Introdukcja
Pod niebem Miasta stał ognisty, falujący słup kanikuły. Właśnie spełniło się w naturze i ponad ludzkim, lichym porządkiem, letnie przesilenie roku, ongiś sakralna ekstaza Nocy Kupały, a dziś ledwie wspominana Noc Świętojańska, czas puszczania wianków na stojące i płynące wody. Życie ludzkie nędznie sparciało. Tak wiele znaków podniosłej ceremonii, rytów i obrzędów, masek przedziwnego spektaklu, podkreślających rangę życia, odrzuconych zostało bezmyślnie na śmietnik kultury, że to, co pozostało było już tylko wyblakłym falsyfikatem, żałosną atrapą, poddawaną przemocą administracyjnej manipulacji i duchowej melioracji. W efekcie powstawał przytułek dla kundli, skasowano kreatywne społeczeństwo. Życie pozbawione swej pierwotnej wzniosłości i sensu stawało się zjawiskiem jednowymiarowym, jedynie biochemicznym procesem, przemianą materii, zwłaszcza pod postacią kartofla w stałej i płynnej formie. Znamiona tego procesu degradacji odciśnięte były także w materialnym wymiarze Miasta, jego ceglano-betonowym labiryncie. Był to świat ulepiony z absurdu, choć pokryty tapetą znośnej swojskości. Ten świat rodził demony ideologii, ludzką nędzę i duchową pustkę.
Ongiś upiorny walec wojny, a zwłaszcza jego jadowicie niszczycielski składnik – barbarzyństwo spod znaku czerwonego pentagramu, zamienił piękny owoc myśli urbanistycznej w wypaloną pustynię. A potem “misję skundlenia” człowieka i jego miejskiego środowiska kontynuowała, pod egidą “sierpa i młota”, lokalna sztafeta ideologicznych administratorów, uprawiając kaleki proceder zabudowy przestrzeni i organizację życia “mas pracujących” w naukowo opracowanym rytmie “nahajki i bałałajki”. Pod jej kuratelą na miejscu obiektów architektonicznych powstały przechowalnie dwunożnej fauny, a owa fauna ustawiana była na baczność podczas przesłuchań lub w kolejki po mięso i papier toaletowy. Lecz pomimo ideologicznej dewastacji i lepienia życia z papieru, pozostały jednak enklawy niezmarniałego człowieczeństwa i wielkiego wymiaru Miasta, bo nic nigdy nie jest stracone do końca, a w kraju dotkniętym pogromem są zawsze przyczajone, niewidoczne dla oka ubeka, aparatczyka i dwunożnego, śniętego szczupaka, przyczółki oporu i odrodzenia z popiołów. Bowiem świat ludzki nie traci nigdy do końca ducha twórczej przemiany, pomimo zajadłych starań władczych psychopatów i nekrofilów. Ich podłe pasje, aby życie ludzkie, to w “jedynie słusznej” formie, zastygło w formalinie ideologii w martwy, pokazowy preparat, zmacerowany embrion człowieczeństwa, nigdy nie spełniają się do końca. Bo jego pełny, mroczny i sakralnie wzniosły wymiar nie śnił się filozofom marksistowskim…
Wiadomym jest też, iż każdej akcji towarzyszy reakcja, bo takie jest prawo fizyki tudzież biologii i trudno odmówić mu powszechnej mocy sprawczej. Lecz ludzką psychiką rządzą też prawa odmienne od klasycznej wiedzy przyrodniczej. Być może rewolucyjna teoria nieoznaczoności odbierze także fizyce monopol na jednoznaczność interpretacji praw natury, ale już teraz stwierdzić można kategorycznie, że człowiek nie musi złem odpowiadać na zło, nienawiścią na nienawiść, głupotą na głupotę, kłamstwem na kłamstwo. Słowa Jezusa, rabiego Jehoszui ben Josef, mówiące o nadstawieniu drugiego policzka po otrzymaniu pierwszego ciosu są tym właśnie pouczeniem, wskazaniem na możliwość bycia wolnym od przymusu mechaniki bezrefleksyjnego działania. Nie jest to gloryfikacja cierpiętnictwa, ale idea poniechania konfliktu i zachęta do dialogu. Jest to złamanie reguły opierającej się na społecznym prawdopodobieństwie ludzkich reakcji, wyjściu poza schemat pozwalający draniom różnych kategorii prowokować i manipulować ludzkimi działaniami i emocjami. Wszyscy ci, którzy zdobędą się na bojkot stadnych reakcji i nie będą obawiać się paradoksalnych postaw, uwolnią się od życia w pułapce, od przewidywalnych reakcji i nakazu bytowania w Królestwie Tego Świata.
Staną więc się obywatelami Królestwa Nie z Tego Świata, wolnymi duchami, które wywinąwszy się z niewoli, przymusowego klinczu, jałowego wypalania się w starciu z Molochem, będą miały szansę na doświadczenie smaku prawdziwego życia, nie zaś jałowego żucia spreparowanej atrapy. Przyjmując ową postawę każdy mieszkaniec Ziemi może spokojnie żeglować w skafandrze swej prywatności przez nieznany masom i dozorcom mas wymiar życia. I co ważne, nie będzie wchodził w kolizję z ambicjami i obszarami zainteresowań dwunożnej fauny, dlatego więc egzystować będzie poza areną wiecznego konfliktu i wściekłej piany agresji. Pretekstem zaś do opuszczenia infernalnego teatrum jest, o paradoksie, ludzkie nieszczęście i głód lepszego życia, azylu przed zalewem społecznego łajna. Dzieje się, więc tak, że jeśli nie damy się stratować, to z owej opresji wychodzimy mocni i czujni. Bo ten, co widział piekło na ziemi, nigdy nie prześpi życia przed telewizorem lub nie zamieni się w radosną przetwórnię kaszanki i pierogów w odchody. Lecz aby stanąć poza stadem pędzonym do mentalnych i fizycznych rzeźni, trzeba nie tylko zobaczyć koszmar, ale i siebie przenieść w inny wymiar widzenia i doświadczania życia.
Aby tak się stało w umyśle człowieka zajść musi proces duchowych narodzin, porzucenia ciasnej lepianki psychicznej niedojrzałości, w której to formie przeżywa swe dni wielu znakomitych fachowców, mężów stanu, mężów żonom, artystów i szewców, feministek i papieży, bandytów i świętych. Bo niedojrzałość, zatrzymanie w duchowym rozwoju, wegetacja w larwalnej formie człowieczeństwa, to powszechny stan umysłowy lwiej części rodzaju ludzkiego. Dbają o to reżyserzy społecznego teatru, socjotechnicy spod znaku potęgi państwa i potęgi martwego boga, który miast wiedzą obdarza ludzi głupotą i daje władzę nad bezwolną trzodą swym kapłanom. Pomiędzy Cynicznym Cesarzem, a Demonicznym Bogiem istnieje tajne porozumienie wynikające ze wspólnoty interesów. Ludzki karzeł, wydmuszka duchowa, to fundament Tego Świata. Kto nie daje wiary tej hiobowej wieści, wywiesza automatycznie białą flagę i oddaje się w dożywotnią niewolę duchową. Zaś ten, kto poznawszy kulisy tej wielkiej rzezi, realizowanej w białych rękawiczkach cywilizacji i tradycji, inicjuje się w duchową dojrzałość, unosi głowę z pogromu i żyje ku duchowej pełni i poznawaniu mechanizmów życia, nie zaś ku piachowi mogiły. Jest solą ziemi i Synem Człowieczym. Choć robi tylko właściwy użytek z danej mu aparatury umysłu, uruchamia drzemiące bezużytecznie potencjały wiedzy i odwieczne role ludzkie w ziemskim teatrum, a nie jedynie obsługuje jelita i genitalia. To rola nie codzienna, ale także jakże ludzka, nawet arcyludzka. I w ten to sposób jest owym człowiekiem, wyglądanym w biały dzień z latarnią w ręku, przez pewnego cynika, co masturbował się i jadł publicznie, bo to jednako fizjologia, a mieszkał w beczce w greckim mieście Synopa...
Lecz w Mieście położonym od tysiąclecia przy ujściu wielkiej Rzeki i nad kilkoma rzekami pomniejszymi, nikt nie poszukiwał człowieka, chyba, że czyniła to milicja z pobudek politycznych i kryminalnych, lub wataha dzielnicowych menelików uganiała się za kompanem z groszem na flaszkę bełta. Bo przede wszystkim poszukiwano wytrwale papieru toaletowego, owoców cytrusowych, kremów do golenia, ekspresów do kawy i pralek, wędlin i mięsa, masła i szczęścia, piwa i biletów do nieba, czekolady i wyjścia z klatki na wolność, wyjazdu na Zachód, śledzenia kolorowych reklam i zawartości porno-shopów, a także poszukiwano szczęścia w miłości, kartach, grzybów po lasach i piwa po sklepach. Nikomu nie przychodziło do głowy, aby szukać tak bezużytecznego i zbędnego obiektu jak Człowiek, zwłaszcza, że ludzie przeszkadzali wszystkim i we wszystkim, jak chociażby w kolejkach do rzeźnika, po lodówkę na talon, po wymarzony paszport, po tanie, zasiarczone wina owocowe, dywany i meblościanki, tą wieloraką scenografię kiczu, nakładaną na okrutny i plugawy pejzaż infernalny, skuteczną przepustkę do raju iluzji dla ubogich kieszenią i duchem. Bo tam, gdzie życie ziemskie zbliża się w swych parametrach do poetyki infernum, instynkt samozachowawczy każe poszukiwać tandetnych zabiegów magicznych i wszelkiej maści praktyk terapeutycznych, rodem z gazety, które ukoją ból istnienia, nasycą zmysły erzacem spełnienia i odwrócą oczy ku metafizycznym zaświatom lub przyziemnym radościom zmysłowym, zakryją dramatyczny, odbierający nadzieję, obraz Nagiej Prawdy. I w ten sposób rodzi się ludzka forma przetrwalnikowa, larwa pełzająca w pyle ziemi, żywiąca się kaszanką, nadzieją na lepsze jutro, tumaniącą jasność umysłu kroplówką telewizyjnej bździny, pijąca na umór lub śpiąca nad przeczytaną gazetą, kopiąca w brzuch żonę za przypalone gołąbki lub grochówkę, a często obmacująca księgową podczas zakładowej wycieczki na grzyby.
Dlatego, więc tam, gdzie lichota i pustka życia przybierana jest w pozór normalności, poczucia bezpieczeństwa myszy pod miotłą i radości spuszczonego na chwilę ze smyczy psa, tam nie ma mowy o zbiorowym buncie, krwawej rebelii, w której na szalę rzuca się cała życie i jego dorobek. Bo tu przecież można dorobić się z łaski, dobrotliwych dla pokornych i cichych, władców absolutnych, wyśnionego telewizora, pralki, lodówki, młynka do kawy, żelazka, odkurzacza, talonu na samochód lub orderu chlebowego i dyplomu przodującej dojarki, choć jedynie tylko przysłowiowego garbu od niewolniczej harówki i dożywotniej amputacji godności. I tak z owym dorobkiem zastępy dwunożnych wołów, uśpione snem na jawie, dreptały pokornie w wielkim kieracie jałowego przemiału w dorzeczu Wisły, w II połowie XX wieku, w obszarze politycznej dominacji Kremla i rubla transferowego, w sferze tradycyjnie przypisanej stanom wniebowstąpień po drabinie wódki kartoflanej i zejść do podziemia, tych rebelianckich, negujących totalitarny porządek lub ostatecznych, od kuli, tortur, zawału...
I w tej to formie zredukowanego człowieczeństwa, wegetacji na poziomie rdzenia kręgowego, zwanej potocznie “małą stabilizacją”, większość obywateli Miasta toczyła swój żywot, niczym skarabeusz kulkę łajna ku ekranom telewizyjnym, lokalom dancingowym, stadionom piłkarskim, wesołym miasteczkom i cmentarnym piachom. Robiono wszystko z mistrzostwem zwierzęcego instynktu, który w sytuacjach ekstremalnych jest bardziej skuteczny, niż młodszy ewolucyjnie pojęciowy rozum, aby tylko nie walić w rozpaczy głową w mur, nie wieszać się na kablu od żelazka, lub nie ciskać tłuczniem z torowiska w ukrytych za przyłbicami z pleksiglasu obrońcami “władzy ludowej” z firmowym nadrukiem ZOMO. Puszczono, więc w zapomnienie, ukryto w gęstej chmurze codziennego otępienia, straszliwe obrazy grudniowych, ulicznych batalii o chleb i wolność, krew na bruku i rozgrabione sklepy, martwych stoczniowców i pijane bydło milicyjne, ludzi rozjechanych przez czołgi i płonący “chlew ideologiczny” czyli komitet wojewódzki partii. W wielkim panoptikum człowieczego życia, ta forma spektaklu bardziej przypominała koszmarny majak, niż swojski, mrówczy wysiłek udziału w sztafecie zbiorowego konstruowania wedle partyjnej recepty “ludowej ojczyzny”. I dlatego wyparta w sferę niepamięci śmierć od kuli nie różniła się już od śmierci od odważnika w kolejce po mięso lub na skutek zapicia na śmierć spirytusem metylowym. W pejzażu Miasta, pokalanym kałem ideologicznych haseł i końskim, oraz psim gównem, wszyscy dwunożni statyści myśleli tylko, jak przetrwać do jutra i przeżyć trochę fizjologicznej radości przed telewizorem, w cyrku czy na dancingu. Bo o innych rzeczach myślała garstka opozycyjnych straceńców i “moralnych estetów”, liga akademickich uczonych bujająca w teoretycznych przestworzach, partyjna nomenklatura i kadra ideologiczno-milicyjna czerwonego Molocha. Innych uczestników spektaklu obejmował zbawienny przymus bezmyślności. Taki był podział ról i powszechna zgoda na scenariusz.
Ale zajęć ludzkich, w tym z nawyku opatrzonym tapetą normalności ziemskim infernum, było wiele, a ich teatr powszedni i świąteczny był tak charakterystyczny, że warto rzec o nim słów parę, jako że są nieodłącznym tłem obyczajowym i scenografią znormalniałego absurdu, będących, rzecz jasna, istotnym czynnikiem sprawczym ogólnego klimatu mentalnego owych czasów. Zarówno do tych, którzy znają je z autopsji, jak i do tej generacji, która nie oglądając naocznie zjawiska, ochoczo uznaje, że się ono “w pale nie mieści”, skierujemy lakoniczny, lecz wymowny komunikat o stanie wód na rzece Wiśle, w miejscowości Niedonia, czyli o stanie rzeczy, który urągał człowieczeństwu, zdrowemu rozsądkowi i prawom ekonomii. Lecz paranoja wyzwolonej spod prawnej i społecznej kontroli władzy nie dba o logikę i jakość funkcjonowania, a jedynie o policyjne zawarowanie i ciągłość swego nowotworowego istnienia. A więc warto zarysować klimat, a nie rozległą panoramę, czegoś, co było natrętnym procesem reanimacji trupa ideologii, napełniającego czadem umysły.
Ideał tedy sięgnął bruku. Ideał patologicznej utopi sięgnął bruku ulic i wybrukował świadomość ludzką w kraju nad Wisłą. Jednakowoż był on strawny, jak kaszanka z czerstwą bułką rozłożona na gazecie i popita czystą wódką “z gwinta” po godzinach, a najlepiej w pracy. Ale mieściło się to wszystko, cały ten “małpi cyrk” na baterie marksistowsko-leninowskie, o ironio, w pale milicyjnej, bo to właśnie ona patronowała wszelkim “prawomyślnym” i “wywrotowym” przejawom życia obywatela, uwięzionego, jak mucha w bryle bursztynu, w niewidzialnej klatce ideologii. To, co teraz jawi się licznym jako sen koszmarny lub przestało się jawić, gdyż przestało nagle przystawać do przyrodzonej człowiekowi, pojmowalnej kategorii poznawczej, było ongiś chlebem powszednim. Było takim samym signum tempori XX wieku, jak planowe ludobójstwo, łapanka uliczna, transport ludzi w wagonach bydlęcych czy zabójstwo przez przymusową pracę. Tak samo wynaturzonym, choć nie tak drastycznym. Apogeum totalitarnego obłędu miało miejsce w latach 1933 - 1953, ale po tym nie przyszło ozdrowienie, ale złagodzenie patologicznych objawów. Nawet teraz, kiedy zręcznie mafia polityczna i sprzedajna opozycja dokonały transformacji ustrojowej, zwanej "upadkiem komunizmu", mechanizmy sterowania świdomością społeczną uległy udoskonaleniu, bowiem gdzie nie ma oficjalnie cenzury, ale blokada informacji przez media dyspozycyjne i "autorytety moralne", zjawisko sterowania świadomością ma się dobrze, przynajmniej tak samo jak w PRL. Dlatego nasza najnowsza historia zobowiązuje do pamięci. Bo czego już nie ma, nie oznacza, że tego nie było i podobnie, jak komora gazowa czy masowy grób, kartka na mięso, kolejka po pralkę, paszport wydawany przez SBeka po wcześniejszym egzaminie z "lojalności wobec socjalistycznego państwa", sprzedaż spod lady i pałowanie za kształt myśli i wyraz twarzy, należą owe zjawiska do historycznego dziedzictwa ludzkiej nikczemności, o którym należy pamiętać, jak o czujności przy przechodzeniu przez jezdnię lub bandycką dzielnicę, jeśli nie chcemy stać się znowu zabawkami w rękach ideologicznych psychopatów.
Lecz w owym absurdalno-upiornym świecie, który zaszedł niczym czerwone, toksyczne słoneczko za horyzont historii, normalność, bezpieczeństwo, prosta radość życia i poczucie przynależności do rodziny człowieczej, a nie stada dwunożnych wołów prowadzonych do kolektywnych kieratów, gdzie budowano cielca socjalistycznej ojczyzny, były tak rzadkie, jak przysłowiowe rodzynki w zakalcowatym cieście, a po prawdzie były to wyjątki od posępnej reguły życia zastępczego. Życie ludzkie w tamtych ciężkich, jak humor robotniczy i wyrok w aferze mięsnej, czasach nie przystaje do żadnego z wyobrażeń o ludzkim świecie, o względnej normalności funkcjonowania w ogródku reguł ekonomicznych i politycznej szopki zwanej demokracją. I jeśli ktoś jeszcze budzi się dziś i czeka, czy załomoczą po schodach podkute buty i pięści uderzą z łoskotem w drzwi, to nie jest to zwyczajna obsesja, ale niespodziewana powtórka z przeszłości, która jest jeszcze żywa w ludzkich umysłach. Sceneria ulic pokrytych tapetą partyjnych haseł informujących o wpływie ideologii na pogłowie bydła, wydajność produkcyjną, ejakulację, prokreację i szczęście dzieci, wężowe cielska kolejek złożonych z szaro-gorzkich obywateli walczących z cierpliwością osłów o lepszy los osłodzony dywanem, pralką, mięsem i chińskim majtkami, małe fiaty i duże kamazy, pijani robotnicy i obładowane siatkami kobiety, dzieci toczące patykami felgi rowerowe i dorośli stojący pod sklepami z flaszkami piwa w dłoniach i szklanym wzrokiem w mętnym oku, patrole milicyjne i wycieczki szkolne, oblężone saturatory z wodą sodową i pochody pierwszomajowych klaunów o smutnych duszach i wesołych twarzach, chłopskie furmanki i zagraniczne samochody ściągając ludzki wzrok, jak aniołowie z ognistymi mieczami, cała ta feeria banału i niewolniczego przymusu, to iście klasyczna sceneria snu koszmarnego, na który po zbiorowych szczepieniach przez lata bezsilnej cierpliwości, uodpornił się i zastygł w duchowym marazmie naród nadwiślański. Jednak u bystrego cudzoziemca, którego czujne oko mogło w mig dostrzec różnicę pomiędzy barwnym, pogodnym światem reguł ekonomii, a szarym, smutnym jak wieczna stypa, koszmarem na jawie, wizyta w owym ideologicznym infernum wywoływała zdumienie, przerażenie i niedowierzanie. Ale nie tylko te uczucia, ale przede wszystkim politowanie i szyderstwo, bo większość ludzi z “wolnego świata”, to bezrefleksyjne matołki, radosne przetwórnie szerokiej gamy pokarmów w łajno i konsumenci dóbr materialnych, lecz abstynenci dóbr duchowych, więc ten “małpi cyrk” rozgrywający się przy akompaniamencie “Międzynarodówki” i tryumfalistycznego bełkotu partyjnej propagandy, jedynie ich śmieszył, gdyż nie pojmowali skali owego dramatu, nie widzeli tragedii, jeno żałosną i groteskową farsę...
Ale to właśnie oni byli prawdziwym papierkiem lakmusowym na identyfikację charakteru spektaklu granego pod przymusem na nizinnej scenie pomiędzy morzem a górami i pomiędzy sierpem a młotem. I oni to mogli dać świadectwo prawdzie, ale nie musieli, więc nieliczne były ich głosy o narodowym gułagu w centrum Europy. Bo ich obchodził jedynie poziom regulacji napięcia seksualnego, wypełnienia żołądka i statusu społecznego wynikającego ze zgromadzonych zwałów praktycznej i kolorowej materii. Zaś larum na światowym forum, wysyłane w radiowy eter, z powodu tej masowej zbrodni zakucia ludzi w irracjonalizm i zbiorowy fałsz życia, podnosili wygnańcy, którzy salwowali się ucieczką przed “karzącym ramieniem władzy ludowej”, gdyż nie godzili się czynnie na wymuszony, zbiorowy sen koszmarny. I tak w sercu Europy działa się zbrodnia za “żelazną kurtyną”, a świat, choć wiedział, nic nie powiedział. Dlatego też wstydzić się powinni ci, którzy chcieli spać spokojnie i jeść obficie, pomimo, iż za miedzą ich pobratymcy wyrywali sobie w jatkach mięso i modlili się o przydział paszportu. Ale i teraz nasz ludek nadwiślański śpi smacznie i je ścierwo z grilla, pomimo, iż każdego dnia umiera z głodu 35 tys. ludzi, a jednocześnie nadwyżki (o ironio!) jedzenia wyrzuca się na śmietnik z pobudek ekonomicznych, zaś dla kontroli nad ropą niesie się “kaganiec wolności” na czołgach “Wuja Sama”. Tak, nasz świat to pułapka na ludzi, skonstruowana bardziej lub mniej udolnie, opatrzona symbolem wolności, bo przecież “wolność to niewola”. Ale tylko ci, którzy doświadczają cięgów wielkiego kija, mają szansę się obudzić, bo ci, którzy żują wielką marchewkę skazani są na dożywotnie żucie w teatrze żywych trupów. I tak smakują życia ci, którzy doświadczyli trzeźwiącego bólu, bowiem ból, to nieodłączny składnik świadomego życia...
Tak, więc epokę wstecz, choć dla wielu chyba w paleolicie, nasze matki, siostry i dziwki, a także ojcowie, bracia i cinkciarze, wykonywali repertuar zajęć groteskowych i niedorzecznych, ale postulat człowieczej godności jest kaprysem, kiedy niezbywalny wymóg biologicznej ciągłości życia wchodzi w kolizję z jego roszczeniami. Dlatego więc nie wolno naigrawać się z ofiar patologii wytworzonej przez wynaturzony system polityczny i jego psychopatycznych administratorów i egzekutorów. To oni, po latach, kiedy zepchnięto ich z politycznej sceny, miast wyroków zamykających w więzieniach, powinni być oddelegowani na mocy sejmowej ustawy do karnego odgrywania ról w teatrach, jako stacze kolejkowi, składający raporty z podróży zagranicznych, kopiący i zasypujący doły, maszerujący przed trybuną z transparentem “Niech się święci pierwszy członek bez osłonek” czy też kupujący na kartki mięso z masy kartoflanej i w czynie społeczny malujący trawę na czerwono. I w ten sposób zasmakowali by owi bonzowie partyjni i ubeccy życia w symbolicznym “małpim cyrku”, jak ongiś ich społeczne ofiary, niczym małpy chwytające się lian, podrzucanych ochłapów biologii i oferowanych przez “czarną” konkurencję transcendentnych atrap. Prawdziwa sprawiedliwość społeczna powinna wymierzyć bezkarnym łotrom nagrodę w myśl zasady: “nie czyń drugiemu, co tobie nie miłe”. I wprawdzie jest to realne, jak chodzenie po wodzie z cygarem w zadku, to warto, choć w wyobraźni, dokonać tej historycznej sanacji.
Takie oto, spodlone i zastępcze, było życie “szerokich mas ludowych” w dorzeczu Wisły w czasach, kiedy sierp i młot nie były narzędziami pracy, ale socjotechnicznej obróbki umysłów. Cała aktywność “mas ludowych” szła, niczym para w gwizdek, w niewydolną gospodarkę i w rynsztok ze szczynami i wymiocinami. Wysiłki innych kategorii ludzkich zaliczały się do sfery kryminalnej “wrogości wobec ludu”, cudów nieugiętości charakteru, wyjątków potwierdzających regułę, lub przypadków psychiatrycznych. Zaś powszechnym lekarstwem na “czerwoną zarazę”, ateistyczną religię z mumią w godle, stała się “czarna alternatywa”, totalitarny system zniewalania umysłów i trzymania ludzkiej trzody na postronku poczucia winy, który ziemskim sierotom oferował, za karną przynależność organizacyjną niebiańską adopcję i szczęście wiekuiste. I tak oto rzucano tonącym koło ratunkowe, które było de facto kamieniem młyńskim. A tonący chwyta się brzydko, nie pięknie i szlachetnie. Ale w kolektywnej “topielni ludzkiej” trzeba nauczyć się pływać, by nie dołączyć do tych, którzy kończą brzydko i beznadziejnie. Na powierzchni utrzymać się trzeba za każdą cenę, tak więc „tonący brzydko się chwyta”, a kondycja wdeptanego w błoto historii rzadko bywa heroiczna, w więc częściej trzeba „kombinować, aby przeżyć”, co nazywa się mądrością praktyczną. Tako rzecze vox populi. Nasza opowieść traktować zaś będzie o modelach “mentalnej arki”, o heroizmie, choć może nie zawsze „modelowym” i szlachetnym, o możliwościach płynięcia pod prąd dziejowej i jednostkowej powodzi. Będzie raportem o przebudzeniu, o inicjacji, jako furtce do wolności i godności.
Zapiski Maurycego. Boski folwark
Kluczem do zrozumienia dwuznacznej, ba, wręcz koszmarnej, roli “Boga Jedynego” w historii Europy i świata, jest jego socjotechniczny charakter, czyli funkcja manipulacyjna na umysłach wyznawców, których mniej interesuje moralna strona postaw religijnych i prywatne pojmowanie boskości, a bardziej egoistyczna idea zbawienia duszy i zapewnienia sobie szczęścia wiecznego (skoro nie można doświadczyć go na ziemi), o czym znakomicie wiedzą “stwórcy” tego boga. Tak więc, aby dobrze manipulować społecznym kolektywem, a mówiąc dosadniej “stadem bezwolnych wołów” należy nakreślić precyzyjny i jasny wizerunek boga, jego kompetencji i gwarancji na skuteczność uprawianego kultu. Jest to zadanie dla wszelkich uzurpatorów władzy i ich “uczonych w piśmie”, aby wizja uczestnictwa w “boskim spektaklu” była zadaniem prostym i entuzjastycznym, a nie zawiłym i posępnym. Dlatego “Bóg Ojciec”, czyli zmodyfikowany starotestamentowy (pierwotnie Adon Olam -Pan Świta lub Elochim - Pan Zastępów) Jahwe, przedstawiany jest jako jasno określona (personifikowana jako surowy, brodaty starzec, patriarcha) postać boska o charakterze antropomorficznym, z klarownym kodeksem moralnym, jako wskazaniem postaw sobie miłych i gwarancją nagród (wiecznych i doczesnych) za wierne i bezdyskusyjne wypełnianie.jego woli. Ale, nie znający genezy jego “teogonii”, historycznego pochodzenia, jego ziemscy “namiestnicy”, czyli kapłani, nie zawsze potrafią wykazać, że jest on, zgodnie z teologiczną deklaracją, wszechpotężny, dobry sprawiedliwy i depczący zło. Bowiem rzeczywistość świata mówi nam zupełnie co innego...
A dzieje się tak dlatego, że Absolut, czyli boska pełnia, zawierać musi w swej “jedności przeciwieństw” także zło, czyli używając klucza psychologicznego, swój “cień” lub alter ego. Jest to najbardziej dwuznaczny i drażliwy aspekt Absolutu, czyli Boga, co nie oznacza, że można go przemilczeć lub usunąć z pola widzenia. W starożytnych religiach biegunowe pierwiastki bytu: dobro i zło, jasność i ciemność, fałsz i prawdę, reprezentowali bracia, czyli osoby sobie pokrewne. W Egipcie byli to: Set i Ozyrys, a w Iranie: Aryman i Ormuzd, a w Kanaanie: El i Baal. Jest to psychologiczne uzasadnienie wielobóstwa (politeizmu), gdyż “rozum zjadacza chleba” łatwiej zrozumie personalny podział kompetencji, niż niejasną wieloaspektowość jednej persony boskiej. Wczesny monoteizm mozaistyczny przedstawia Jahwe (de facto boga bez imienia - Jam jest, który jest), jako ambiwalentną istotę boską, dobrego ojca i miłującego opiekuna “Narodu wybranego”, lecz także bezdusznego pogromcę innych nacji i swych nieposłusznych wyznawców. A zatem na początku swego mozaistycznego istnienia, czyli wyjścia Abrahama z Ur, Jahwe traktowany był jako nieobliczalny Absolut, nakazujący mordować synów, wytracający cudzoziemskich pierworodnych, nakazujący miasta z ziemią równać i wycinać podbijane narody wraz dziećmi i bydłem, a potem, w wersji "cywilizowanej" autorów Biblii jako dobry Bóg i zły Szatan.
A służyło to oczywistym celom socjotechnicznym. Bo zawsze bóg, jako metafizyczny straszak, produkowany jest na ziemi przez tych, którzy chcą rządzić, manipulować, grabić i czynić wszelką niesprawiedliwość, a owe akty zwyczajnego łotrostwa nazywać przejawami niepojętej “woli bożej”. Ci, którzy tworzą ten “porządek świata” kochają tych, którzy wyznają ich dogmaty, nie poszukują prawdy i czerpią zyski z bycia członkiem “posłusznego stada”, zaś tych, którzy odrzucają ich hipokryzję i żyją w skromnej powściągliwości i autonomii ducha, nienawidzą najbardziej i eksterminują. Religia instytucjonalna więc, to ochrona interesów jej kapłanów, wspierających ich posiadaczy dóbr i władców, czyli gwarant wymuszonego, społecznego porządku. Ale to także potępienie umysłowej samodzielności i życia duchowego poza sferą dogmatów, a więc jest to po prostu zgoda na nieprawość, teatr obłudy i bezwolność umysłową rzeszy wyznawców. Bóg zatem musi być groźny, lub straszyć potępieniem za słuchanie “podszeptów Szatana”, aby lud jego żył w “bojaźni bożej” i nie próbował szukać innych bogów i innych (może znacznie lepszych) stylów życia i stosunku do innych ludzi.
Ale znacznie częściej, niż surowy i sprawiedliwy sędzia, postać Boga postrzegana bywa przez wyznawcę, jako przerażająca, niezrozumiała i dwuznaczna, wymagająca bezgranicznego oddania, a równocześnie porozumiewawczo zezwalająca “oddanym bezgranicznie” na bycie chciwym i przebiegłym ciułaczem, zmysłowym rozpustnikiem i człowiekiem twardego serca. Z czego to wynika? Bo Bóg, jako instrument manipulacji społecznej, był przecież Bogiem stworzonym na obraz i podobieństwo władcy lub przywódcy ludzkiej społeczności, a więc metafizycznym uosobieniem wszelkich mocy i aspiracji ziemskiego protoplasty, od dobrotliwości dla posłusznych po okrucieństwo wobec opornych, podniesionym jednak do budzącej grozę kosmicznej potęgi. “Pan Zastępów” Izraelitów był “bogiem plemiennym”, opiekunem interesu grupy etnicznej, a zwłaszcza jej przywódców. Był więc wyrazicielem ich ksenofobii i okrucieństwa wobec innowierców i odstępców. Zawsze był etycznie dwuznaczny, więc jeśli uzyskał pokorną czołobitność wyznawców mógł popuścić im cugli dyscypliny etycznej, szepcząc między wierszami pouczeń kapłanów: “Jeśli oficjalnie wielbisz mnie i oddany mi jesteś, to możesz być pokątnie draniem i oszustem, a ja w uznaniu zasług otoczę cię płaszczem swej opieki”. W wersji chrześcijańskiej brzmiałoby to tak: “nie zastanawiaj się, czym jest ma deklarowana miłość, miej w pogardzie wszystkich odstępców i innowierców, módl się i pracuj, a ja wskrzeszę ciebie w dniu ostatecznym”. Jakże cynicznie wygląda istota religijności. Cynicznie, ale tylko za deklaratywną fasadą, bo interes duchowych manipulatorów tylko taką formę wiary nazywa "jedynie słuszną", tylko taka wiara jest „prawdziwa i miła Bogu”.
W różnych epokach “stado ludzkie” podległe woli “Przewodnika” ma różną strukturę i odmiennych kandydatów do kasty uprzywilejowanych. Inaczej wyglądało to w epoce satrapów orientalnych, inaczej w epoce europejskich monarchii charyzmatycznych i absolutnych, a jeszcze inaczej w okresie wzrostu ekonomicznego znaczenia mieszczaństwa, czyli reformacji, a zupełni inaczej w państwie totalitarnym. Dlatego też obraz, obyczaje i wymagania Boga musiały ulegać przemianom w interesie elit rządzących. Protestanckie społeczeństwo w sposób czytelny do tej roli oddesygnowało klasę mieszczańską, związaną z handlową i wytwórczą cywilizacją miejską, która miała przyćmić swą pozycją dawnych prominentów: magnaterię i szlachtę. A więc nie mogły pomóc jej w tym dziele dziedziczne posiadłości i magiczna moc herbów. Musiał to uczynić pieniądz. Zakulisowa transformacja wizerunku Boga, przemiana jego wymagań i oczekiwań sygnalizowana przez teologów, była elementem promocji klasy mieszczańskiej, która w ten sposób zyskiwała szansę dojścia do znaczenia i możliwości odmiany oblicza świata. Podobnie, jak kasta Arcykapłanów i Lewitów Izraela, uzurpowali sobie, że jest to ich Bóg i błogosławi ich pomyślności, a nie motłochu, który wegetował w biedzie i bezmyślności. Aby zaś dołączyć do grona wybranych należało przedstawić atrybuty boskiego błogosławieństwa, czyli bogactwo. Doktryną, która pieczętowała ten porządek rzeczy, jako jedynie słuszny, była teoria predestynacji, czyli widomych, poprzez bogactwo i inne oznaki ziemskiej pomyślności (urzędy państwowe i kościelne) oznak boskiego błogosławieństwa, które nie było wynikiem cnotliwej i prawej postawy życiowej, ale drapieżnego konformizmu i zachłanności materialnej. De facto było to zaprzeczenie fundamentalnych wartości chrześcijańskich, a więc nowa wizja religijna, czyli teologiczna reformacja.
Tak więc nową boską kreacją i strażnikiem nowych wartości okazał się, wedle czytelnych symptomów, Mamona, pradawne lecz zawsze czynne bóstwo, którego “królestwo jest z tego świata”, a atrybutami jego są: przepych, chciwość, władza i wielka moc emanująca z bogactwa, zaś oczekiwaną postawą wyznawcy jest bałwochwalcza uległość wobec wielkiej siły sprawczej pieniądza i ukochanie teatru materialnego prestiżu i moralnej hipokryzji. Wedle słów Jezusa, zaciekłego kontestatora obłudy i despocji kapłańskiej, duchowego syna “Niebieskiego Ojca”, a nie “Pana Zastępów”, to właśnie: “Po owocach go poznacie”. Te owoce boskiej presji moralnej, czyli premiowania bogactwa i materialnej przyziemności, wskazują, iż pod zewnętrzną kreacją “Boga Ojca” kryło się (i nadal kryje) dwuznaczne, pierwotne oblicze Jahwe, boga kapłańskiej i plemiennej elity , Molocha, okrutnie karmiącego się energią ludzkiego stada i jego materialistycznego krewniaka, Mamony...
Mamona był demonem z kręgu wierzeń kanaanejskich i uosabiał zniewalającą moc władzy, przepychu i bogactwa monarchy. Tak więc dla wyznawcy chrześcijańskiego monoteizmu był “tym drugim”, przesłaniającym pierwszego, a przed służbą jednoczesną, jemu i Ojcu Niebieskiemu, przestrzegał Jezus słowami: “Nie można służyć dwóm panom”. Czy Mamona i Jahwe byli blisko spokrewnionymi atrybutami tej samej mocy sakralnej, czyli “wniebowziętego” prestiżu bogactwa i despotyzmu, nie można powiedzieć w sposób jednoznaczny, ale wydaje się to pokrewieństwem logicznym. Osobiście intuicyjnie przypuszczam, że były to personifikacje karcących lud wszelkimi plagami żywiołów natury i budzące grozę i zachwyt przymioty charakterologiczne, tudzież znamiona materialnego przepychu wodzów plemiennych. W ramach boskiej “specjalizacji” pewne cechy wyodrębniono i połączono w spójne kompleksy, tworzące mityczne osobowości wspomnianych bóstw. Jahwe, jako “bóg burzy”, przewodnik Narodu Wybranego przez pola bitew, ruiny miast, ludy wycinane w pień i niszczone ich mienie, mecenas ciągłego podboju, nie mógł spełniać roli metafizycznego opiekuna kupców, których orężem był pieniądz, a pożądanym dobrem pokojowa egzystencja, codzienny dostatek i obsesyjna idea gromadzenia dóbr doczesnych, co jest niewątpliwie domeną Mamony. Ukryte i zapomniane aspekty tego boga , patrona ziemskiego bogactwa i splędoru władzy, zaczęły więc dochodzić do głosu i uzupełniać kompetencje “starego” boga, jednak bez oficjalnego ujawniania swej obecności, bo jakże można w ten sposób traktować przymioty "królestwa nie z tego świata", w ten obłudny acz skuteczny sposób torując drogę nowej epoce...
A wynikało to także z faktu, że pochłonięci na on czas zwalczaniem schizm przywódcy Kościoła i inkwizytorzy palący czarownice, czyli tropiący zło i jego sprawcę, Diabła, stracili z pola widzenia zasadniczą postać boską, a ta dokonała “regresu” i wchłonęła, oddzielone kiedyś religijnym tabu, atrybuty demoniczne. Lecz de facto w zbiorowej podświadomości Europy "narodził się bóg", który patronował duchowi epokowych przemian, czyli sakralizacji materialnego prestiżu i władzy wynikającej z ziemskiej potęgi. Pokazał on ukryte, okrutne i amoralne, oblicze "Pana postępu ekonomicznego i splendoru dóbr materialnych". Wykorzystali to, ci, którzy tworzyli nowy porządek świata i chcieli mieć “boską sankcję” dla realizacji swych kastowych planów. Rodziła się bowiem nowa elita, a ta wiedziała, że dla Europejczyka mutacja Jahwe, czyli Bóg Ojciec, zawsze był nierozpoznaną do końca, metafizyczną, groźną siłą sprawczą. Co zatem wypadało czynić, aby zaskarbić sobie Jego boskie łaski i zbawienie? Wystarczyło tylko, aby bardziej przebiegli teologowie, widząc ogrom bezsensownego zła w świecie, “poczuli pismo nosem” i ukuli nową teorię zbawienia dla wybranych, bo tylko dla nich dedykowana była boska miłość na ziemi. Należało tedy zręcznie sprecyzować boskie oczekiwania wobec człowieka, aby jego los stał się bardziej zrozumiały i oczywisty, choć nie do końca jasny, aby "bojaźń boża". skutecznie trzymała go w karbach. Tak więc hipoteza katolickiej wolnej woli, czyli samodzielnego, ponoć, wyboru pomiędy dobrem a złem, a więc rozpoznawanie aspektów moralnych w świecie i indywidualnym postepowaniu, a tym samym skarbienia sobie zasług lub grzechów, jednak bez ostatecznej wiedzy o ich bilansie finalnym, zastąpiona została okrutną i ubezwłasnowolniającą koncepcją predestynacji, czyli boskiej decyzji o ludzkim losie bez względu na moralny aspekt jego uczynków i starań o boskie synostwo. W niej bowiem, “błogosławieństwo boskie”, czyli kaprys okrutnego demiurga, było wyraźnie czytelne poprzez dostatek i prestiż społeczny lub jego ewidentny brak. Sprawa boskiego synostwa stała się jasna. Bogaty jest zbawiony, zaś biedny, odtrącony...
Stało się, więc oczywistym, że nie etyczna postawa człowieka i bilans jego ziemskich zasług, żarliwość modlitewna, jego osobista dobroć, lecz strategia: “pracuj, i czytaj Słowo Boże, a będziesz wiedział, czyś wybrany”, czyli całkowite, bezrefleksyjne oddanie swego losu w ręce "boga-potwora", jest czytelną drogą ku rozpoznaniu jego intencji wobec wyznawcy. Ta wizja teologiczna budowała uniwersalną postawę czołobitności, zazdrości i szacunku wobec “ludzi sukcesu”, czyli obdarzonych bogactwem, prestiżem lub innym wyrazem pomyślności życiowej, a więc kapłańskim lub świeckim urzędem, a “zmodyfikowana” wiara instruowała czytelnie, że łask tych doświadczało się poprzez posłuch wobec norm i wartości materialistycznej koncepcji życia, szanowanie i inwestowanie kapitału, tudzież mrówczą pracowitość. Równocześnie występkiem przeciw państwu i społeczeństwu był “anarchizm umysłowy”, czyli prawo do samodzielnego, odpowiedzialnego rozstrzygania o kształcie swego duchowego życia. Reformatorzy palili też ochoczo czarownice i wiedźmy, kobiety wiedzące i swych oponentów ideologicznych, co ilustruje dobitnie casus Kalwina palącego na stosie hiszpańskiego przyrodnika i wolnomyśliciela Servetta. Otwierało to drogę tryumfowi cywilizacji technokratycznej i systemom totalitarnym, gdyż materialistyczny porządek świata, "przewodnia siłą" wybranych elit i "jedynie słuszna" droga zbawienia poprzez pracę i gromadzenie dóbr, znakomicie przekłada się na "dyktaturę proletariatu". Tak, więc komunizm jest doskonalszą wersją “emancypacji elit”, zaś gorszą strukturą ekonomiczną, a tym samym źródłem społecznych frustracji, niż bardziej umiarkowany w “rozkoszach władzy” kapitalizm z “dużą marchewką” własności prywatnej i powszechnej konsumpcji. Lecz fakt, że “sprawy tego świata” stały się ludzkim priorytetem, był wyraźnym symptomem, że na pewno nie przejawiał się w tym procesie “Bóg Ojciec” wszystkich ludzi, ale metafizyczny patron społecznej elity, która przeświadczona o swej wyższości, bez poczucia winy i wstydu, eksploatowała bezdusznie i bezwzględnie swoich bliźnich pozbawionych znamion boskiego błogosławieństwa, czyli “plew odrzuconych od ziarna”. Jakże perfidna, a zarazem niezwykle skuteczna jest owa służba sobie, a przeciw bliźnim, rzecz jasna na “bożą chwałę”. I tak to "plemię wężowe" elita władzy kapłańskiej i wszelkie formy "królestwa z tego świta" stanęła ponad motłochem, który z racji biedy nic nie znaczył, a bogaci starali się skutecznie, aby zawsze i wszędzie był biedny i spodlony. To było jawne podeptanie wizji Ojca Niebieskiego, Abba, którego królestwo czekało tych, co porzucili wartości i zabiegi "tego świata" na rzez Miłości Bliźniego i Świata Ducha...
Tak, więc nie wymieniając oficjalnie naczelnego bóstwa panującej religii, de facto tak zmieniono w obszarze cywilizacji europejskiej powszechny system wartości, że dobrym był ten, kto umiał się bogacić, a nie ten, którego czyny i intencje były prawe i miłosierne. Stało się zatem tak, że chrześcijańskie miłosierdzie i wielkoduszność były jedynie tapetą przykrywającą kupiecki kodeks chciwości i wyzysku bliźniego. I zapewne to wtedy dawny, nagradzający życie cnotliwe “Bóg umarł”, gdyż był już tylko pustą dekoracją, a nie przyczyną sprawczą zacnych postaw ludzkich jednostek, życiowych poświęceń dla celów ponadosobistych i idei pomyślnie regulujących społeczne stosunki międzyludzkie. Bo prawdziwy Bóg żyje przecież w sercach i umysłach swych wyznawców i sprawia, że “po owocach ich poznajecie”, zaś socjotechniczna atrapa lepiona jest przez przywódców elit dla utwierdzenia ich uprzywilejowanej pozycji i ślepego upodlenia ludu. Kto nie wierzy, że jest tak w istocie, niechaj spojrzy, gdzie wyznawcy kładą swe pieniądze ofiarne: na konta bankowe i na tacę jego “akwizytorom”, czy może głodującym na zakup chleba, mięsa albo miski ryżu? Chyba jest to oczywiste, a więc też oczywista wartość metafizycznego mecenasa. A więc reformowane chrześcijaństwo stało się religią etycznie pustą. i ekonomicznie twórczą, stało się religią nowej epoki, gdzie miejsce wrażliwości serca zajmował a bezduszna kalkulacja...
Protestancki i kapitalistyczny model ludzkiej wiary i mechanizmów społecznej egzystencji nie jest rozwiązaniem dobrym i ostatecznym, lecz próbą uporządkowania ludzkiego życia w oparciu o najbardziej wiarygodne parametry–wskaźniki ekonomiczne. Dlatego więc można w imię jego celów bez moralnych skrupułów eksploatować bliźnich, oszukiwać i uprawiać lichwę, aby w ten sposób bogacić się, czyli zaskarbiać boskie błogosławieństwo. Dlatego też wszelkie formy ludzkiej przedsiębiorczości, przynoszące zysk, bogactwo i społeczny prestiż nazwać można dobrymi, bo będącymi wymownymi znakami zwiastującymi boskie zaproszenie do “Raju wiecznego”. Z tego też powodu bogata nierządnica nie różni się zasadniczo od doświadczających materialnej pomyślności kupców, bankierów, rzemieślników i artystów-koniunkturalistów, gdyż teoria predestynacji lokuje ją w gronie wybranych przez Boga. Biada natomiast biednym, bo nie dla nich jest Królestwo Niebieskie, lecz wyrzuceni zostaną tam, “gdzie będzie strach i szczękanie zębami”. Przeklęci zaś są przed mśiwym Jahwe, a najpewniej Mamoną ci, którzy odtrącają schemat “ora et labora” (także colabora), zaczynają myśleć samodzielnie i gardzą powszechnym systemem wartości, bo oni to właśnie rozumieją, kto i po co ulepił metafizyczny “wizerunek zastępczy” i ukrył podłe motywy aprobaty jego ziemskich znamion łaski. Lecz powszechnie kuszące przejawy ziemskiego “błogosławieństwa bożego”, bogactwo i prestiż, sprawiają, że ze wszech miar lepiej, dla chłodno kalkulujących, a więc pozbawionych ludzkich uczuć, być bogatym pieniężnie, niż duchowo. I przez ten akt ziemskiego zbawienia zbawić się eschatologicznie.
Następstwo priorytetu jest proste: ubogi jest zły, a altruista głupi. I w ten sposób zrodziła się i trwa polityczna formacja zwana kapitalizmem, która wobec słabości politycznej innych propozycji cywilizacyjnych (syndykalizm, kooperacjonizm), lub ich bankructwa (faszyzm, komunizm) jest bezkonkurencyjna po czasy współczesne. Jaki nowy bóg lub Bóg zdetronizuje starego i jakie wartości ustanowi, trudno wyrokować. Z sytuacji, która się rysuje, wynika, że może to być Pan Informacji, Władca Medialnej Wiedzy Spreparowanej, czyli opiekun posiadających informację i rządzących za jej pomocą tymi, którzy jej mniej posiadają, ale także Pan Telepatii, bezpośredniej ingerencji w ludzki umysł... Ale może być całkiem inaczej, bo wielkie procesy historyczne, to realizacja jednej, spośród wielu, czasem niedostrzegalnych, wersji prawdopodobnych. A owe prawidłowości (nieprzewidywalności) rządzą także losami jednostek, więc czy będzie się zbawionym od ziemskiego piekła, czy potępionym w neurozie i bezsensie, nie zależy od wiedzy i woli. Zależy od ludzkiego potencjału woli przemiany, od napięć ducha zbiorowości. Dlatego więc parę wymownych słów wywołać może lawinę przemian, a także długie, mądre tyrady mogą być tylko “głosem wołającego na puszczy”. To tyle.
Komentarz Brunona Pudłowskiego
Ja, Brunon Pudłowski, z zawodu dekarz, po upadku z dachu i skręceniu karku, rencista inwalida I grupy, żonaty z Leokadią, z domu Nurek, bezdzietny i niepijący, mam ludziom wiele do opowiedzenia, a zwłaszcza na temat łask bożych, których doświadczam na co dzień, a których zdrój żywy spłynął na mnie obficie w UB-ckim więzieniu, kiedym siedział za niewinność, czyli bojową przynależność do BCH. Bom w czas wojny w szeregi naszych chwatów wioskowych wstąpił, co to szwaba bili, a z czerwonym się nie zadawali. Jak już powiedziałem, mam ludziom wiele do opowiedzenia, ale nie zawsze mogę to robić, bo to i słuchać ludziska mnie nie chcą, a całkiem najgorzej było, kiedy odludkiem się stałem, bo mieszkałem ze swą Leosią, która była u państwa na służbie, a ja dzień cały w klitce siedziałem i słowa do człowieka nie wypowiadałem. Za to wieczorami tyle miałem jej do powiedzenia, ale ona słuchać mnie nie chciała, tylko sapiąc i gramoliła się pode mnie, żebym jej wygodził. No i tak dzień czasem bez słowa spędzałem, choć ckniło mi się do tego opowiadania, jak kani do deszczu, kiedy susza i słonko ziemię spopiela. Ale taki mój los podły, nie zawsze mam możność słowem głoszonym publicznie sławić wielkość i dobroć Pana. Wiem tylko, że Bóg swoje dzieci wystawia na srogie próby, bo o tym ksiądz proboszcz w mej wiosce nie raz z ambony głosił, a ja, smyk mały, słuchał tych słów wielkich i groźnych z gębą otwartą. Bo mądrość boża, nawet ta, co z ust ludzkich wychodzi, wielka jest i święta, niech więc nikt nie myśli, że może się z nią równać i swe zasmarkane bluźnierstwa i dyrdymały z palca wyssane jej przeciwstawiać. Tak, wielka i nie rozpoznana do końca jest boska mądrość, bo jeśli byłaby poznana i człowiek zrozumiał, dlaczego wstaje słońce, roje gwiazd wieczorem zapalają się na niebie, a nietoperz wisi głową w dół, a ryba oddycha pod wodą, to stałby mu się równy. Ale on przecie robak ziemny, a On, Bóg przedwieczny, Pan Zastępów, jego Pan i Władca, taki świata porządek. On to jego stwórca i praw ustanowiciel. A kto prawa łamie i mędrkuje o sprawach dla człeka zakrytych, ten jeno w ogień piekielny już się gotuje. I biada mu, bo Pan sprawiedliwy jest i pysznych wytępi, jak robactwo albo szarańczę, co szkody w zasiewach wielkie czyni. Niech więc człek każdy na swe słowa baczy, a czynom tak bez zastanowienie nie folguje, bo ogień piekielny gotuje sobie.
Tak myślałem i tak będę myślał, aż po grób, gdyż nasz Pan jest sprawiedliwy i bluźnierców nie oszczędza, choć wiele jest niezawinionego cierpienia na świecie, to jednak są granice boskiej cierpliwości, a Bóg nasz nierychliwy, ale sprawiedliwy. Powiem wam tedy o boskiej sprawiedliwości, co swój gniew wywarła na młodocianym pyszałku, co już myślał, że pojadł wszystkie rozumy, a powściągliwości w lżeniu Pana nie znał on żadnej. A był on synem państwa, u których to moja Leosia za służącą robiła, a ja, jak rzekłem, przy niej zamieszkiwałem w klitce, co to ją służbówką nazywają. Więc kiedyś, jak wszyscy z domu wyszli, a i Leosia po zakupy na miasto poszła, to mnie ciekawość chwyciła, żeby to mieszkanie wielkie obejrzeć i rozrywkę jaką sobie zgotować. Bo to przecie ckni się człowiekowi, kiedy sam przez dzień boży w klitce siedzi i jak pies w te i na zad po niej biega, albo w okno się gapi, czy gazetę jaką czyta, a najczęściej, to śpi, bo nie ma nic lepszego jak sen dla człowieka. We śnie człowiek to i latać potrafi, i kobitki gołe widzi, a czasem, to w kraje daleki z palmami i tygrysami wyjeżdża, a tam też i z czarną królową do łoża się kładzie i figle sprośne uprawia, a wesół jest i boskiej kary się nie lęka. Bo we śnie każdy, jak dziecko, naiwny i do szelmostw skory, bo nie wie tamuj, że Bóg na niego spoziera z niebios wysokich i czyny jego ocenia. Ale spać też na okrągło nie można, więc podkusiło mnie by poszperać trochę w pańskich pokojach i dziwy jakie zobaczyć. Więc jak ja se tak chodził po tym wielgachnym mieszkaniu, to ja najprzód wielki portret hrabini jakiej zobaczył, co psa czarnego na kolanach trzymała i tak jakoś dziwnie, złowrogo na mnie patrzyła. Więc zabrałem się dalej i do pokoju takiego wszedłem, gdzie stał taki stojak drewniany, co to chyba sztaluga się nazywa, a na nim obraz dziwny, bo przeciętą na pół głowę ludzka przedstawiał, a w niej maszynę jakąś, bardzo skomplikowaną i straszliwą, bo mającą oczy i zęby, żem dostrzegł. Zaraz też zrobiło mi się nieswojo, bo to straszne miejsce było. Patrzę ja dalej, a tu na ścianie grzyb atomowy namalowany, a pod nim podpis: “Hiroszima moja miłość”. Ale to nie wszystko, bo na biurku czaszka ludzka leży w kapeluszu i z cygarem w zębach. Nie dość tego, bo w kącie stoi manekin, taka goła baba z drewna, albo czego innego, ale twarz ma jak żywą, oczy patrzą na mnie, a w jednym ręku trzyma bat, a w drugim ptaszka w klatce, a ten ptaszek żywy, kanarek chyba. A cyce u niej z małymi dzwoneczkami, a cipa cała we włosach, na czerwono rozwarta, jak paszcza jaka. Strach mnie ogarnął i już wychodzić chciałem, ale zobaczyłem na biurku rysunki jakieś. Patrzę, a na jednym w konfesjonale hipopotam siedzi w sutannie i człowieka spowiada, a na drugim ksiądz przy ołtarzu stoi i do góry hostię podnosi, ale to nie hostia, ale moneta z napisem: “one dolar”, albo ksiądz opłatek rozkraczonej kobiecie do rozwartej cipy z zębami wkłada, a jeszcze i inne były, a co na nich było, mówić chadko. A obok kajet wielki leżał, a na nim napis: “Zapiski Maurycego z podróży jego do krainy wiecznej zimy i domu niewoli, gdzie bóg ludzi pierdoli, a nie kocha, choć to jego brocha”. Jak przeczytałem to bezeceństwo, to aż mi się gorąco zrobiło i ręce zaczęły mi się trząść. I trzeba było mi iść zaraz precz, ale mnie podkusiło, co to w tych zapiskach stoi napisane, bo może jakie rzeczy cudaczne i niesamowite, jak ta kobieta z brodą, com ją w cyrku dzieckiem będąc widział. I zobaczył ja cuda, ale takie, że do dziś włos się jeży. Za ciekawość pokaranym został, ale ten czort jeden, bardziej...
Takie tam bluźnierstwa były i na władzę przekleństwa miotane i o Jezusie jakieś świństwa wredne, że to on jakiś tam seks uprawiał i o Bogu, Panu naszym kpiny grzeszne głosił, że to on jakiś ubek, co to ludzi śledzi i karci, bo to nie Bóg, tylko marionetka przez kapłanów zrobiona ludziom na postrach, a im to na pożytek. Więc jakem to wszystko przeczytał, to mi się słabo zrobiło, w głowie zakręciło i nogi osłabły, więc na łóżku siadłem i czarne płaty w oczach latać mi zaczęły, a ja bez życia na wznak żem się zwalił. I nie wiem, co by było, gdyby nie moja Leosia do domu pierwsza nie przyszła i zaraz mnie ocuciła, do klitki zaprowadziła i szklankę wody dała. A potem długo się na mnie patrzyła i nic mi nie rzekła tylko siadła przy mnie i płakać zaczęła. Więc i ja się popłakałem i do niej, jak do matki przytuliłem, bo czułem się jak sierota jaki, jak zgubiony w lesie, albo na pustyni wędrowiec bez wody i czapki przed palącym słońcem, żyw ledwie. Tak tom przeżył, to spotkanie z obrazą boską, z tym plugawym naigrywaniem się ze świętości i ludzkiej nadziei. Lepiej bym spał w swej klitce, niż piekła na ziemi zasmakował...
Bo po cóż on to wszystko, ten diabeł wcielony robił, no po cóż? A, no na swą zgubę i zatratę, choć myślał pewnie, że Boga pokonał jak nasz Kulej ruskiego i bohater z niego wielki, że mądry jak król Salomon, choć bez Boga w sercu i szacunku dla ludzkiej obyczajności, dla porządku i miary rzeczy wszelkich. Bo Bóg nasz jest po to, aby porządek był na świecie, każdy swe miejsce znał i swego, jeśli w niego wieży, był pewny. Bo bez Boga, to nicość jeno i strach, że zęby szczękają i pod ziemię człek się zapaść chce. Ale on taki był bohater wielki do czasu. Aż Bóg powiedział dość, a wtedy jezioro go pochłonęło, jak wielka ryba robaka, bo zasłużył on na to, bo Boga obraził, kpił z jego mocy i wielkości i w grzechu ciężkim żył, a wstydu i skruchy nie miał. Ale ja tak myślę sobie, że to on, jak zadżumiony, całą swą rodzinę zakaził tym jadem bluźnierstwa, bo jak nawet o tym nie wiedzieli, to z nim obcowali i jego myśli ich zatruwały, jak bakcyle jakie. A na pewno najgorzej zaszkodziło to jego bratu, temu smutnemu młodzieńcowi, co to tylko książki czytał i z ojcem zioła zbierał, a w piłkę albo palanta z chłopakami nie zagra, odmieniec jaki. Już to jego ta zła gorączka grzechu trawiła. Oj, źle będzie z tą rodziną, bo to ludzie zacne, ale nieświadome, jaki to gad żył z nimi pod dachem i to na rodzinnym łonie wyhodowany. I jaki to czad piekielny na długie czasy w mieszkaniu zawisł.
Tak też my tym państwu, dobrym i sprawiedliwym, za pracę Leosi i me przechowanie podziękowalim i czego innego imać się zaczęlim. Leosi pracę w fabryce margaryny siostra załatwiła, a i kwaterę u siebie zapewniła, więc i jam się sprężył ostro, pracę jako stróż nocny w cukrowni se załatwił, co to w pobliskim mieście jest, a i autobusem można tam dojechać. Ale tak mi się zdaje, że te zacne ludziska jeszcze nie wiedzą, ale ich kara boska spotka za to, że ten młodzian wszeteczny, istny Lucyper Boga bezkarnie obrażał, a oni jak te cielęta po łące chodzili i niczego nie widzieli. Bo w tym domu złe jakie mieszka i już ich na zatratę wiedzie, a oni o tym nie wiedzą i myślą, że są takie porządne i dobre. Ale przyjdzie na nich dzień sądny, przyjdzie na nich zagłada. Ja wam to mówię, Brunon Pudłowski, co to ludziom wiele ma do powiedzenia i prawdę zawsze mówi... Świat dzieli się na zagrodę dla owiec, jak to rzekł Pan i na kojec dla kozłów, gdzie spędzone one będą i zatracone, bo tak chce Pan, Pan sprawiedliwy. Strzeżcie się nie rozpoznać tego podziału, bo Pan daje znaki, bo zatraceni będziecie. Ja wam to mówię, usłyszcie...
Tak. Świat dzieli się. Dzieli się pięknie, a także koszmarnie i nieadekwatnie, komicznie i tragicznie dla losów jednostek człowieczych i stad przeogromnych, koczujących po planecie za chlebem lub przewożonych w wagonach bydlęcych przez stepy i tajgę w czeluście zimy i śmierci, albo limuzynami w miękkie buduary, plugawe bagna sennych zmysłów, gdzie bóg zasypia po kosmicznym orgazmie, a człowiek wyciśnięty z libido zwija się w czerwia i rozpływa w prochu ziemi. A ideą, wielkim paradygmatem napędu przemian i rozwoju, rozpłodu i mnożenia pustych bytów, jest odwieczny podział, biegunowość, wielkie hubris, pęknięcie, gdzie odróżniać się znaczy istnieć, a w tych rozczłonkowaniach, podziałach, komórkach do wynajęcia i opuszczenia, mieszka Diabeł, wielki rozdzielniczy Jedni Prymarnej, Całości Bytu, która była na początku i będzie na końcu. A po drodze króluje podział. Wielki festiwal różnorodności, konfliktu, nieprzystawania i tęsknoty za upodobnieniem. A stąd świat mody, ideologii, munduru, drużyny. Ale nie zabliźni to wielkiego rozdarcia, rozsypki Jedności. Wielkie diabolicum, rozdarcie i pomieszanie, chaos pod uniwersalną tapetą, twarzą ze stępla na plastelinie, króluje wszechwładnie, choć wokół marsz powszechny w rytmie bata. Świat dzieli się na niezliczone zastępy ludzkich baniek samotności, zachłanności, trwogi i żądzy życia...
I dlatego, że świat dzieli się, rozpada, podlega syndromowi entropii, dezintegracji negatywnej i pozytywnej, szalonemu rozkładowi kultury i biologicznemu rozpadowi tkanek żywych, dlatego właśnie coś musi go spajać, coś musi trzymać go w karbach. I to nie tylko pałka milicyjna, dyktat ideologiczny, gorset kołtuńskich pseudowartości, ale też coś bardziej rdzennego, podniosłego w swym metafizycznym wymiarze, nieogarnialnego pragmatycznym rozumem, coś co urodziło się w momencie Big-Bangu i co może przeżyje jego efekt finalny, a może było przed nim, czyli istniało zawsze. Coś co spaja spirale galaktyk, cząsteczki elementarne, serca, dusze, ciała, odmienne poglądy i kosmiczne skafandry płci. Dlatego więc, to co się okrutnie, fatalnie, pięknie lub absurdalnie dzieli, podlega też łączeniu się w procesie przyciągania niewidocznych biegunów, kosmicznych wektorów sensu, magnetycznego powinowactwa wszystkiego do wszystkiego i pojedynczego do pojedynczego. W każdej, mikro i makro, ludzko i nieludzkiej, naturalnej i kulturowej skali...
Dlatego też ulicami miasta podążała do swego domostwa i dalszych odsłon w teatrze swego młodego życia, odziana w granatową spódniczkę i białą, jak śnieg górskich szczytów na pocztówkach, bluzkę oraz czarny krawat w białe groszki, poważna i skupiona dziewczyna, cząstka wielkiej konstelacji podzielonego Bytu. Szła z gracją osoby wiedzącej i czującej, znającej zasady gry, smak życia i granice możliwości, skromną ale wiedzącą wiele, aż za wiele, jak na swój wiek podlotka. Była oddzielona kosmosem inności od świata urządzonego przez męski, despotyczny, nekrofilny umysł, na obraz i podobieństwo wizji demiurga, co to Ewę z żebra Adamowgo stworzył, a gdy zło na niego sprowadziła, swą chorą na pożądanie wszechwiedzy zachłannością jabłko zerwała i spożyła, oczy otwarła, równa swemu stwórcy w wiedzy o początku i jego konsekwencji się stała, Adamowi też na swą modłę oczy otworzyła, do grzechu niewinnego partnera przywiodła, karę na wieki otrzymała, zawsze w służbie swemu chłopu i w bólu rodzenia pogrążona, niewolnica, zabawka i przedmiot pożądania męskiej połówki pod bacznym i srogim patronatem jego, demiurga, Pana Zastępów. Wiedziała, że nie podskoczy temu Satrapie, ojcu chrzestnemu panów bankierów, kardynałów i generałów. Taki to trop „młoda gniewna” odkryła nosem intuicji i paru gestów racjonalnego osądu, niczym pies odkrywający cenną truflę w żyznym łonie ziemi. Ona też szukała skarbu. Skarbu nie z tego świata...
I choć nasza opowieść jeszcze nie zaczęta, to jasnym, nomen omen, się staje, że nie o jasnych i radosnych stronach życia ludzkiego traktować będzie, ale dotknie tych spraw, co to sen z oczu spędzają i są jak wieczne utrapienie dla zjadacza chleba, albo jak przekleństwo dla tych, co wierzą, że na wszelkie troski dobra jest modlitwa, wódka i szacunek dla władzy, bo pokorne ciele dwie matki ssie, a harde na ubój pójdzie, a nikt po nim płakać nie będzie. Więc jeśli ktoś mniema, że znajdzie tu receptę, jak żyć, aby się cieszyć życiem i smutków nie zaznać, to się wielce myli. Bo tu znajdzie tylko wieść straszliwą, jak umrzeć, aby zmartwychwstać, bo tylko ten człowiekiem będzie, kto się powtórnie z ducha narodzi, a każdy inny dzidziusiem po kres swych dni będzie, a radość przyniesie mu ksiądz po kolędzie i kasjerka w dzień wypłaty, proszę taty. A więc zapraszamy tych, co szukają nie grzybów w lesie i piwa po sklepach, ale igły rozumu w stogu głupoty. Z nimi to, bowiem, odbędziemy tą podróż po wiedzę w wehikule słowa. Ale, jako motorniczy tego metafizycznego tramwaju, nie dajemy pełnej gwarancji dotarcia do celu...
A więc w drogę!
*
CDN (?)
Wrzeszcz, 1999 - 2004 rok AntoniK
Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura