przerażona i zaskoczona, że wydawszy krótki krzyk bólu i zdumienia, zastygła w milczeniu i patrzyła w niemym przerażeniu na straszliwą ranę. Koń stał obok spokojnie, zanurzał pysk w podwieszonym worku i pałaszował owies, lecz położone płasko przy łbie uszy świadczyły o wzburzonych emocjach. Kobieta stała jak zastygły w pozie nieszczęścia posąg, a twarz jej bladła, aż osuwać się zaczęła omdlała na “kocie łby” jezdni. Gdyby nie błyskawiczna reakcja obserwującego z zakłopotaniem owo zdarzenie chłopa, właściciela konia i sprzedawcy kartofli, kobieta runęła by na bruk jak ścięta wierzba. A on pochwycił ją w mocne, chłopskie ramiona i przeniósł na podwórkową ławeczkę. Tam wielce zakłopotany i przejęty cucił ją jak umiał, a więc lekko potrząsając i wypowiadając magiczne zaklęcia typu: “niech się pani obudzi”, “obudź się dobrodziejko, a za krzywdę wór kartofli dam darmo”. Skończyło się tym, że jako trzeźwy obserwator sceny ławkowej, pośpieszyłem z wodą utlenioną, jodyną i bandażami na podwórko, gdzie zastałem kobietę już przytomną i gęsto tłumaczącego się chłopa. Uspokoiłem ranną, chłopu poleciłem ludzi przed końskimi złośliwościami przestrzegać i pozostać przy szlachetnej idei zrekompensowania krzywdy przy pomocy kartoflanego deputatu. Zranione ramię ofiary zdezynfekowałem i starannie obandażowałem. A kiedy to robiłem, chłop wniósł potężny wór kartofli do małego, drewnianego składziku stojącego przy naszym podwórku. Na koniec zostałem poinformowany przez opatrzoną niewiastę, że jest żoną szewca z sąsiedztwa, więc mogę się spodziewać za wyświadczoną przysługę samarytańską wywdzięki w postaci darmowego remontu butów. I tak zakończyła się przygoda z kąsającym koniem.
Przygoda z koniem była jednak, przy całej swej niewątpliwej dramaturgii, znacznie mniej przerażająca od przygody z traktorem i motocyklistą. Jeszcze tej samej jesieni pod nasz dom podjechały przyczepy pełne kapusty i kartofli ciągnięte przez mocarne cielsko ryczącego i miotającego iskry potwora zwanego “Ursusem”. Traktor “Ursus” to była duma socjalistycznej ojczyzny, a zwłaszcza jej przodującej klasy, czyli przedstawicieli braci robotniczej na licencji agentów ościennego mocarstwa, albo karierowiczów zamieniających chłopskie czworaki na gabinety z palmą i portretem wiecznie żywego człowieka, który robił “to” z Krupską w październiku. A byli oni dumni nie z byle czego, ale ze 140 koni mechanicznych zamkniętych w stalowym korpusie zaopatrzonym w komin z bulwiastym rozszerzeniem, wielkie koło zamachowe z boku i jajowatą narośl poniżej maski, w której mieścił się gaźnik, wielce niedoskonały, niejednokrotnie rozgrzewany tak zwaną “lutlampą”, czyli benzynowym palnikiem do lutowania, aby wprawić w ruch charczący basem silnik. I takie to monstrum przyciągnęło płody ziemi pod nasz dom, a także uwagę ośmioletniego Marcina. W tak poważnym wieku, tak poważne machiny samojezdne, jak traktor “Ursus” robią zazwyczaj większe wrażenie od cudu przemiany chleba w ciało rytualnie konsumowane, a także serii znaczków z rzymską olimpiadą w równowartość dwóch pensji. Tak więc porwany magią następcy chrześcijańskiego gladiatora z dziewicą Ligią na rękach Marcin zbiegł z radosnym tętentem ze schodów i dołączył do gromady chłopaków oblegających z rozdziawionymi gębami dudniący na wolnych obrotach traktor. Widziałem go, jak stał wśród zaaferowanych podobnie jak on malców i wpatrywał się z nabożeństwem w stalowego, huczącego głucho potwora. Adoracja mechanicznego boga zakończyła się w chwili, gdy chłop wtaszczywszy pięć kolejnych worków do wskazanej piwnicy, powrócił zasapany i wgramoliwszy się na siodło dodał gwałtownie gazu. Silnik zaryczał nagłym, gęstym charkotem eksplozji, wystrzelając z komina porcje dymu i snopy iskier. To dopiero było widowisko! Przyznaję, że i na mnie zrobiło wrażenie, bo hałaśliwa potęga maszyny miała w sobie coś demonicznego. I zapach, który napłynął do pokoju przez otwarte okno i wypełnił me nozdrza, także był demoniczny.
Miasto ma wiele zapachów. Owe zapachy, zwłaszcza dla ludzi mieszkających na wsi i poza miastem, zawsze są nieznośne, a czasem przerażające. Bo są to zapachy z natury swej, z toksycznej przemiany chemicznej emitującej odór, zawsze wrogie człowiekowi i wszystkiemu, co żyje. Od lat obserwowałem stare lipy rosnące przy Wielkiej Alei, kiedy już w połowie czerwca, nim jeszcze zdołały dokonać reprodukcyjnego wysiłku kwitnienia, zatrute wyziewami miasta, chmurami spalin i dymów produkowanych przez zakłady “pracy socjalistycznej”, pokrywały się zżółkłymi liśćmi, jak dotknięci chorobą ludzie w sile wieku plamami wątrobowymi. Tak, miasto przeważnie pachnie śmiercią. Czasami po burzy, lub wiosennym deszczu, a także podczas kwitnienia bzów, jaśminów, akacji i lip pachnie inaczej. Wtedy pachnie świeżością i wigorem życia. Lecz są to tylko mgnienia, efemeryczne epizody, wyjątki potwierdzające regułę, że tu, na co dzień pachnie śmiercią, a czasem cuchnie nie do wytrzymania. Pachnie też tym samym, lecz inaczej, kiedy ulicami przejdzie bożocielna procesja, a dym kadzideł napełni słodką, balsamiczną wonią ulice, a nieprzeliczone nogi wiernych wdepczą w bruk świeże płatki kwiatów. Inny rodzaj zapachu wypełnia miasto, kiedy ulicami przelewa się gęsty tłum, hasła transparentów żądają “chleba i wolności”, grad kamieni sypie się na bydło ludzkie schowane za metalowymi tarczami i plastikowymi przyłbicami, zaś pałki bydła napędzanego wódką i ideologią biją głowy i plecy mężczyzn, starców, kobiet, wyrostków i dzieci, a nad wszystkim unosi się smrodliwa i dusząca chmura gazu. W obu powyższych przypadkach miasto pachnie inaczej, ale jest to inny zapach śmierci. Zasadniczo, więc charakterystycznym zapachem miasta jest zapach śmierci. Choć nie zawsze poraża on nasze nozdrza. Jesteśmy immunizowani na ten odór letalny, ten smród fizycznego i duchowego rozkładu, bo gwarantuje to bezpieczeństwo bezrefleksyjnej wegetacji. Bo czego chcieć więcej? Może golonki z musztardą i księgową od tyłu w pakamerze sprzątaczek, co?
Szczególnie natarczywie cuchnęło mi wtedy, w ten październikowy, bladosłoneczny dzień, który porą popołudniową chylił się już ku końcowi. Dzień się kończył, a w powietrzu złowieszczo, intensywnie pachniało śmiercią. Śmierdziało śmiertelną, niedostrzegalną grozą wydestylowaną jadowicie z dywanów zeschłych liści zaściełających bruk ulicy, bijącą z worów zabłoconych, cuchnących próchniczym rozkładem kartofli, z chmury dymu, która rozpostarła się nad traktorem i z tego szczególnie dla mnie depresyjnie beznadziejnego klimatu umierania natury i zanurzania się świata w zimowy letarg, przykryty białym, śmiertelnym całunem śniegu. Ten cały konglomerat zapachów fizycznych i niematerialnych zapachniał mi dotkliwie śmiercią i natchnął złymi przeczuciami. Okazało się, że nie bez podstawy.
Kiedy, buchający kłębami dymu z komina i ryczący niczym katiusza pod Stalingradem, traktor ruszył z posad bryłę jednej i drugiej także przyczepy, kiedy ruszył w drogę powrotną na wieś, uwożąc resztkę kartofli i słabo przetrzebioną furę kapusty, tłum malców i wyrostków rzucił się jak na komendę uskuteczniać swą czynność ulubioną – czepianie się pojazdów w ruchu. I czy to był powolny zaprząg konny, szybki samochód dostawczy, czy umiarkowanie prędki traktor, zawsze frajda była ogromna, kiedy nogi dyndały w powietrzu, ciałami wstrząsały konwulsje podskakujących na bruku kół, a głowy owiewał lekki wietrzyk, lub świszczący pęd powietrza. Zawsze było to jednako kuszące i godne praktykowania. W gromadzie czepiających się przyczepy traktora zobaczyłem, ku swej dumie i rozpaczy jednocześnie, Marcina. Chciałem coś krzyknąć, jakąś komendę ostrzegawczą i stanowcze polecenie odłączenia od gromady straceńców, ale głos zamarł mi w gardle, a nawet gdyby zeń uleciał, to zagłuszyłaby go piekielna kakofonia silnika traktora. Patrzyłem więc niemo i bezsilnie na rozwój wydarzeń. A wcale długo nie trzeba było czekać. Od początku przecież była to uwertura do tragedii. Dlaczego tak myślałem? Sam nie wiem, lecz nie znaczy, że nie znając jasno przyczyn, przewidywać nie można opłakanych skutków.
Kiedy ryczący i nabierający prędkości traktor z tylną przyczepą obwieszoną “winogronami” chłopaków, doświadczających szczeniackiej frajdy unoszenia się ponad umykającym spod dyndających nóg brukiem ulicy, nabierał rozpędu poczułem, że stanie się to, co się miało stać. Bo oto na dojeżdżający do skrzyżowania wehikuł z warzywnym i ludzkim bagażem, wyskoczył nagle motocyklista. Owym fatalnym sprawcą karambolu był pijany pan Mietek, hydraulik z sąsiedztwa, który to za pieniądze ze sprzedaży kradzionych z ROM-u rur, wanien, kranów i baterii prysznicowych, kupił sobie motocykl “Junak”. Wzbudzał tym zazdrość wszystkich okolicznych chłopaków i co bardziej przedsiębiorczym ochotnikom ryzyka fundował za piwo przejażdżkę. A teraz widząc, co się święci i padając na bruk w trwodze przed czołowym zderzeniem z traktorem, wymusił na prowadzącym go, spanikowanym chłopie gwałtowny zakręt i wyrżnięcie w gazową latarnię. Jak w zwolnionym filmie widziałem pojedyncze akty tragedii. Zarzucona ze straszliwym łoskotem tylna przyczepa uderzyła w krawężnik, sypnęła zielonogłowym gradem kapusty i piątką uwieszonych chłopców, niczym stadem manekinów. Widziałem dokładnie, jak najmniejszy i uczepiony skraju przyczepy Marcin poszybował wysoko ponad drewnianym płotem i wpadając do ogródka zniknął mi z oczu. Pozostali chłopcy zbici w bezwładnie kotłujące się grono wyrżnęli z impetem w płot przewracając go. Natychmiast dały się słyszeć rozdzierające płacze i lamenty. W tym samym czasie pędzący niczym torpeda wraz z motocyklem pan Mietek wyskoczył spod przyczepy i jeszcze kilkanaście metrów szorował ciałem i żelastwem po bruku, krzesząc snopy iskier. Zaś ze ściętej uderzeniem gazowej latarni buchnął z łoskotem wysoki na kilka metrów niebieski płomień. Na pewno nie widział tego pirotechnicznego efektu chłop-traktorzysta, który nadziany na kierownicę przebił głową przednią szybę i zastygł niczym teatralna kukła. Nagła odsłona dramatu dopełniła się i przyszedł czas żniw boleści...
Te wszystkie katastrofalne odsłony trwały zaledwie sekundy, a mnie wydawało się, że jest to trwający w nieskończoność spektakl grozy. Kiedy zrozumiałem, że jedyną ludzką reakcją jest natychmiastowe zawezwanie pomocy medycznej w postaci kilku karetek pogotowia, oderwałem wzrok od małej apokalipsy dzielnicowej i skoczyłem jak oparzony do telefonu. Błyskawicznie wykręciłem numer i czekałem w bezruchu na reakcję dyżurnego pogotowia. Czekałem i czekałem i doczekałem się niespodziewanego powrotu Marcina. Właściwie nie powrotu, tylko wybuchu jego panicznego płaczu w korytarzu, chaotycznych przeprosin, obietnic poprawy i informacji o zabitym chłopie, kości sterczącej z zakrwawionych portek pijanego Mietka i krwotoku z nosa u kolegi Zygmunta. Za chwilę wpadła do pokoju jak bomba Alinka, struchlała matka i oszołomiona tłumaczka angielskiego tekstu o wymiennikach cieplnych, którą od pracy translacyjnej oderwał nagły lament syna. Stała w rozchylonym, wiśniowym szlafroku, odsłaniającym jej bieliznę i nogi. Otworzyła usta i chciała wyrzucić pytanie, lecz wcześniej dostrzegłszy nieład garderoby rozpaczliwym gestem zachyliła poły szlafroka, jakby nie stała przed mężem, a obsesyjna dbałość o “przyzwoitość” była większa od lawiny uczuć. A więc dopiero z opóźnieniem wykrzyknęła: co się stało! Udzieliłem jej rzeczowej odpowiedzi o ulicznym wypadku i szczęściu w nieszczęściu Marcina, a potem przygarnąłem ją do siebie, objąłem ramieniem i pocałowałem w głowę. Jej ciało dygotało w milczeniu. W pokoju obok chlipał Marcin, pocieszany przez babcię, a w słuchawce słyszałem stale monotonny sygnał wołającego na puszczy ludzkiej podłości, która krzewiła się bujnie wokół ponawiającego błagania ratunkowego telefonu. I porwany nagle strasznym gniewem, postanowiłem złoić pasem Marcina. Całą złość za podłość i znieczulicę świata, za dziecięcą głupotę i pijackie fanfaronady, wyładowałem na poturbowanym i przerażonym synu. Jakież to było małe i żałosne...
Minęło osiem lat, a ja znowu występuję w roli dopraszającego się ratunku dla poturbowanego syna. Wtedy pomoc potrzebna była motocykliście i dwóm chłopakom ze wstrząsem mózgu i złamaną ręką, zaś nieszczęsnemu chłopu potrzebny był tylko foliowy worek. Co się zaś tyczy rozsypanej kapusty, to rozkradli ją okoliczni ludzie, którzy zleciawszy się chmarą do wypadku wiedzieli, co mają robić nim przyjedzie milicja. I zrobili swoje. A ja stanąłem w oknie, kiedy po kwadransie udało się zawezwać pogotowie. Cóż miałem robić. Martwego nie wskrzeszę, nogi z otwartym złamaniem nie nastawię, a potłuczonymi chłopakami zajęli się ich rodzice. Widziałem, jak jeden z uczestników wypadku łojony był publicznie pasem przez ojca w podkoszulku. Patrzyłem się na ten spektakl nieszczęścia, złodziejstwa, chorobliwej pedagogiki i myślałem, że gdyby widział to Jezus w Ogrójcu, zapewne odsunąłby kielich goryczy i został prawomyślnym esseńczykiem, bo lepiej zbawić siebie od bezsensownej męki, niż umrzeć za tych, którzy chcą tarzać się w nikczemności. Lecz w gruncie rzeczy byłem pewny, że legenda o zbawieniu jest instrumentem manipulacji psychicznej stosowanym przez tych, którzy chcą sprzedawać miernocie obciążonej poczuciem winy, sakramentalnie opakowane porcje zbawienia. Zbawienia od czego? Od przymusu pamięci o dyżurowaniu przy telefonie pogotowia, powstrzymaniu się od kradzieży w pracy, nie zdradzania żony, nie donoszeniu na kolegę przeklinającego komunę i nie przepijaniu pieniędzy na chleb z pasztetową dla dzieci. Zbawienia od godności życia. Tylko i aż, niestety, od tego...
*
C.d.n AntoniK
Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura