Zmurszałe kolisko czasu dokonało kolejnego z niepoliczonych obrotów strącając z drzewa dnia gorejącą pomarańczę słońca za fioletowy horyzont wieczoru. W rynsztokach miasta, w stęchłych studniach podwórek rozpanoszyła się wszechwładnie gęsta pleśń mroku. Z ludzkich termitier i nor tętniących kłbasiano-gazetową wegetacją wypełzły człowiecze widma brnące po omacku ku plugawym krynicom boskiego światła. Bo każdy ma taką światłość boską, na jaką zasługuje swą potencją umysłową i jakością obyczajów. Ów bóg miejskiej hołoty przyzywał zapalczywie swą dziatwę, łypiąc brązowym okiem z czeluści kufla, tocząc pianę obietnicy z wilgotnych, gorzkich ust, z czeluści bezkresnej błogiego otumanienia. A był to bóg szklanosercy, słowototoczny, urynotwórczy, a przede wszystkim radośnie i zawadiacko odmóżdżający swych wyznawców.
Grabarz O’Maley zakończył swą szlachetną działalność zwracania Matce Ziemi zużytych ludzkich pokrowców, których nadzienie zgoła inna siła ekspediowała na łono Abrahama. Po sumiennie spełnionej ostatniej posłudze zapragnął ukojenia dla duszy zatrutej trupim wyziewem. Bo, nie ważne, co wchodzi w człowieka, ważne, co z niego wychodzi, więc baczyć trzeba, bo może być to radość i odprężenie, ale równie dobrze, wymiociny i przekleństwa. Grabarz O’Maley marzył o tym pierwszym...
Wraz ze stadem wieczornych widm i larw człowieczych ruszył do umiłowanej świątyni wszechdostępnego i wszechwładnego boga Piwarusa. Z zamaszystym rozmachem rozwarł drzwi tawerny „Pod wolim okiem" i nieopatrznie wywołał wojnę światów zaludniających kostne puszki hardo obnoszone na szyjach przez rutynowych birbantów owego przybytku. Bo oto z impetem rozwierające się drzwi tawerny ugodziły w zgarbione plecy starego Murdocha. Staruch z gardłowym bełkotem potoczył się ku szynkwasowi i chlusnął bezwiednie piwem w gębę rozwalonemu władczo na kontuarze osiłkowi Callaganowi. Zwalista kupa mięsa zerwała się na chwiejne nogi i ryknęła do zrządzeniem przypadku perfidnie katapultowanego na niego starca:
- Pierdol się z maszynką do mielenia mięsa, stary capie, i patrz końca, czy sterczy ci jeszcze zawadiacko, czy możesz mielonego kłaść na patelnię. A piwa mi na gębę nie wylewaj, bo ci kutasa urwę i do gęby na zagrychę wsadzę! – bezczelnie zaczął i zakończył.
Stary Murdoch tylko łeb zwiesił i niezrozumiały bełkot z warg mu się sączył. Lecz rudy, piegowaty McCormick, królujący za szynkiem opasany splugawionym brudem spelunki fartuchem, klepnął osiłka po grzbiecie i w te słowa się ozwał:
- Nie nastawaj na starca, bo nie winien, psie szczekający, twej pienistej kipieli. Bacz na przyczynę, nie zaś na skutek, bo ci ścierą ryj sczerwienię na dostojną purpurę dupska pawiana, pieprzony pogromco starców! – tak rzekł ostrzegawczo pan na szynkwasie.
Śmiech się w szynku podniósł szyderczy i kąśliwy. Nic bacząc na kretyńsko sprowokowaną wojnę i jej iście błazeński przebieg, O’Maley podszedł do kontuaru i piwa dubeltowego zażądał. Chwycił ociekający pianą kufel z rąk rudego barmana i samotnie usadził się w kącie. Obserwował w milczeniu rojące się ludzkim robactwem wnętrze szynku. Słyszał bełkot i wdychał smród skisłego piwa i uryny, zmieszane ze sobą, niczym dwa podłe, lecz swojsko odurzające, składniki plebejskich perfum. I kiedy tak siedział, nagle coś się w jego głowie zakotłowało, jak wielkie ptaszysko pochwycone w sidła, coś dokonało straszliwego obrotu sfer niebieskich, ziemskich i także piekielnych, a z ust jego bluznął strumień wymiocin, zaś wypuszczony z dłoni kufel potoczył się po stole rozbryzgując brunatną zawartość. Po chwili głowa O’Maleya opadła na stół, w stertę świeżych wymiocin, a ciało jego zastygło w bezruchu. Czyżby skonał?
Chyba nie, bo oto wstaje. Jeszcze niepewnie, niczym po śnie głębokim, a i ciężkim, w obrazy zagadkowe i srogie bogatym, ale dziarsko się przeciąga i do baru podchodzi, a tam już rudy McCormick po kufel sięga, by piwa niefortunnemu przybyszowi utoczyć, który feralnie utracił pierwszą porcję chmielowej ambrozji. Aż tu nagle rozlega się ochrypły i kpiący glos kobiecy:
- Pójdź do mnie robaku ryjący w prochu ziemi, a ja cię uraczę takim piwem, które otworzy ci bez zgrzytów bramę mych ud, abyś wstąpił błogo w me kudłate niebiosa – z wdziękiem klaczy zachichotała dziwka.
O’Maley odwrócił się gniewnie i zaraz spostrzegł siedzące przy tawernianym stoliku uliczne dziwki. To jedna z nich zachęcała grabarza do konsumpcji jej wdzięków. Przyjrzał się im z ciekawie, choć z nichęcią.
Ciało starszej, Debory było pękatym parostatkiem, który cumował żałośnie w porcie pięćdziesiątki. Zaś młodsza, Jasmen, miała ciało smukłej brzozy z dorodnymi hubami cycków, a twarz jej, choć z wyraźnym piętnem kurewskim, ładna była i harda. I właśnie to ona przemówiła zaczepnie do O’Maleya. Trzymała ręce pod stołem pomiędzy rozkraczonymi nogami i pompowała szparkim strumieniem tryskającym z włochatego krocza urynę do podstawionego kufla. Kiedy naczynie wypełniło się w połowie dziwka podniosła kufel w geście zachęty i zawołała:
- Przyjmij w darze, człowieku, ów kordiał wspaniały ku pokrzepieniu twego trupiego serca i pokalanego umysłu przez siły natury zgotowany. W twoje ręce, w twoje gardło – zawołała władczo i ochryple.
Zaskoczony, otumaniony O’Maley podszedł niczym w somnabulicznym transie do stolika dziwek i wyciągnął rękę po kufel. Wszystkie oczy opojów zwróciły się ku niemu i nastała w szynku grobowa cisza. Kufel przewędrował z ręki do ręki i popłynął ku tępo rozwartym ustom O’Maleya. W nozdrza siewcy karczemnego niepokoju uderzyła ostra woń klaczy. Wstrząsnęło to nim i zamarł w bezruchu, lecz nie z jego woli dane mu było nie dopełnić owego obmierzłego sakramentu. Został wybawiony od sromotnego poczęstunku nowym epizodem zamętu, którego nieświadomym inicjatorem stał się przed chwilą.
Bo oto przez stale rozwarte drzwi tawerny wtoczył się do wnętrza rumiany, pijany i nagi młodzian z girlandą winnej latorośli wokół głowy i lędźwi. W dłoniach dzierżył prosty, pasterski flet i dzban wina. Towarzyszyły mu, pląsające w ekstazie, dwie nagie, rozczochrane dziewczyny. Dziwaczny orszak zbliżył się do kontuaru, a apostoł nowej religii postawił z łoskotem dzban wina na blacie i promiennie rozejrzał się wokół. Osiłek Callagan spojrzał z pogardą na przybysza i burknął niechętnie:
- Coś ty za jeden, pedalski cudaku? Możeś to, Ulisses, co ponoć w strony nasze, na pokutę przygnany lodowatym tchnieniem Boreasza, bruki dublińskie szlifuje?
- Jam jest Dionizos, bóg wina, patron świetlistej energii duszy tryskającej z ziemi ku słońcu przez ludzkie lędźwia i umysły winem wzbudzone. Pójdźcie do mnie, a uraczę was boską radością! - rzekł radośnie młodzian.
- Spierdalaj pedale! - ryknął zza kontuaru rudy Mc Cormick i strącił z impetem wraży dzban wina - nie będziesz miał cudzych bogów przede mną, jako rzecze bóg Piwarus, ojciec naszego błogiego otępienia i sennego bełkotu. Bądź przeklęty pod dachem jego świątyni. To nie twa domena, nie twój lud wybrany, bo my tu z dawien dawna piwem swe gardziele płuczem i żywota mroki rozjaśniajem. Nic tu po tobie przybłędo z innej bajki!
I nagle poczuł O’Maley, że odkupić może swą winę siewcy wojny bratobójczej, intruza, który zakłócił porządek odwiecznego ceremoniału tumanienia umysłu w tym mieście. Roztrzaskał, więc o blat stołu kufel z kurewską uryną i pozostałym w ręku uchem ze szklanym szpikulcem zaatakował gwałtownie burzyciela odwiecznego ładu. Szklane ostrze posłane nagłym ruchem przeszyło szyję Dionizosa, a ten, bluznąwszy strumieniem krwi z rozwartych w grymasie zdziwienia ust, zwalił się na podłogę. Runął na plugawe klepisko spelunki zbryzgane piwem i plwocinami, a upadłszy niżej od innych biesiadników, pokalał wielce swą boskość. Natychmiast, przeto przeobraził się w martwego szczuRa, zaś jego różanotyłkie towarzyszki osypały się na ziemię jako karaluchy. I tak zdesakralizowany został intruz.
O’Maley energicznym kopniakiem posłał zewłok szczurzy w kąt i zadeptał wredne robactwo. Dumny z dzieła zadarł tryumfalnie brodę. Stał tak, jak pogromca odwiecznej bestii.
- Pan da piwo swojemu ludowi, Pan da swemu ludowi błogosławieństwo odmóżdżenia - zawołał podniośle O’Maley.
- Amen! - zakrzyknęła w uniesieniu dziwka Jasmen i zerwawszy się gwałtownie zza stołu, kiecę do góry zadarłszy i srom włochaty obnażywszy, w te oto słowa się ozwała do obrońcy przyziemnej wiary i nadziei odwiecznie z kufla sączonej:
- Tu, przed ciżbą karczemną, mężnie stawiłeś czoła złu, co nasz uświęcony porządek w gruzy chciało obalić. Przeto ja, wierna służebnica Pana Słodkiej Tępoty, wynagradzani ci czyn szlachetny i rozwieram kudłate wrota, abyś przez komnatę różowej słodyczy wstąpił w niebiosa nasiennego spełnienia. Pójdź w me ramiona karczemny bohaterze! – słodko zachęcała.
O’Maley porażony kuszącym widokiem i mile połechtany kurewska perorą, już się sposobił, aby w niebo wstąpić, lecz po raz wtóry nie było mu dane spełnić kielicha przeznaczenia, gdyż gość nowy i niezwykły wtoczył się do szynku przez drzwi nieodmiennie otworem stojące. A był to mąż zwalisty, obnażon bezwstydnie, choć przyrodzenie jego przykrywał kałdun rozmiarów straszliwych. Skórę miał lubieżnie błyszczącą, brunatnej karnacji, runem czarnego włosia pokrytą. W zlepionych, tłustych kudłach na łbie kłębiły się obsypane szyszkami pnącza chmielu. Na czerwonej, tępej twarzy wykwitał szeroki, przyjazny uśmiech. Stanął w rozkroku i donośnie ozwał się do zgromadzonych:
- Oto staję przed wami ja, wasz stróż i władca w jednej osobie, bóg radości przyziemnej i pociechy w małym, Piwurus, takoż Smertollusem zwanym, ale nie o mej ciemnej kompetencji teraz, ja władca demonicznej i słodkiej mocy piwa. Raduje się moje serce, że wrażą pokusę; wyznawania innego boga precz odrzuciliście. Jestem, zatem na zawsze twarzą w twarz przed wami, a żaden bóg obcy mego wizerunku wam nie przesłania i przesłaniać nie będzie. Będę was, przeto chronił skutecznie przed straszliwą paszczą tajemnicy, frasunku i jałowej gonitwy myśli, będę umacniał was w małym, pasał wasze brzuchy i tumanił umysły. A ten, co zło ręką swą mężną unicestwił nagrodę stosowną otrzyma! – to rzekł ów niezwykły przybysz z teatralnym namaszczeniem.
Rozdziawione gęby karczemnej gawiedzi, mętów, kurew, popaprańców i rzeźimieszków patrztyły z bojaźnią na mitycznego herosa. I odwrócił się on zadem potężnym ku zdumionej publice banalnego teatru i natężywszy się srodze wytoczył z odbytu, co jak paszcza Lewiatana się rozwarł, beczkę ogromniastą, piwem przymilnie bulgocząca. Widzowie owego cudownego zdarzenia gęby porozdziawiali, a ślina pożądliwości po brodach ich sączyć się poczęła.
- Oto człeku zacny, a dzielny twa nagroda. A podziel się nią z braćmi i siostrami hojnie, bo radość wspólna, radość twą samotną dopełni i zwielokrotni, a więzy wspólnoty umocni, aby stała się jedna owczarnia w jednym łajnie radosnej tępoty wytarzana.
To rzekłszy, a brzuszysko do góry podkasawszy i osobliwie małego członka w palce ująwszy, chodził w majestacie fizjologii pomiędzy karczemnymi stoły i wiernych opojów uryną zbryzgiwał. A w słowa te przemawiał do chrzczonych z moczu boskiego:
- Bądźcie błogosławieni i w wierze umocnieni, o wierni moi, których tą oto wodą żywą chrzcząc błogością doczesną i błogości wiecznej nadzieją napełniam! Amen.
A gdy obchód błogosławiący zakończył stanął pośrodku szynku i ręce ku górze podniósłszy, a z dupska potężny pióropusz ognisty dobywszy, do góry się wzniósł, a strop dębowy łbem potężnym przebiwszy, w mrok nieznany się oddalił. Oniemiali opoje długo w nabożnym lęku w czeluść straszliwą w powale ziejącą, spoglądali. I jako widomy znak obecności boga między nimi., w tym przyziemnym, nędznym świecie, sławili w duszach swoich. Lecz O’Maley przerwał nabożną kontemplację i obwieścił zgromadzeniu opojów:
- Niechże dar Pana naszego, Piwarusa, radość naszą pomnoży i troski wraz z uryną w rynsztoku pogrzebie. Niechże boski zamiar spłynie w nasze gardziele świetlistą błogością umiłowanego trunku naszego. Nuże, panowie, do szpuntu i do kufli!
I rejwach się podniósł w spelunce, a mistrz ceremonii karczemnej, McCormick. beczkę za szynkwas zatoczył, szpunt fachowym gestem wybił, a kran należycie osadziwszy jął piwo do gorączkowo podstawianych kufli toczyć. A w ciżbie stłoczonej niczym cielska morsów na lodowej pustyni przepychać się jęła ku O’Maleyowi dziwka Jasmen. A stanąwszy obok za rękę go pochwyciła i położyła na swym sromie gorącym. I rzekła doń z oczyma lubieżnie zmrużonymi i ustami w uśmiechu przyzwolenia rozchylonymi:
- Oto dopustu do źródła rozkoszy ci nic wzbraniam, bo od dzieciństwa bez majtek chadzam. Onegdaj, gdym jako smarkula ojcu przy stole posługiwała, gdy ten spraszał do domu krewnych i okolicznych opojów, zaś ci popiwszy i ochoty lubieżnej nabrawszy, łapska między nogi mi pchali, a majtki zmacawszy po pysku prali. Przestałam tedy majtki nosić, a te capy lubieżne cipkę mą pokornie obnażoną zmacawszy, mlaskali tylko z ukontentowania, zaś potem cukierki i pierniczki do ręki pchali. Tak, przeto zawszem gotowa męskiej chuci, lecz tobie o swej gotowości z woli nieprzymuszonej, nie zaś dla pieniądza przypominam. Bom teraz z boskiej woli odpłaty za poniżenia liczne dostąpiłam.
Spojrzał O’Maley na dziwkę uliczną i dziwki nie zobaczył. Stała przy nim rosła, pełna dziewczyna o różowym ciele i wielkiej grzywie miedziano-blond włosów. A cyce miała wielkie, jak Matka Ziemia, zaś łono gorące i pulsujące pod ręką zdumionego O’Maleya. I zapragnął wstąpić w tą mu przyjazną żyzną glebę sromu, on ryjący w prochu ziemi robak dwunożny, kopacz grobów pomarłych braci i sióstr swoich, oddający ziemi stężałe w martwe drewno ciała obywateli ziemskich, on urodzony dublińczyk, on, zbłąkany pod pustym niebem i na ziemi zgnilizny pełnej, on grabarz z tego miasta rodem, syn Patryka, gotował się właśnie aby za czyny swe prawe i waleczne koronę rozkoszy przywdziać, przez studnię żywota w niebo wstąpić. A cudownie przeobrażona dziwka tak doń się ozwała:
- Jestem czarodziejka Sin, córka słonecznego boga Lunga i zielonolicej, łagodnej i srogiej Pani Natury, Epony. Obdarzam ludzi szczęściem zmysłowym i płodami ziemi. Jestem tą, która życie wspiera, łagodzi drapieżność ludzką, ozdabia świat radością i pogodą nasyconych zmysłów. Zaś bohaterom niosę w darze szczodrym swe zawsze gorące łono - tak mówiła promienna kobieta, która chwilę temu była jeszcze dziwką uliczną i knajpianą.
Pijany trunkiem i szczęściem O’Maley począł gorączkowo luzować pasa, sposobić się do dzieła nasiennego, aby opuściwszy portki dobyć hardo sterczący oręż i wstąpić zajadle w ofiarowane mu przez czarodziejkę wrota lubieżnej słodyczy. I kiedy zanurzył członka swego w jej pulsującym łonie poczuł z nagła wir straszliwy porywający go siłą niezmierną w czeluść purpurową i pałającą gorącem straszliwym. I w chwil parę rozpłynął się niczym kropla wody w odwiecznie falującym oceanie. Zgasł cicho, bez lamentów...
Lecz cóż to?! Nie zniknął jeszcze, nie umarł i nie przepadł w zmysłowej otchłani, bo poczuł, jak coś nim targnęło gwałtownie, a on zachwiawszy się runął na kolana i przylgnął kurczowo do szczeciniastego i cuchnącego cielska. Otworzył przerażony oczy i wstrząsnął nim zaraz dreszcz obrzydzenia. Bo oto przywarł swym ciałem do rozłożystej, różowej maciory, która stała cierpliwie na plugawym klepisku szynku i sennie chrumkając kwitowała pchnięcia członka, którym O’Maley z niepojętą furią penetrował świńskie przyrodzenie. Nie wierzył własnym oczom i spodlonemu zoofilnym ekscesem kutasowi, lecz potężny ryk śmiechu piwnej kompanii, który dudnił mu nad głową niczym wycie diabelskiej czeredy, oznajmiał mu niezbicie, że nie śni, lecz koszmar jest realny. A on niczym bezmyślny automat pchnięciami bioder wystukiwał takty swej pieśni hańby. Zawył boleśnie, a echo stukrotnym powtórzeniem jego skowytu uderzyło w jego uszy niczym stado żelaznych szerszeni...
Lecz ten natrętny pisk i szum tysięcy tnących igieł narastał, tak, że aż mu pękać poczęła głowa, więc ja uniósł i zobaczył, że wydźwignął ją z kałuży rzygowin pokrywającej stół, przy którym siedział obok przewróconego kufla po piwie. Głowa ciążyła mu trochę, lecz nie bardzo, zdaje się płynęła, jak ciężki barkas po rzece, nieważki w swym tańcu na falach. Podnosząc, więc ciekawie głowę z nad pokrytego zwałami wymiocin blatu stołu odczuł O’Maley coś na kształt całkowitego odrealnienia ciała, zaniku powonienia i wszelkich doznań zmysłowych. Miał dziwne poczucie istnienia w szklanej izolatce, spoza której niewidzialnych ścian nie napływa żaden zgiełk i powab świata. Przez okna sączyło się do wnętrza szynku szare, mlecznie opalizujące światło dnia świtającego, lecz wnętrze brudnej mordowni dusz i teatrum upadku ludzkiego pogrążone było w głębokich umbrach i brodzące w kaskadach żółtego światła sączącego się z wiszących u sufitu, osranych przez niezliczone tabuny much matowych, kulistych kloszy, co jak wyblakłe, martwe księżyce niemo statystowaly nocy ludzkiej duszy. Całe wnętrze tawerny od szykwasu po stojącą w kącie spluwaczkę tonęło w brudnym świetle ludzkiej nędzy. Lecz nie tylko...
W tym banalnym kolorycie codziennej beznadziei, z przyczyn przedziwnych owo proscenium życiowej upadłości nawiedziło niespodzianie srebrzyste, mistyczne światło, delikatnie kładące się na ludzkie toporne twarze i liche przedmioty swą eteryczną poświatę. Nadawała ona owej świątyni nikczemnego kultu majestatu i sakralnego splendoru. O’Maley poczuł, że wszystko jest w swym materialnym kształcie takie samo, lecz wewnętrzna struktura znanego mu świata, jego treść ukryta, esencja emanuje na zewnątrz, wypełniając przestrzeń i wtłoczone weń obiekty jakąś nieziemską wyrazistością i mistycznym pięknem. Zdziwiło go tylko, czemuż ta cała czereda karczemnych opojów koliskiem zwartym go otoczyła i patrzy nań w osłupieniu i przestrachu. Próbował wstać, lecz w zdumieniu straszliwym odczuł, ze nie panuje nad swym ciałem, że odjęta została mu moc poruszania tej kostno-mięsnej kukły, która ciężko rozparta za stołem, nieporuszona niczym cielsko wieloryba wyrzucone na brzeg przez fale, wielką konsternację wzbudza wśród grona biesiadników. Oniemiał zaś z przerażenia, kiedy spostrzegł nagle, że głowa jego nędznie wtulona w zwały wymiocin na blacie karczemnego stołu spoczywa, zaś on unosi się swobodnie i bezcieleśnie ponad nią, a widzenie świata jest jedynie jakowąś upiorną halucynacją. I jeszcze ta cisza, która niewzruszona panowała w bełkotem i zgiełkiem na co dzień wypełnionym wnętrzu. A była tak złowroga, że zrozpaczony O’Maley zapragnął zaraz interwencyjnie powiercić palcami w uszach, aby co prędzej usunąć przyczynę swej nagłej głuchoty. I kiedy poczuł, że nie ma uszu, ani też głowy, a ręce, to też wspomnienie, wytężył się, aby wydobyć z siebie lament błagalny na kształt skargi dziecięcej:
- Bracia kochani, ludzie dobrzy, ratujcie mnie, zabierzcie stąd, bo coś strasznego i niepojętego wzięło mnie we władanie! Ratujcie swego brata i kompana starego! Zdawał się jęczeć, lecz wokół cisza panowała.
A i on głosu swego nie usłyszał i poruszenia ust nic poczuł. Żadne też ze słów wyrzucanych gorączkowo z ust przerażonych towarzyszy karczemnych do uszu jego nie dotarło. Nie pojmował tego, w co zanurzył go niepojęty dopust losu i wstrzymywał rozpędzone myśli, by jałową szamotaniną grozy nie pomnażać. Czekał, jak mysz w norze, jak rozbitek pośród otchłani oceanu na łupinie tratwy, jak zasypany pod gruzami ruin domu, na wybawienie z opresji. I wierzył w jego nadejście, bo przecież po to się obudził, by siebie ocalić. Lecz oto przez krąg karczemnych gapiów jął iść ku niemu w majestacie świetlistym ojciec Patryk, opój, dziwkarz i bandzior, którego dwa lata z okładem temu pochował, własnymi rękami drogę w proch ziemi mu torując. A szedł piękny i wielki w swym pozaziemskim majestacie i uśmiechał się do syna ciepło i radośnie. Zanim usłyszał we wnętrzu swej istności głos ojca, dana mu została wiedza, zrozumienie i lekkość zdjętego brzemienia. Już wiedział i choć była to wiedza tragiczna, to właśnie światło tej wiedzy wyzwoliło go z goraczkowej szamotaniny niepewności. Bo wiedzieć, to być u siebie, w domu, w odkrytym świecie, przyjaznym kosmosie...
- Witaj synu! Idę tobie naprzeciw jako przewodnik, bo właśnie umarłeś. Ciężką miałeś drogę przez macicę śmierci, która rodziła cię do rozpadu ciała i ku krainie wolnej i jasnością rozświetlonej duszy, ku wyzwoleniu z okowów materii. Lecz pierwej każdy spotka owych towarzyszy, których zaprosił kiedyś do teatru swego życia. Cokolwiek, więc czynisz, prostuje to ścieżki twego życia ku radosnemu wyzwoleniu z mroku, albo prowadzi cię na manowce, a hordę demonów i pokrak stawia u bramy śmierci. Każdy ma taką śmierć, na jaką zasłużył, a tyś już zapłatę za swe zasługi zebrał, plon życia w chwili żniw ostatnich zebrałeś zasłużony, więc po mękach obcowania z owocem twego żywota, koszmar cię właśnie opuścił i nigdy już nie nawiedzi. Nie będziesz miał, przeto przed jasną oczywistością, która cię wypełni, żadnych pokracznych figur, naczyń pustki, a więc innych bogów, mroku i chaosu. Bogów fałszywych, jak ludzki świat, jak jego miraże i złudy. Pójdź, więc za mną, jam jest twój przewodnik, jam posłaniec, jam Psychopompos, Hermes, Anioł Stróż, który zabiera cię z więzienia mroku materi i splątania ducha w labiryncie ziemskiego życia do krainy bezsłownej oczywistości. Niech się stanie cisza i światłość. Amen.
I wyciągnął rękę ojciec Patryk do syna swego Haralda, a ten miękko popłynął ku niemu i w ciszy wielkiej wstąpili oboje w obłok mgły złocistej i ciepłej. Zaś stojący za szynkwasem rudy McCormick płucząc kufel w brudnym szafliku, a o spektaklu owym wiedzy świadomej nie posiadając, w te oto słowa pożegnał swego odeszłego bliźniego:
- A to skurwysyn podły! Zdechł tu na me utrapienie i na dodatek za cztery kolejki piwa mi nie zapłacił. Niech mu ziemia ciężką będzie, jak cała głupota tej wszawej tłuszczy, w której pyski leję piwo i żyję z tego, jak ścierwnik z padliny, ot, co!
I wytoczył się rudy McCormick zza kontuaru i kroczył pomiędzy stadem pijaniców ku denatowi, ku pustemu workowi ciała opróżnionemu z duszy, łapiąc się z głowę i klnąc na czym stoi kulawy świat rynsztoka. A w tym samym czasie dziwka Jasmen podeszła do martwego O’Maleya wpartego czołem we własne rzygowiny i klepiąc go dobrotliwie i poufale po plecach rzekła głośno:
- Kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada! Szkoda cię chłopie, dobry kutas był z ciebie, nie jakiś nekrofil jebaniec, jak twoi kolesie po fachu, zarobić dałeś kobiecie sprzedajnej, a czasem, to nawet wygodziłeś dobrze, jak kochance, nie kurwie. Niech ci ziemia lekką będzie, jak dwa lata za zabójstwo i dobre ptaka obciągnięcie w miękkim fotelu zrobione! I nie zapomnij o mnie na tamtym świecie, tylko mi rękę w godzinie śmierci podaj i zaprowadź w krainy niebieskie, bo piekło nie dla mnie, com ludziom dobrze czyniła, za niską opłatą, a nikogo żem nie okradła, nie zaraziła, ani pobiła golca, a w niedzielę, na tacę dawałam i w sierocińcu za kucharkę robiłam. Więc bywaj grabarzu, co pogrzebany będziesz, bywaj wilku, coś nosił tych kilka setek razy, aż cię poniosą i w dół niepamięci wrzucą, jak psa lub zgniły kartofel, bywaj i żegnaj!
I wychyliła w rozkroku kufel piwa, bo nie mając już żadnych klientów do obsłużenia, prócz tego, którego słowem ostatnim obsłużyła, z szynku się wytoczyła w zimną, szarą mgłę świtu. A martwy O’Maley został przy stole, niczym strażnik wiecznego snu, o którym marzył każdy, kto progi szynku przekraczał. Choć zawsze naiwnie wierzył, że będzie to sen błogi, z piwem w kryształowych pucharach i dziwkami, niczym damy dworu, a nie to wieczne pokutowanie w dusznym szynku, wśród mord kompanów do bólu nudnych, przekleństw, smrodu i kurewskich nagabywań. Nic tak nie boli przecież, jak bezustanne, nieudane próby wniebowstąpienia na skróty. Bo do raju, z piekieł na ziemi, chcą się zabrać na gapę, bez biletu do nieba, zawsze nabywanego wedle instrukcji z mozołem, owi wszyscy maluczcy, bo mała ich wiara, nadzieja wyszczana w rynsztok, a miłość kupiona. O, nędzo człowiecza, o święta naiwności, bądz z nami, aż śmierć nas od waszej codziennej, nudnej i jałowej obecności wyzwoli!
*
AntoniK
Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura