Wilk Miejski Wilk Miejski
294
BLOG

Teatr, czy tęczowa parada kuglarzy?

Wilk Miejski Wilk Miejski Społeczeństwo Obserwuj notkę 0

Panu Andrzejowi Grabowskiemu

za odwagę bycia czarną wroną w

stadzie wron tęczowych…

 

Zatem, zgodnie z deklaracją i od niej nie odstępując, odwracając się zadem do "dziwki polityki", ale dalej publikując, ku chwale rozumu i godności, na pohybel spodleniu, zdurnieniu, słowem – zbydlęceniu, dotykać będę słowem spraw kultury, sztuki, filozofii, psychologii, obyczajowości i wszystkiego, co ma wymiar ludzki na miarę objętą intelektem i uczuciem, bez silenia się na „boską omnipotencję” rozumienia świata i teatru człowieka, dramatu, komedii i farsy pod słońcem tej Ziemi, najlepszej ze znanych, bo kto zna lepszą, niech tej wiedzy pod korcem nie trzyma!

Dziś trochę o teatrze, ale nie o wynajmowaniu czeskich porno-autorów do sztuki „Śmierć i dziewczyna” we Wrocławiu, ale trchę szerzej, genetycznie i diagnostycznie. Zacznijmy tedy, od szerszego kontekstu, bowiem istnieje takie zjawisko, które nazywa się modą kulturową, a pojedyncza kreacja artystyczna jest jedną z wysp wielkiego archipelagu “trendu w sztuce”, czy jak kto woli, używając języka bardziej medialnego, zjawiska “topowego”, a więc czegoś, co oddaje „ducha czasu” (bardziej adekwatnie – duszka komercji) i wykazuje świadomość “misji artystycznej”, w odróżnieniu od zjawisk "passe", owych "anachronizmów i staroświetczyzny" rodem z Ciemnogrodu, a de facto, są to przykłady sztuki "za wysokiej" dla niskiej powały tancbudy pokultury. Zatem - sztuka jest "cenna", jeśli piszą o niej krytycy, a piszą, bo jest genderowska! Dlatego to nie jest spontaniczne, oddolne zjawisko tworzenia kultury, dochodzienia do głosu kulturotwórczego potencjału obywatelskich umysłów, promocja artystycznych "wehikułów ducha", ale to realizowana od lat przez ideologów UE strategia wcielania w życie, czyli powodowania "estetycznej śmierci ducha", atomizacji społecznej, niszcznia rodziny, zabijania pierwistka sakralnego w człowieku, lewackiej ideoligii marksizmu kulturowego. Kto zna dzieło Pana Michaela Jones'a "Libido dominandi", ten wie o czym mówię, a kto nie, niech co prędzej wiedzę uzupełni, z korzyścią dla zrozumienia mechanizmów wspóczesnego świata...

Czy tak jest, w przypadku “Portretu Doriana Greya” wystawionego onegdaj (byłem, widziałem, zapamiętałem) na deskach “Teatru Wybrzeże”, który to spektakl miałem, jak zapisałem, względną przyjemność oglądać, więc także wiem, o czym mówię, a postaram się dowieść, postaram się zainteresować odbiorców, jak "działa jamniczek marksizmu kulturowego" na terenie sztuki, co mieni się byc awangardową. Trzeba jednak dodać, dla idei uczciwości narracji, jak powszechnie też wiadomo, widzenie zjawisk artystycznych może być także czysto subiektywne, więc nie będzie to ferowanie wyroku, ale próba dociekania “prawdy obiektywnej” przez subiektywny wizjer, rozumienia zjawiska z mego punktu widzenia, który nie jest, jak sądzę, "ślepowidzeniem", ani także widzeniem ideologicznym, niezbyt ślicznym, tak. Nic nowego pod słońcem, ale warto podkreślić fakt znamienny, iż ilu jest widzów lub odbiorców sztuki, ich prywatnych poziomów wyedukowania i świadomości rzeczy, tyle różnych interpretacji doświadczonego zjawiska. Pamiętajm także, że do czasu "cezury postmodernistycznej", cynicznego otwarcia drogi do "zabaw formalnych" uprawianych przez artystycznych kabotynów (tu przypomnieć należy, że na początku lat 90-tych w programie "Pegaz", niedawno wznowionym w odmiennej formule, prof. Nowosielski nazwał wielbionego twórcę pop-artu, swego krajanina, Rusina Zakarpackiego, Andrieja Warchała czyli Andy Worhola zayczajnym "szmaciarzem", zabójcą sacrum w sztuce), sztuka bywała wieloplanowa, transgresywna, poszukujaca symbolicznych kluczy do tzw. Ducha Czasu, takoż edukacyjna i wyzwalająca w odbiorcy poczuce sensu. Dlate też mam przeświadczenie, że moja diagnoza nie jest prysłowiową "kulą w płot", a jeno prywatną analizą zjawiska obserwowanego i krytykowanego przez znamienitych znawców tematu ...

Sceny z teatru Warlikowskiego, gloryfikowanego twórcy o genderowskim zacięciu, od zawsze poruszały widza, bulwersowały i zniesmaczały (ale czy czegoś uczyły?) i wywoływały burzę w środowisku krytyki. Chociażby taki hipnotyczny trans podczas wesela Perdity w Szekspirowskiej “Zimowej opowieści”, kiedy to wpadały na siebie w scenicznym “pogo” ciała dziewczyny i chłopaka do wtóru hardcore’owej muzyki, czy takie na przykład wyrafinowane kabotyństwa transwestytów na dworze Petrucchia w “Poskromieniu złośnicy” pouczających Kasię, jak być kobietą, albo taki żałosny i pozbawiony ludzkiej godności monolog Hamleta uciekającego przed grozą świata i kulącego się na kolanach starej matki. W scenie z “Kruma”, bohater bezczelnie zdmuchiwał prosto w twarze widzów wysypane na stół prochy zmarłego, a towarzyszyła temu cisza skonsternowanych, bo poddanych ingerencji w prywatność, “profanów” nie rozumiejących “posłannictwa sztuki” (!!!). Na deser dodajmy “szczytowe osiągnięcia”, kiedy to w “Bachantkach” epatował widzów nekrofilny widok stołu z poćwiartowanymi zwłokami Penteusza, perwersyjnymi zabawkami jego matki-morderczyni, a także drastyczna i ekshibicjonistycznie intymna scena pocałunku dwóch nagich, okaleczonych mężczyzn w “Oczyszczonych”. Tak drastycznego, odrażającego odarcia z intymności i apoteozy homoerotyzmu nie pokazał w polskim teatrze przed Warlikowskim nikt! Ale czy to, co zrobił reżyser, odkryło nowy wymiar sztuki, wzbogaciło duchowo i estetycznie odbiorcę, czy tylko przeniosło na scenę teatralną perwersję i ohydę nie służące niczemu, prócz “przestraszenia i otumanienia maluczkiego umysłowo” widza, co? Artystycznie, to także nihil novi, bo poetyka podobnego łamania tabu kulturowego zastosowanazzostała już w 1992 roku w obrazie filmowym “Tytus Andronikus” przez australijską reżyserkę Julie Taymor, a więc to epatowanie wtórnością lub wypożyczoną, a nie własną antyestetyką, szokującą turpistyką, a nie "awangardwe odczytanie klasyki", jak nam się zjawisko medialnie sprzedaje. "Kiedy umierają religie, rodzą się kulty", tak za Danielem Bell'em, a dodam, kiedy sztuka umiera, rodzi się perwersyjna forma zawierająca w sobie duchową nicość i formalną plugawość, drażniąca zdrowe umysły, wprawiająca w zakłopotanie i złość umysły krytyczne. Nie będzie, więc straty, jeśli dobra zmiana usunie "fekalność i ciotowatość" z desek teatrów finansowanych z naszych kieszeni...

Współcześni artyści, także i reżyserzy teatralni, czerpią pomysły i inspiracje z obszaru kultury masowej, jak rybacy ciągną ryby siecią z oceanu, a wędkarze dżdżownice z ziemi, tak. Zafascynowani są, jak wszyscy dobrze wytresowani „postępowcy”, kulturą gender i „wspaniałym, jak tęcza analna” zjawiskiem społecznym LGTB. Każdy, kto ma choć trochę humanistycznego wykształcenia wie, że sztuka nie rodzi się w medialnych wytwórniach “papki semantycznej”, nie jest sporządzonym na zamówienie "produktem", ale powstaje w twórczym wysiłku we wrażliwych i czujnych umysłach artystów śledzących poruszenia Anima Mundi, czyli duszy świata. Bowiem tylko z obszaru duszy, czyli otchłani podświadomości, pospólnym obszarze ogólnoludzkiego "psychoidu", tak za C.G.Jungiem, gdzie krystalizują się archetypy, wyłaniają się nowe symbole wtajemniczenia w zagadkę istnienia, nowe znaki czasu. Inaczej sztuka staje się "słusznym politycznie" collage uczynionym z formalnych fragmentów rodem z róznych epok, czyli posmodernistyczną bzdziną, tak! Zaś w studiach telewizyjnych i pracowniach reklamy rodzą się “demony socjotechniki”, które manipulując ludzkimi umysłami skłaniają odbiorców przekazu do emocji i postaw uwłaczających godności i rozumowi. Sztuka, to ten obszar ludzkiego życia, gdzie zjawiska poznania, edukacji, moralnego przekazu i estetycznego smaku tworzą wielowarstwowy fresk, poruszający do głębi odbiorcę i wywołujący pozytywną przemianę wewnętrzną. Albo truciznę. Czy tyczy się to także sztuki współczesnej, a w szczególności analizowanego tu teatru?

Żadne działanie artystyczne nie powinno stawiać sobie za cel “wydajności zawodowej”, ale tylko “jakość produktu”, a tu żadna ilość nie przejdzie “dialektycznie w jakość”. W czasach współczesnych, epoce tryumfu mediów nad samodzielnym widzeniem i rozumieniem świata, w procesie jarmarcznej,  żąłosnejwymiany sztuki na “produkt artystyczny”, należy szukać i doceniać fakty zaistnienia zjawisk artystycznych, które nie uległy pauperyzacji, stały się prawdziwymi perłami "ostatków" sztuki modernistycznej, bowiem po nich - pustynia postmodernizmu. Przypmnę więc wielkich, polskich twórców teatru i para teatru światowej rangi, takich tuzów, jak Grotowskiego, Kantora, Szajnę, Swinarskiego, Jarockiego, Grzegorzewskiego, czy performera Hasiora i "tearty walczące" - Akadamia Ruchu (dziecko Wojtka Krukowskiego), Teatr Ósmego Dnia, Provisorium, czy Biuro podróży, których spektakle, czy wizje plastyczno-dramtyczne poruszły i inspirowaly, a nie napełnialy kiesy tym Artystom, bo to jeszcze byli "pracownicy winnicy sztuki", tak... A teraz "Mamona tuli swe dzieci do łona, zwlaszcza gdy przeczłość czerwona", tak z nagła siebie zacytuję, bowiem powszechnie w III RP bardziej od wartości artystycznych, wierności posłannictwu sztuki liczą się rankingi popularności i zysk materialny, a publiczność zamiast wizyty w teatrze wybiera kolejne oferty medialne w stylu “artyści na lodzie tańczą i śpiewają, a widzowie gęby rozdziawiają”. Czy zatem wystawianie w Gdańsku "Portretu Doriana Graya", jako prostej i wręcz naiwnej satyry na panujący “układ polityczny” i “poprawne medialnie” krytykowanie rzeczywistości, jest aktem “sztuki wysokiej” czy  niewybaczalnym przybraniem w “artystowski sztafaż” zjawisk i wartości z obszaru popkultury?

"Portret Doriana Graya", rzeczony spektakl Teatru Wybrzeże, to, niestety, signum tempori, czyli znak czasu zmarniałego, czasu pustki duchowej i modnych akcesoriów artystycznych, a na dodatek wyreżyserowany przez zespół, czyli bez centrum decyzyjnego zawiadującego wspólnym dziełem scenicznego dialogu, zrozumianą i solidarnie zrealizowaną wizją dramaturgiczną przez zespół aktorski, poważne zaproszenie do dialogu z widzem. Tadeusz Kantor w grobie się przewraca na widok walenia się w gruzy tego, co zwykło się nazywać teatrem, bez żartów!

Pamiętam, że dokonane z nieznanych szerzej publice powodów organizacyjnych odsunięcie od funkcji reżysera, na kilka dni przed premierą reżyserki Bogny Podbielskiej, nie mogło zakończyć się powodzeniem dla przedsięwzięcia zespołu aktorskiego. Zazwyczaj praca nad spektaklem trwa kilka miesięcy, zatem przygotowanie nowej formy przedstawienia “Portretu Doriana Greya” w zaledwie cztery dni było wielkim wyzwaniem, albo zaproszeniem klęski twórczej. Okazało się, że to drugie było logiczną konsekwencją. Nie było możliwe, ani też racjonalnie uzasadnione, liczyć na to, że elementy podsycanego medialnie skandalu w formie opowieści, że zatroskana i lojalna Pani Kasjerka odradza nabywcy biletu uczestnictwa w spektaklu, bowiem występuje w nim wiele “niemoralnej nagości”, wypromują tą marnie przygotowaną sztukę... Ale do "adremu", zapraszam!

“Portret Doriana Greya”, to historia młodego arystokraty, który pod wpływem adoracji starszego przyjaciela zaczyna dostrzegać zalety swej urody. Zdesperowany wizją jej nieuchronnej utraty, zaklina tajemnicę jej wiecznej młodości w swoim portrecie, magicznie biorącym na siebie wszelkie rezultaty upływu czasu i niemoralnych czynów. Odtąd Dorian staje się rasowym "królem życia”, które uważa za “najwyższą formę sztuki". Wszystkie jego nikczemne postępki można dostrzec jedynie na wizerunku “zaklętym” w obrazie, który cudownie nikczemnieje  i starzeje się zamiast właściciela, zbiera na siebie odium winy, zapewnie bezkarność rozkosznemu podlecowi...

Gdyby próbować doszukać się w "Portrecie Doriana Graya" elementu pozytywnego, byłby nim z pewnością jego wymiar edukacyjny. Fabuła dramatu zmierza ku obnażeniu zła i przypomnieniu faustowskiej przestrogi, że za próby oszukania natury i wyzbycia się ludzkich odruchów płaci się duszą. Ale, jak to artystycznie realizuje się na scenie? Otóż na scenie oglądamy wszystkie wręcz kanoniczne formy tzw. "nowoczesnego" teatru, czyli ascetyczną, wręcz “prosektoryjną” scenografię, ponadczasowe kostiumy, modne elektroniczne gadżety, przydające spektaklowi medialnej magii, no i esencję współczesnej “walki o tolerancję”, bowiem “walka o pokój”, to niemodna atrapa minionej epoki, czyli homoseksualną miłość oraz jej sztandarowy atrybut, równie męską nagość. Dla symetrii i “pójścia na całość” w budowaniu atmosfery skandalu zabrakło nagości żeńskiej, choć w wersji pani reżyser nie zbywało jej na scenie. Ale “jedynie słuszny”, gejowski wymiar świata i jego artystycznych smaczków wziął górę nad dawną, uniwersalna koncepcją, że “wszystko, co ludzkie, nie jest mi obce”… Tak więc wszystko to, co kilka lat temu budowało mit kontrowersyjnego twórcy Krzysztofowi Warlikowskiemu, powraca w gdańskiej realizacji "Portretu Doriana Graya" w bardziej “ulizanej”, ale równie niczym nie umotywowanej formie. Zatem spektakl zostaje podciągnięty pod mianownik “awangardowości”, zaś aktorzy uczą nas, jak  pośmiać się z chodzenia do opery, bo to nie jest już “trendy”, co to jest “rewitalizacja terenów postindustrialnych”, czy wreszcie, czym jest w swej męskiej formie kreacja “body art-u” i teoria sztuki współczesnej w “zarysie ogólnym”. I tak środek ciężkości przenosi się na medialnie “dyżurne” tematy, przysłaniając dyskretnie największe grzechy spektaklu, czyli trudny do zrozumienia brak refleksji nad ponadczasowym, a wielce inspirującym i moralnie intrygującym przesłaniem powieści Oskara Wilde’a – tęsknoty ludzkiej za nieśmiertelnością. I zamiast sakralnej refleksji, mamy ewidentne zdesakralizowanie ciała, odarcia go z tajemnicy, degradacji do oczywistego, banalnego rekwizytu teatralnego, tak…

Teatralna, gdańska realizacja "Portretu Doriana Graya", to kanoniczny przykład idącego z “duchem czasu” teatru mieszczańskiego, który kocha „smaczki i skandale”, żeby było o czym plotkować, a zręcznie podszywając się pod „nowoczesne realizacje” i mody kulturowe udowadnia, jak współczesne środki wyrazu ulegają teatralnej konwencjonalizacji, pomimo, że chcą histerycznie przekonać widza, że są awangardowe i niepowtarzalne, że na jego oczach dokonano “prawdziwego odczytania artystycznego sensu dzieła”. I tak symbolicznie szekspirowska "Burza" zmieniała się w burzę w szklance wody, a starania o oryginalność zakończyły się sztampowością „słusznej awangardy”, niegrzecznie dyndającą męskimi genitaliami, ot co!

Ale de facto, zgubiono jeszcze to, co właśnie nas dotyczy, czyli dyskusję nad rolą elit, tych intelektualnych i finansowych, w sponsorowaniu i promocji sztuki oraz lansowaniu kulturalnych gustów, zjawiska nie od dziś istniejącego, ale obecnie w obliczu "kulturalnej abnegacji państwa", wielce istotnego w dziele ratowania kultury przed mielizną popkulturowej jarmarczności. Dziś w epoce postmodernizmu zacierają się granice sztuki wysokiej, sztuki jarmarcznej, sztuki plebejskiej, sztuki religijnej i świeckiej, awangardowej i klasycznej, czasem ze wskazaniem na istnienie duchowego przekazu w owej formie, znacznie częściej jako czysty, bezrefleksyjny, efekciarski formalizm, zaś rodzi się znamienna hybryda wielu form i wyrafinowań, choć o wielkim ubóstwie treści, „latająca maszyna do szycia z cyckami Merlin Monroe”, która na właściwości czesania, masturbowania, rozśmieszania, przeczyszczania i dodawania otuchy na następny tydzień pracy. Popkultura skutecznie zadeptała kulturę, a mecenasów obrony i restytucji artystycznego forum wartości - nie widać, o losie! Stąd wniosek (niestety, bolesny), że sztukę, jak każdy produkt należy, konsumować, delektować się "oficjalnie" zdefiniowanym smakiem i nie zastanawiać się nad jej jakością, jeśli opatrzona jest znakiem "trendy". Bo i po co prowadzić dyskusję nad sensem, posłannictwem i rolą współczesnej krytyki sztuki, no po co? Lepiej cynicznie wyśmiać to, co trudne i niepojęte, duchowość i rozum krytyczny wrzucić do kosza z etykietą "passe", bo na to jest przyzwolenie, wręcz oczekiwanie masowego konsumenta, bardzo lękającego się (jak ongiś Hegel, ukąszenia) dotknięcia "metafizyką". Na to jest prikaz zza kulis, wielkich i malych, dla "pana od kultury", aby wierzxyl, że "marksizm kulturowy" jedyna słuszną religią człowieka wspólczesnego jest!

Zatem wykpionego, choć zgrabnie "zmasturbowanego intelktualnie" w teatralnym panopticum o cechach "świątyni ludu", zblazowanego i znudzonego, "człowieka wydrążonego" za S.T. Eliot'em, otumanionego odbiorcę wytworów marksizmu kulturowego, konsumenta mas(kałowych)kultury, należ skierować przed telewizor do zgłębiania epokowo ważnych "Idoli Szaletu", „Kawy czy Armaty”, „Voice of Bolanda” i szitkomów, aby kontynuował przygodę z „tajemnicą sztuki” wypatroszonej z sacrum, którego była onegdaj wehikułem, a teraz jest cmentarzem, ale przecie to słuszne, bo, panie dzieju, w telewizji grane, a jak wiadomo: „telewizja pokazała, a uczeni potwierdzili”, tak z Jackiem Kleiffem... A jeśli tak się nie stanie, to może niebezpiecznie zainteresować się kulturą wysoką, sensem w sztuce, a nie viodioobrazkami i smakiem padliny z grilla, zatem wielce niebezpiecznie przestanie być konsumentem masowej bryndzy, a stanie się rebeliantem cyrku konstruowanego z woli Pana Brodatego, zniweczy plan swej degradacji, a feeee!

Pan Andrzej Grabowski, wielki aktor i człowiek niemały, nie tylko Kiepski, potępił onegdaj radosne rozbieranie się jego teatralnych kolegów pod genderowskie dyktando, takoż genderowskich, realnie i teoretycznie, reżyserów, „słusznych” animatorów powszechnego ewangelizowania mas ludowych marksizmem kulturowym. Zaś dzieje się to zapewne na dwóch poziomach, bo zawsze tak było. Ideę rozpowszechniają „pożyteczni durnie”, nieświadomi swej roli, wierzący, że należą do „awangardy”, działają „trendy”, a także działający świadomie, owi animatorzy „działający w ukryciu” lub jawnie ministerialnie, świadomi siewcy toksyny marksizmu kulturowego, idei społecznej atomizacji, rozpadu rodziny na „personalne klocki Lego” i budowy trzody społecznej do konsumpcji i bezmyślnego, zabójczego dla siebie, napędzania banksterskich i koncernowych doktryn ekonomicznych. Zatem i ja swoje dokładam. Dyndanie jajami na scenie, kiedy nie towarzyszy temu symetrycznie kobieca nagość, to demonstracja idei, to epatowanie przekonaniem, że „moje jaja, zawsze trochę w ukryciu, teraz widoczne i ważniejsze, niż twoja cipa”. I to mi się nie podoba, śmierdzi mi testosteronem, a także w konsekwencji (nie prostym następstwie faktów) napalmem, trupim odorem, zgliszczami. Czuję w tym, choc nie jestem „świetojebliwym dewotem”, ani działaczem Ligi Kobiet, czuję w tym „męską hucpę”, ale nie rycerską, a pedalską! I wku […..] ia mnie taki mędrek genderowskiego chowu, który nie pyta, czy to estetycznie smaczne, czy publicznie akceptowane, bo wie lepiej, jest oświecony przez Trybunał Marksistowsko Umocniony, jest apostołem idei, że „jaja rządzą światem”, chociażby tym budowanym za jego kulisami, ale na publiczny pokaz i za publiczne pieniądze, a tak!

Nie od dziś mówi się o tym, ale nie alarmuje, nie informuje jako o realnym zagrożeniu biologicznego i etycznego fundamentu naszej egzystencji, że w Watykanie rządzi lobby homoerotyczne, że w CIA świętuje się hucznie Day of guy’s pride, czyli gloryfikuje się „pedalską dumę”, a w szołbiznesie, tak ze swojska, nad Wisłą i w realiach „Horywzwód”, rządzi takoż lobby tzw. gejowskie, że pederaści mają swe tajne stowarzyszenia, które nie rządzą przypływami i wybuchami wulkanów, ale może ekonomią, zwłaszcza w Bantustanach, raczej tak, zaś na lekcjach z „uświadomienia seksualnego”, zwłaszcza w Zapadniej Jewropie, naucza się, że pewni panowie chodzą z torebkami, a pod tęczą na Placu Zbawiciela, na wezwanie naczelnego rabina medialnego, całowały się pary, takoż jednopłciowe i tęczowe…

Kiedy uczyłem się propedeutyki psychiatrii (mam za sobą 3,5 roku AMG, ale skończonym medykiem nie jestem, na szczęście, byłbym bowiem żałosnym urzędnikiem, nie jak planowałem – Doktorem Judymem) homoseksualizm określany był naukowo jako „dewiacja seksualna”, nie choroba, którą trzeba leczyć, ale owa dewiacja, która utrudnia przyjmowanie społecznej roli zgodnej z biologiczną i kulturową determinantą płciową. I nic się nie zmieniło, choć tabuny „wyzwolonych z rozumu” nieszczęśników płci obojga, także ową płeć zmieniło, choć w „realu” w dalszym ciągu „parówa” jest dewiantem, a „lesba” jest inna od „laski”, używam mowy młodzieżowej lub plebejskiej, ale czynię to z rozmysłem, lecz zapewne w „słusznych” podręcznikach, zwłaszcza w USA (Donaldowie) płci objawia się ok. 70 odmian (piramida absurdu, ale realność!), zaś pochody ludzi „wiosłujących pod prąd” są sceną obnażeń i zachowań jawnie nieobyczajnych, tolerowanych przez policję, która aresztuje i przed sąd grodzki ściąga pijaczka oddającego urynę pod płotem, a na dodatek takoż hodowcę cannabis indica w doniczce, co z padaczki leczy i świadomość rozszerza, tak…

Reasumując, życie sobie, policja sobie, cioty i lesby (bez urazy dla osób obyczajowo wzorowych, skromnych i praktykujących dyskretnie swą „ścieżkę rzadziej wędrowaną” życiowej pasji) sobie, biologia sobie, godność sobie, rozum sobie, a marksizm kulturowy w brew, tak. Zatem, odwołując się do dawnego powiedzonka rodem z PRL i odświeżonego podczas warszawskich KODchodów na transparencie „hasła wyspiarskiego”, zaproponuję niepoprawną politycznie jego trawestację, choć osobiście uczynię to z asercją i ironią: „Robotnicy do pracy, studenci do książek, pasta do zębów, astronauci do rakiet, Sorost do zgolenia w Europie, a cioty na Madagaskar”, tak dla symetrii, bowiem nikt nie będzie mi bezkarnie rzucał KODchodami w twarz, wrzucał kamienie donosów do polskiego ogrodu, a okadzał ołtarz "Konwulsji Weneckiej", zaś „Frankowiczów” puszczał w skarpetkach i dyndał jajami przed nosem, to już nie polityczne, a fekalne, że tak rzeknę dosadnie: „do [……] nędzy”. I to tyle, resztę wydziobały gile, a kawki zapłodniły purchawki...

 AntoniK

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo