Wilk Miejski Wilk Miejski
277
BLOG

Dotknięcie anioła

Wilk Miejski Wilk Miejski Kultura Obserwuj notkę 0

Kiedy miałem czternaście lat zostałem gwałtem, no bo jak to nazwać inaczej, poddany przyspieszonemu kursowi wtajemniczenia w koszmar życia. Wojna, która niczym ognisty walec, wtoczyła się nagle w zacisze mego chłopięcego życia i mej ułańsko romantycznej ojczyzny, już od pierwszych godzin postawiła mnie w obliczu tak drastycznych zdarzeń, że zatarła się w mym młodocianym umyśle ostra linia demarkacyjna pomiędzy sferą faktów, a domeną snu koszmarnego. Kiedy na szkolnym dziedzińcu obserwowałem sceną samosądu na niedawnym koledze, a teraz “szwabskim pomiocie”, cały system wartości, cała sielankowa dekoracja mego chłopięcego świata, runęły w gruzy, a życie pokazało mi wilczy pysk, z którego buchał opar śmiertelnej grozy. Wpatrywałem się, jak mali, śmiertelnie poważni w realizacji odwiecznego rytuału kaźni oprawcy, pod sztandarem atrapy patriotyzmu, a po prawdzie w imię niespodzianie rozkiełznanej nienawiści do “obcego”, dokonywali tych samych okrucieństw, co pokolenie ich ojców i dziadków, sfrustrowane i pozbawione idei wspólnoty rodziny człowieczej, a broniącej fortecy swego zaścianka, swej gruszy na miedzy, swego “świętego spokoju”, jak pies chłopskiego podwórka...

Widziałem, więc, jak w dniu pierwszym wojny, pierwszym dniu jawnej nienawiści, odbyła się demaskacja wroga i sąd nad winnym. Tedy pochwycony został w kurczowe uściski chłopięcych rąk, potem skrępowany i poddany osądowi i  egzekucji skazaniec, Arnold Schmidt. Ten syn sklepikarza, został zakapturzony, jak sokół szkolnym workiem, zawleczony pod kamienny murek przed szkołą i tam poddany dziecięcej, choć okrutnej kaźni. Gwałtem rzucony na kolana, z głową przyciśniętą do kamienia, Arnold charczał przez zęby:

- Nie ważcie się tego czynić! Nasi pomszczą germańskiego męczennika i wystrzelają was jak psy wściekłe! - z głębi worka dobywał się ostrzegawczy komunikat zniewolonego.

- Stul pysk szwabski bękarcie i módl się o to, by się nie posrać przy egzekucji - obwieścił wspomagany aprobatą kolegów Benek.

Wiedziałem, że trzeba coś zrobić, aby powstrzymać ten podły, fanatyczny samosąd. Już otwierałem usta, aby dać upust swojemu świętemu oburzeniu, kiedy z bramy wybiegł Zenek ze skręconym w bicz mokrym ręcznikiem w ręku. I nagle poczułem niezwykłą ulgę i zaśmiałem się histerycznie, a łzy puściły mi się z oczu. Śmiałem się przez te łzy i obserwowałem w niedowierzaniu rozwój tej sadystycznej farsy. Nie przypuszczałem, że w głowie młokosa wychowanego w śmierdzącej skórą i wódką szewskiej pracowni ojca, narodzić się może tyle inteligentnej perfidii. Biernie obserwowałem wydarzenia, które toczyły się teraz jak w groteskowym, przyspieszonym filmie.

Mały Zenek wręczył dużemu Benkowi mokry ręcznik, a ten poszedł do przygotowanego na ścięcie Arnolda i uniósł w górę narzędzie kaźni. Chłopcy zaczęli się tłoczyć i kuksać, parskając z cicha śmiechem i patrząc z nabożnym podziwem na mistrza ceremonii.

- Cicho palanty głupie! W imieniu Najjaśniejszej Rzeczypospolitej tym oto toporem zetnę łeb szwabskiemu zdrajcy - z ironicznym dostojeństwem oznajmił wyrok Benek - I niech każdy pamięta, że wrogów trzeba tępić jak wszy łonowe!

Zapadła cisza. Gromada chłopców stała wpatrzona w wielkiego mistyfikatora, który zamierzał się mokrym ręcznikiem nad głową ofiary sądu podwórkowego. Niektórzy zatykali usta, aby nie wybuchnąć niestosownym śmiechem. Nagle Arnold zakrzyknął przeraźliwie:

- Mamusiu kochana ratuj! Nieee...Nie zabijajcie mnie, błagam!

Ułamek sekundy potem mokry ręcznik pacnął go energicznie w odsłonięty kark. Smagnięta skóra zaczerwieniła się nagle, a ciało zszokowanego chłopaka naprężyło się i przeszła przez nie fala konwulsji. Ręce usłużnych pachołków kaźni rozluźniły uściski i zakapturzony Arnold zwalił się bezwładnie na ziemię. Leżał na plecach, a worka nad twarzą nie unosił oddech. Zapadło pełne konsternacji milczenie. I nagle zaryczał tubalnym, cynicznym bełkotem Benek:

- A nie mówiłem! Czujecie ten smród, chłopaki? Nasz szwabski bohater zesrał się ze strachu!

Ścięty symbolicznie, choć namacalnie i lodowato porażony domniemanym żelaznym ostrzem chłopak leżał bez ruchu na wznak. Już wiedziałem, że jest martwy, że ten cynicznie okrutny, bezkrwawy ceremoniał osiągnął efekt finalny równy owocowi pracy maszyny konstrukcji pana Giloten. Ale innym jeszcze nie przychodziło to do głowy. Wręcz przeciwnie, starali się histerycznie odpędzić od siebie straszliwe przypuszczenie o rezultacie wspólnego dzieła, w którym przejawiła się ich chłopacka bezduszność i prawdziwe oblicze chrześcijańskiego miłosierdzia. Któryś mniej pewny fizycznej kondycji stężałego Arnolda ściągnął worek z jego głowy i wszystkich poraził widok szklanych oczu i rozwartych w agonalnym przerażeniu ust chłopaka. W ułamku sekundy pojęli, co się stało…

Na ekranie będącym mą napiętą uwagą królowała niepodzielnie stop - klatka. Zbaraniały tłumek chłopaków stał z opuszczonymi rękoma i rozdziawionymi ze zdumienia gębami. Świat zatrzymał się w paroksyzmie grozy. Miałem uczucie, że wkrótce obudzę się z koszmarnego snu i pobiegnę do pracowni ojca zobaczyć, co zmieniło się w oknie do innego świata otwartym tajemniczo na stojącym na sztalugach blejtramie. Ale czas tętnił pulsem krwi w skroniach, a przestrzeń okupował tłumek arcyfizycznych, skonsternowanych morderców. W pewnym momencie któryś z chłopaków bez słowa odskoczył od zahipnotyzowanej czeredy i pobiegł ulicą głośno tupiąc butami w grobowej ciszy. To był sygnał do powszechnej ucieczki, lecz w tej chwili rozległ się straszliwy ryk Benka:

- To wy skurwysyny zabiliście tego szwabskiego gnojka! Mymi rękami to uczyniliście, bo zwykłe z was inteligenckie tchórze i chamskiego parobka do brudnej roboty trzeba wam było, chuje zajebane! - wyciągnął przez siebie łapska i rozglądał się złowieszczo po twarzach zbaraniałych statystów.

- To, ty chuju, zamordowałeś Arnolda i nas w to nie wkopiesz! - zakrzyknął zapalczywie Zenek.

Wiedziałem, że gwałt się gwałtem odciska i to ja dokonam rytualnego odcisku na samozwańczym źródle gwałtu. W ułamku sekundy zrozumiałem, że świat jest stadionem, na którym odbywa się odwieczna sztafeta gwałtu. Kto pragnie się uchylić od uczestnictwa w tym nikczemnym misterium, jest tylko żałosnym pyszałkiem i faryzeuszem, gdyż kondycja duchowa człowieka różni się zasadniczo od anielskiego ideału dobra. Nie wszystkie produkty boskiej kreacji osiągają stan doskonały. A więc musiałem rytualnie dokonać gwałtu, aby zaświadczyć o swym człowieczeństwie, swych marnych uczuciach i ślepocie na istotę dobra. Chciałem, więc po ludzku dobrze i dlatego musiałem uczynić źle. Byłem powolnym elementem w mrocznej maszynerii świata i przyjmowałem fatalne przeznaczenie.

Patrząc na przemian to na martwego Arnolda, to na otoczonego niczym nieporadny puchacz sforą wściekłych, małych ptaszków, Benka, wyjąłem z kieszeni scyzoryk i otworzyłem duże ostrze. Ruszyłem do przodu. I wtedy usłyszałem ten świst, przeraźliwe wibrowanie powietrza wwiercające się poprzez uszy w mózg. To było, jak gwizdek demonicznego sędziego piłkarskiego, który odgwizdał rzut karny przeciw całemu światu. Odruchowo rzuciłem się do ucieczki zapominając o wszystkim. Nie wiem ile czasu biegłem, ale potężny błysk, huk rozrywający uszy i pęd powietrza, który porwał mnie z ziemi i poniósł w nieznane, zgasiły lampę świadomości i napełniły czernią. Nie było już nic...

Lecz oto ktoś dotknął mojego ramienia. Nie był to dotyk, lecz wstrzyknięcie ciepłej, obezwładniającej energii. Wiedziałem już, że stało się coś niezwykłego. Przed chwilą uczestniczyłem w spektaklu przerażającym, lecz zwyczajnym, banalnym w swym odwiecznym mechanizmie ludzkiego okrucieństwa. A teraz, na chwilę przed zagrzebaniem się w grzęzawisku trywialnego brudu, doświadczeniu namacalnego, nieuchronnego spodlenia człowieczeństwa, zostałem cudownie uratowany. Odwróciłem się przepełniony niewysłowionym entuzjazmem. Nawet nie zdziwiłem się, kiedy zobaczyłem jego przerażająco piękną twarz i świetlistą postać. Ta twarz, to była odkryta z pierwszej zasłony tajemnica, cudowna jedność krwawego i mrocznego rozdarcia żywiołów. Oblicze Hermafrodyty porażało mocą i koiło słodką miękkością. Ponad ramionami anioła dostrzegłem dwa tęczowe skrzydła, nie ptasie, lecz marmurowo żyłkowane skrzydła ważki. Równie dobrze mogły to być dwa pola różnoimiennej energii, skondensowane, zazębione, lecz nie wygaszone, emanujące wokół świetlistą aurę. Stałem urzeczony i uśmiechałem się do cudownego gościa, jednoczyłem się z Nim całą swoją istnością…

- Przyszedłem pokazać ci kluczową scenę w teatrze życia - usłyszałem w głowie miękko i srebrzyście wibrujący głos-nie-głos, przekaz – To, co oglądasz teraz, widzieć będziesz zawsze i odczuwać będziesz swojskość i oczywistość tej grozy, tej krwawej rzeźni, która jest azylem przed niewidzialną paszczą tajemnicy. Świat to wielki azyl dla ubogich duchem i zaszczutych furią tajemnicy.

Anioł pochwycił mnie mocno za rękę i poczułem jak w zupełnej ciszy sunę z nim poprzez rozsłonecznioną ulicę ku zielonemu cieniowi miejskiego parku. Kiedy stanęliśmy nad brzegiem parkowego stawu, anioł wskazał postać patrzącą na nas z drugiego brzegu. Wstrząsnął mną dreszcz i włosy stanęły dęba na głowie. To byłem ja. Czterdziestoletni, szpakowaty Stefan stał bez spodni i z krwawą raną tam, gdzie powinna powisać buława hetmańska i wór pielgrzymi. W ręku trzymał miecz. Widziałem dokładnie, że miecz był tekturową atrapą, pokrytą łuszczącą się srebrną farbą. I nagle z głębokości jeziorka wynurzyła się ręka zaciśnięta w “figę” i znieruchomiała ponad taflą wody. W swym podwójnym wydaniu wpatrywałem się w to zdumiewające zjawisko. Stałem jak oniemiały, nie pojmując spektaklu, aż nagle z ust wyrwało mi się bezwiednie gwałtowne, żarliwe pytanie:

- Co to ma znaczyć?

- To przemówiła do ciebie Tajemnica. Dała ci znaki nie pokazując twarzy - mówił głos w mej głowie, a świetlistość poczęła otaczać mnie gęstym obłokiem - Przyjmij z wdzięcznością tą dobrą nowinę, że niczego nie zrozumiesz i odjęta zostanie ci próżna moc, a szlachetna bezsiła i śmieszność upokorzenia będą towarzyszyć ci pielgrzymie przez Ziemię Ulro ku Krainie Ducha. I tak wyposażony nie zostaniesz nigdy zraniony, niczego nie zgubisz, z niczego cię nie ograbią i niczego tępo nie będziesz pożądał. Wśród tych, co wierzą w bałwany będziesz depozytariuszem niewiary i ta niewiara cię zbawi. I wiary pozbawiony, a tajemnicą do ziemi przyciśnięty, będziesz wywyższony ponad duchowy motłoch. W stadzie poszukujących natrętnie celu będziesz wywyższony swą spokojną bezcelowością. A gdy sam staniesz się celem, kiedy dojrzejesz do prawdziwych narodzin, ja zamknę ci oczy ciała i otworzę oczy duszy. A kiedy będziesz już wchodził w świat odnowiony, jako inny, odrodzony człowiek, zakrzykniesz z zachwytu, a ten okrzyk otworzy ci świat na oścież, jak hasło magiczne, jak klucz do nowego życia...

Stałem w świetlistym obłoku i czułem wszechogarniającą bolesną słodycz. Płakałem i śmiałem się równocześnie. Nie wiedziałem, kim jestem, nie przelewał się przeze mnie jałowy potok myśli, nie miałem pragnień i obaw. Byłem pulsującym światłem, świadomym swej odrębności w świetlistym bezkresie. Byłem bezsłownym paroksyzmem zachwytu owym misterium tajemnicy. Byłem wyzwolony od siebie i czułem świętość spektaklu, w którym uczestniczyłem…

Poprzez świetlisty bezkres przebiegła nagle fala stłumionych detonacji. Poczułem jak światło zaczyna gwałtownie falować i wszechwładnie gasi je ciemność. Po chwili była już tylko ciemność wypełniona miarowym łoskotem. I rozpoznałem ten łoskot. Z czeluści lasu wypadłem uczepiony grzywy wielkiego, czarnego rumaka na bezludną plażę nadmorską. Galopowałem brzegiem morza, a końskie kopyta rozbryzgiwały monotonnie napływające fale. Po plaży spacerowały w powadze stada pingwinów niosących pociesznie przytulone skrzydłem do pionowego korpusu czarne teczki. W pewnym momencie jeden z nich przewrócił się, a upuszczona teczka z trzaskiem otworzyła się i wypadł z niej złoty orzech. Chciałem się zatrzymać i odszyfrować sens dziwacznego wydarzenia, lecz koń gnał bez opamiętania. Niósł mnie w monotonnym łoskocie dalej. Ta przedziwna galopada w ostrym słońcu dnia powoli jednak zaczynała blednąć, a kiedy wchłonęła mnie szara mgła poczułem, że koński galop był walącym w skroniach tętnem krwi, zaś poszum morskich fal okazał się syczącym szumem w uszach. Otworzyłem oczy. Otaczała mnie nieprzenikniona czerń. W ułamku sekundy zrozumiałem wszystko. Byłem pogrzebany żywcem...

To, co się ze mną działo w owym dziwnym, symbolicznym i brzemiennym wiedzą śnie było elektryzujące, przedziwne i wstrząsające, ale to, co stało się ze mną materialnie, było przerażające, okrutne i najbardziej koszmarne z repertuaru złych snów rojonych na jawie. Ale było faktem i drogą ku śmiertelnej męczarni, bezgłośnej i rozdzierająco samotnej...

Tak, jestem żywcem pochowany, jestem oddany ziemi na przemiał, choć mam jeszcze na niej do przeżycia nie jedną wiosnę, do przekochania nie jedną miłość, do wykrzyczenia na wielkiej scenie świata: "życie jest piękne", a więc żadna czarna chmura nie może przesłonić jego błękitu, a ja w tym spektaklu będę tym, kto obdarowuje dobrem i jest bogaty, bo ten bogaty, kto wiele daje, tak... Czułem, że mogę leczyć świat dobrem, może ie caly, ale ten na wyciągnięcie ręki i niewielkim dobrem - dobrem, słowem serdecznym czy materialnym wsparciem, spotkanych upadłych, oszukanych, a samotności cierpiących...

Kiedyś, parę lat temu miałem sen, iedy to wszedłęm nieopatrznie do ziemnego labiryntu, który zaczynła się tuż za opłotkami mista, mego miasta, coś na kształ wyjścia z jasnego porądku i pogrążenia się w mrocznym chaosie. Przeciskałem się "jasnym", jak trzewia wieloryba tunelem, cułem ostry, surowiczy zapach ziemi, czułem jej ciepło, czułem też i widzialem nieustanne drążenie tuneli przez larwy, robaki i wije w ziemnym humusie, ich ślepy, beznadziejnie biologiczny znój i nagle pomyślałęm, że mnie też to czeka, że lekkomyślnie abdykowałem ze strefy światła, świadomego człowieczeństwa i skazałem się a ślepą, bezrozumną wegetację robaka. Ogarnął mnie paniczny lęk, ale zaciśnięte gardło nie wydalo najmniejszego okrzyku. W panice posuwalem się dalej, aż moja głowa uderzyła w drewnianą zaporę. Teraz już wiedzialem, jestem w trumnie i na wieki w niej pozostanę, zamkniety w hermetycznej kapsule męki. Ale coś wtedy we mnie zamigotało, zaiskrzyło, więc odwróciłęm się z mozołem na plecy i zaczłem rytmicznie bębnić w śmiertelna pokrywę. Po chwili zaprzestałęm i poczułem, że otwierają się oczy mej duszy i widzę nad sobą, poprzez warstwy ziemi i pancerz drewniany mego ojca, ale innego, pieknego i przyobleczonego w szatę maga. Ojciec wyjął z poły szaty skórzany bat i strzelił z niego donośnie i wypowiadział jedno słowo: SATOR, a wtedy wir powietza uczynił trąbę powietrzną i zniósł warstwę ziemi sponad wieka mego podziemnego sakrkowfagu, a potem agła, zielona błyskawica ugodziła w śmiertelny pancerz, który rozsypał się w drzazgi i ujrzałęm światło dnia, światło ciepłe i życiodajne, a w jego aureoli promienną, zwycięska twarzz ojca... I oto teraz doświadczam tego deja vu, pewien jestem, że to było senne, prekognicyjne przygotowanie do przezwyciężaenia okowów śmierci, nagły, niespodziewany obrót kola fortuny...

I oto maszyna umysłu, odwieczny generator porządkowania chaosu i odkrywania sensu, czuje intuicyjnie szansę i podsuwa oświecający nakaz chwili, myśli i uczucia, co kiedyś czynem wyzwalącym się stały, a teraz domagały się powtórki, a więc teraz realnie to czynię: "...i zakrzykniesz z zachwytu, a okrzyk ten otworzy ci świat na oścież", tak… I naraz moje zesztywniałe ręce zaciskają się w pięść i bębnią w pokrywę więzienia mroku, a zeschłe usta same otwierają się do spazmatycznego, rozdzierającego krzyku, krzyku woli życia, krzyku zwycięstwa nad śmiercią, krzyku odwiecznej radości istnienia, choćby okupionego krwią i męką. A pięści rytmicznie walą w dębową skorupę... I oto słyszę nad sobą głosy, a potem odległy, monotonny szmer odkopywanej ziemi. Los, zawsze sprzyjający czujnym, wsłuchanym w głos wewnętrzy, precyzyjnie kieruje mym życiem, teraz na krawędzi… Oto nadchodzi ratunek, oto rodzę się do nowego życia z pradawnej macicy ziemi, oto zstąpiwszy do piekieł rozpoczynam drogę ku światłu. Rodzę się na nowo, z ducha, bo to wielkie misterium człowiecze, drżę...

A teraz właśnie zakończyłem spisywać, komponować opis owego zajścia, spisywać niezwykłą kronikę, której zrządzeniem losu byłem bohaterem, więc nazywać po imieniu to, co mnie powołało do orszaku celebrantów i orędowników wyższej, duchowej formy życia, bowiem kto choć raz był po tamtej stronie, tu może być tylko Pieśnią o Wielkim Misterium Istnienia, czystym zachwytem nad cudem i tajemnicą życia. Ale doprawdy nie wiem, czy tam byłem w istocie, czy tylko podróżowałem we śnie czy innym rojeniu wyobraźni, ale to już inna kwestia, poważna kwestaia, czasem dramatyczna. Bowiem nie jest rozstrygalne, czy to my śnimy siebie i świat, czy jesteśmy czyimś snem, dziwnym i niepojetym, tak... Najważniejsze, że ojciec, ten człowiek, co z nasienia jego na matyczynej osnowie utkało się ciało moje, przekazał mi moc i umiłowanie podążania "ścieżką z rzadka wędrowaną", no i spotykam czasem anioły, istoty z inngo świata, ale wędrując jasną połoniną życia czasem zazębiam się ze szlakiem wędrownym istot nie z tego świata i wtedy czuję, że nigdy nie umrę, że istnieć będę zawsze, czasem w bialkowym kokonie, a czasem na ścieżce anielskiej, be tego dowiedzialem się podczas tej wędrówki, tej wędrówki człowieka aspirującego do anielskiego wymiaru, a takoż anioła spotykającego człowieka, gdy ten pobłądzi, ale światła łaknie nieodmiennie, ot co...

                                                                       *

AntoniK

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura