Motto:
Za wysokie progi na obcięte nogi,
Za ciemne słońce na oczy kał widzące.
Podróżowałem, bo znudzony wielce jałowością swej egzystencji liczyłem naiwnie, choć odwiecznie, niepoprawnie seryjnie w pokoleń sztafecie, że być może tam, gdzie mnie nie ma, jestem naprawdę, jestem z krwi kości, nie ze snu wysnutego z wiecznej ucieczki, zasłon dymnych stawiania przeciw wiedzy o sobie, ostrej jak brzytwa... Zjechałem z autostrady w boczną drogę. Czułem błogie zmęczenie i zatrzymałem samochód. Godziny jazdy w pędzącym przed siebie stadzie stalowych karaluchów, a teraz kaskady słonecznego światła przelewające się w ciszy przez misy pól i winnic. Byłem sam, bo dziewczyna, kumpela, pociągająca i inspirująca, po kłótni w Neapolu opuściła mnie. Prężyłem się, jak kot rozprostowując zdrętwiały kręgosłup i odrzuciwszy głowę do tyłu spojrzałem w niebo. Poraził mnie świetlisty lazur, anielskie sklepienie niebios tchnące nieziemskim pięknem i odwieczną tajemnicą. A ja tu, niczym robak ziemny, opakowany w stalowy futerał, wyposażony we wkładkę intelektualna i niemrawy generator uczuć, bez wiary i woli mocy, gnany przez świat przypadkiem i wyrachowaniem, niczym zeschły liść ku zimowej rozsypce w nicość... Co mą głowę na przestrzał przewieje i w sercu zasieje ziarno światłości świata? Chyba nie to słońce i też nie to słowo, co „ciałem się stało", bo niesione przez dozorców stada zwyrodniało nędznie i stało się martwą protezą. Zasypane źródło, a wokół martwa pustynia. Co to wszystko znaczy? Po co ten zgiełk myśli, skoro ku ciszy podążam? Gdzież, u licha, obietnica sobie dana, by nie dotykać prętem rozżarzonym rany? Po to właśnie tu jestem, tą krainą podróżuję, aby zanurzyć się w obfitości ciemno, brzemiennie pomrukującej natury, by nie patrzeć, nie widzieć tej murszejącej zasłony historii, tapety zbrodni, nudy i wynaturzenia, kryjącej skowyt trwogi, syk nienawiści, ślepą żądzę i zdeptane ziarno prawdy. Tak, zdeptane, nim plon wydać zdołało. Tak, to tylko powiedzieć mogę, lecz jakie to banalne i nic nie tłumaczące...
Ruszam, Na drogowskazie nazwa miasteczka Pozzuoli brzmi zagadkowo drażniąco. A, wiec: „po co Oli tyczka do fasoli, skoro krzywa i od czterech lat nieżywa" (tak interpretuję z lekka natrętnie). Śmiech wyrzucam z siebie w powietrzny podmuch, który omiata mą głowę. Jadę odkrytym kabrioletem. Jestem człowiekiem majętnym, samotnym i przewrotnym. Szydzę z ludzi na ekranie telewizyjnym, pluję im przebiegle w twarz, a oni czują się wniebowzięci uczestnicząc w niezwykłym spektaklu odbywającym się w „Tawernie Psychonautów”, komnacie ekshibicjonizmu i napuszonego narcyzmu pod egidą sztuki, a po prawdzie pod patronatem mego zawoalowanego szyderstwa. Egocentryzm i bezkrytycyzm ofiarowuje człowiekowi bezpieczną ślepotę na spektakl życia. Ale też czyni zeń tę kategorię głupca, którą można jak piłkę kopnąć w górę, subtelnie, choć jadowicie ośmieszyć, a w rezultacie wywołać u żałośnie ślepego na fakty delikwenta idiotyczny śmiech samouwielbienia...
Dobrze, zatem steruję stadem wyleniałych wołów intelektu i podskubywanych komplementem gęsi, trzodą artystowskich matołków, ale nie zawsze jestem wszechwładnym reżyserem spektaklu życia. Coś się we mnie popsuło, pękła jakaś sprężynka w maszynerii perfekcyjnego umysłu i już czuję się niepewny w sytuacji otwartej na nieobliczalność życia. Więc jakoś źle mi się teraz podróżuje. Źle, bo te zewnętrzne pejzaże, czasem bledsze od wewnętrznego fresku igrającej bezkarnie wyobraźni, to tylko barwna zasłona pokrywająca ściany mrocznego labiryntu. Czuję się źle, bo wiem, że me zabijanie nudy, bicie nieważkiej piany życia, to tylko odroczenie spojrzenia w mroczną czeluść, zwłoka przed spotkaniem z odwiecznym Sfinksem, który zada mi parę pytań na wagę życia. A co ja wtedy uczynię? Więc teraz i zawsze czuję się źle. Na tyle źle, że nie wiem, po co chcę zwiedzić Pompeje, dotrzeć do odgrzebanego teatrum martwoty, choć spektakl grany dookoła już od dawna też martwy, tylko, że na ironię wypchany żywą tkanką biologiczną. Po co, więc martwe w martwym? Dowcipkuję sobie arytmetycznie, ze minus z minusem daje plus, wynik dodatni. Co, więc będzie tym plusem?
Zatrzymuję się na stacji benzynowej i proszę o napełnienie baku przybranego w czapeczkę bejzbolisty statystę w teatrze konsumpcji, produkt masowej obsługi. Wychodzę z auta i udaję się do wychodka opróżnić, dojrzały do włączenia się w kanalizacyjny nurt jedności europejskiej, pęcherz. Integruję się płynnie z poczuciem prostej, fizjologicznej rozkoszy. Na moment zapadam w złocisty, błogi letarg. Po dokonaniu dzieła integracji opuszczam pracownię najpopularniejszej formy twórczości rodzaju ludzkiego i idę w kierunku samochodu... Na pustej, prowincjonalnej włoskiej stacji benzynowej ani śladu mego auta. Cóż u licha? Czyżby nie tylko rodzime, nadwiślańskie bydło złodziejskie miało monopol na sprawne wywłaszczanie posiadaczy majątku ruchomego na czterech kołach w sposób sprawny i bezczelny? Czy też może stało się coś, co wymyka się racjonalnemu tłumaczeniu? Oby to pierwsze, bo w rzeczy samej samochód jest mi tak potrzebny, jak stryczek wisielcowi. Ale wyjaśnić sytuację trzeba i to prędko.
Podbiegam, więc do śpiącego na krześle młodego „petrotankisty" i pytam go, co się stało. Chłopak jest zdumiony i gorączkowo opowiada mi, że po zatankowaniu umył szyby w samochodzie, przetarł dekle i długo oglądał maskę Lwa leżącą na tylnym siedzeniu. Coś mnie tknęło - tam nie było żadnej maski, a dekle skradziono mi przecież w Rawennie. Owszem, rok temu wystąpiłem na balu „Lions Clubu" w masce lwa, ale sprezentowałem ją tej samej nocy pewnemu dupkowi, który rozbił się na parę elementów składowych wraz ze swym srebrnym BMW i 3,87 promilami alkoholu we krwi, powracając bez świadomości z balu na łono Abrahama, choć myślał o innym męskim łonie, gdyż żył w konkubinacie homoseksualnym z niejakim Abrahamem Z. Czyżby wziął w posiadanie mój rozchwiany wewnętrznie żywot jakiś fenomen przenikanie się, rozprzęgania dotychczas niezakłóconego szeregu sekwencji czasoprzestrzennych? Przemknęło mi to przez głowę. Lecz także jeszcze jedno, ważne skojarzenie, nasuwające mi na myśl złe, a może nawet koszmarne przeczucia..
Otóż pewnego razu wracając jako dziecko ze szkoły do domu zobaczyłem na podwórku grupkę pijanych mężczyzn w podkoszulkach i z flaszkami piwa w dłoniach stojących wokół samochodu, wydźwigniętego do góry na wrytym głęboko w ziemię podnośniku. Ten fakt zaraz rzucił mi się w oczy. Pod górą żelastwa leżał jakiś, ukryty do pasa mężczyzna (zapewne też w podkoszulku). Ten ukryty pod samochodem ohydnie przeklinał i opowiadał sprośne historie, a wataha stojących wokół samochodu prymitywów wtórowała chamskim rechotem. Niepewnie zbliżyłem się do nich, gdyż chcąc przekroczyć próg swej kamienicy nie mogłem wyminąć zgromadzenia wielbiącego kałowy brąz kwaśnego piwa lub biskupi fiolet denaturatu. I stało się...
- Coś taki niepewny koleś? Pewnieś walił konia w szkolnym kiblu, bo pani od ruska ma cycki jak matrioszka, no nie, kurwa? - zagadnął mnie bezczelnie wyleniały jegomość o twarzy szczura.
- Ha, ha, ha, jak się peszy ten koniobójca jebany - grzmiał barani chór opojów.
- Renata, podkasz, no, kieckę i pokaż mu pizdę, to będzie gówniarz trzepał od rana do wieczora, bo mu ta twoja szpara w mózg się wkręci, jak świerzb w skórę, kurwa! - zaryczał ten spod samochodu.
Zobaczyłem, a widok ten wysuszył mi gardło i rozmiękczył mięśnie, pijaną kobietę wynurzającą się z grupki pijanych mężczyzn. Nie była brzydka, ani licho ubrana, ale dostrzegłem w niej coś przeraźliwego, coś na kształt dzikiego, pierwotnego okrucieństwa. Zbliżyła się do mnie z podniesioną sukienką i stanąwszy parę kroków przed mną, opuściła majtki z gardłowym, rozbijającym mnie w proch śmiechem. Zobaczyłem trójkąt gęstych, czarnych włosów oprawny w biel ud i brzucha.
- Popatrz se mały na moją pipę, a jak chcesz, to se pomacaj, nie wzbraniam!
Wszystko, co było mną, ta mała wysepka strachu, paru szkolnych i rodzicielskich przykazań oraz boskiego pandemonium grozy, wstrzykniętego do głowy przez siostrę-katechetkę, rozsypało się nagle w nicość. Czułem łoskot swojego serca, śmiech pijaków i oczu oderwać nie mogłem od przeraźliwej, purpurowej czeluści, rozwartej palcami przez pijaną mendę. I właśnie ta demoniczna paszcza pochłaniała mnie jak, wąż białą myszkę. Przerażenie, które ścisnęło mnie za gardło nagle przerodziło się w straszliwy gniew i wizję zemsty. Wyobraziłem sobie, że lewarek podpierający naprawiany samochód rozpływa się w przestrzeni, a kupa żelastwa wali się na ziemię i miażdży mego oprawcę. Poczułem szum w uszach i gorąco pulsujące w brzuchu, a od tyłka do szczytu głowy przebiegł przez mnie elektryczny dreszcz.
- Żeby cię diabli wzięli, ty pijanico przeklęty! - wykrzyknąłem w zapalczywym gniewie i odwróciwszy się wbiegłem na schody.
Ułamek sekundy potem usłyszałem przeraźliwy krzyk. Cofnąłem się tknięty dramatycznym przeczuciem do bramy i wyjrzałem na zewnątrz. Spod auta, które leżało na ziemi wystawały ludzkie nogi kopiące ziemię w przedśmiertnych konwulsjach. Wokół wzbierała kałuża krwi Słyszałem przeszywający krzyk kobiety, która podciągając majtki biegła panicznie przed siebie. Zgromadzenie opojów zamieniło się w stężałe kukły. Biegłem przerażony, choć uwolniony od jeszcze większej grozy, niczym syfilityk wyleczony gorączką malaryczną, schodami w górę, a w głowie miałem huczącą pustkę. Jeszcze tego samego dnia rozeszła się wieść po okolicy, że milicja podczas śledztwa nie znalazła lewarka pod samochodem, spod którego wydobyto przepołowione zwłoki pechowego mechanika podwórkowego. Tak, być może dokonałem wtedy nieświadomej, magicznej interwencji w naturalny porządek rzeczy, ale każdej akcji towarzyszy reakcja i właśnie teraz jej doświadczam pod włoskim lazurem.
Patrzyłem na gestykulującego chłopaka w błękitnym uniformie i powoli unosiła się zasłona niepamięci. Wracały zapomniane obrazy... Kiedy przed momentem, a może wieczność temu, szczałem samotnie w chłodnym wnętrzu wychodka, pachnącym substancją nie wydalaną przez człowieka, rozpyloną ku organoleptycznej estetyzacji plugawego pomieszczenia, na chwilę omdlałem. Zdarza mi się to często, podobno na skutek podrażnienia nerwu błędnego podczas gwałtownego opróżniania pęcherza, który to go unerwia. I wtedy, na moment przygasła ma świadomość...
Dzieło integracji z fizjologicznym, urynotwórczym, powszechnym, jak wędrówka obłoków i erupcje wulkanów rytmem natury, stanowiącym fundament człowieczeństwa, przebiega więc dramatycznie. Doznaję gwałtownego tąpnięcia świadomości i doświadczam niezwykłych rojeń. Przestrzeń faluje i coś na kształt plazmatycznej paszczy zasysa mnie w nieznany wymiar. Mam wrażenie, że dopuszczony zostałem do wglądu w teatr Anima Mundi, poruszycielki zjawisk, duszy świata i w poczuciu ważności swej misji zaangażowałem się w ten spektakl. Odczuwam z nagła namacalny związek i odpowiedzialność za losy aktorów tej absurdalnej i okrutnej groteski, bo dusza świata ma jasne i ciemne strony, a współczesny mam gatunek człowieka tarza się, jak wieprz, w ciemności żądzy i okrucieństwa. Lecz jednocześnie czuję, że równie dobrze, to usterki fizjologii i modyfikacja biochemii mózgu mogą manifestować się w postaci owych niezwykłych wizji i snów. Tak, więc w chaosie i niepewności, w poczuciu metafizycznej grozy, włączam się w spektakl darwinowskich zmagań pod wzniosłym szyldem...
Przepłynąwszy przez szarą zasłonę mgły zobaczyłem nowoczesne pomieszczenie kuchenne, w którym kilku mężczyzn o posępnych, maskowatych twarzach i w czarnych koszulach zwieńczonych koloratkami opinającymi szyje, wlewało z małej fiolki bezbarwny płyn do porcelanowego dzbanka, ozdobionego misterną, pąsową różą. W nagłym rozbłysku pojąłem, że to posiłek śmierci przygotowywany dla Białego Starca z Wadowic, sternika butwiejącej nawy kościoła. Jakiś głos powiedział donośnie: „jawne zło lepsze, niż zło ukryte". Zrozumiałem to przesłanie. Ci, którzy złożą do grobu Białego Starca, aby przedłużyć sprawną żeglugę zbutwiałej „Nawy Piotrowej” i zapewnić jej skuteczny remont, to dopiero będzie prawdziwe plemię wężowe, groby pobielane i stada sakrocyborgów. W nieznany mi sposób w mig znalazłem się w owej kuchni i uderzyłem gwałtownie pięścią w nalaną twarz jednego z trucicieli i wnet spostrzegłem, jak porcelanowy dzbanek rozpryskuje się o ścianę kuchni, a grubas w koloratce wali na podłogę. Zgromadzenie niedoszłych trucicieli rozpierzchło się w popłochu. Poczułem straszliwy ból w dłoni i jak przez mgłę dobiegł mnie głos: „Bóg jest tym, który ręką człowieka znaczy i wykonuje swe plany zamierzone w naturze”. Co to, czyżbym był biczem bożym, karzącą ręką boskiej sprawiedliwości, czy tylko halucynuję pod wpływem przegrzania mózgu upałem? Owładnęło mną błogie samozadowolenie, bo nie każdy przecież wystąpić może w roli męża opatrzności. Świadomość odzyskałem jednak w sytuacji wielce prozaicznej, lecz snu o epokowej misji nie włożyłem między urojenia...
Odzyskując, więc przytomność i chwiejąc się na nogach nad pisuarem pomyślałem: „jechać, zaraz jechać i chronić Białego Starca przed przewrotem rewizjonistów, przekazać mu ostrzeżenie, rękę przyłożyć do losów świata..." Kiedy wróciła mi pełna świadomość zobaczyłam na białych kafelkach nad pisuarem stróżkę krwi, zaś spuchniętą, zakrwawioną ręką trzymałem swego dobytego z rozporka kutasa, który niestrudzenie pracował nad ideą obiegu materii we wszechświecie. Pomyślałem przytomnie: czyją rękę bóg naznaczył, aby wykonać swój plan w naturalnym porządku rzeczy? Bardzo chciałbym, żeby właśnie była to moja ręka i moja rola wybrańca. Przez moment poczułem się ważny i potrzebny. A potem mechaniczne, bez pamięci owych przedziwnych zdarzeń dreptałem już do swego zatankowanego auta. I tak to właśnie zapadała zbawcza zasłona amnezji...
Teraz myślałem gorączkowo. Dematerializacja, teleportacja, luka czasoprzestrzenna, jako forma interwencji boga w porządek natury, który wymyka się spod jego kontroli... Dlaczego się wymyka? Czy jest jakieś inne centrum dowodzenia? Jeśli człowiek jest stworzony na obraz i podobieństwo boga, to mamy klucz do zrozumienia zła tego świata. Przecież i bóg to absolut, pełnia, a więc ona także posiada boską podświadomość, w której rodzą się demony i spływają na świat jako wojny, gułagi, okrucieństwa... Szatan, to tylko produkt boskiej podświadomości, a więc jest jego częścią składową... W podświadomości drzemią jednak też inne siły...
Patrzyłem na błękitnego pajaca, który miotał się w przerażeniu i starał się wyrazić swą rozpacz z powodu zniknięcia mego „belle automobile”. I naraz popatrzyłem mu głęboko w oczy i pomyślałem: „zesraj się szlachetna płaczko na niepojętym pogrzebie samochodu". W tym samym momencie młodzieniec przykucnął, złapał się za pośladki, ścisnął uda i z miną wyrażającą bezgraniczne zdumienie, wstyd i strach poczłapał jak wielka, błękitna kaczka ku drzwiom wychodka.
Czyją rękę bóg naznaczył i wykonał swój plan - moją czy posępnego kardynała z watykańskiej kuchni? Z tego, co przyjąłem jako omen, informację niepodważalnie znaczącą, czyli zniknięcie samochodu i krwawiącą rękę, wnioskowałem, że stało się coś niezwykłego i być może zadanie swoje już wykonałem i czekać mam jedynie na jego skutki. A może wygodnie zdjąłem z siebie ciężar odpowiedzialności lub nie byłem już z tego świata? Zadecydowałem się wiec, że pomimo braku pojazdu mechanicznego i sera koszernego kontynuować będę swą podróż. Tak sobie pomyślałem, bo cóż innego, jak gorzki sarkazm mógł mnie nawiedzić po doświadczeniu, do którego nie miałem klucza, a nawet wytrychu.
Podróż, jak już wspomniałem, miała poniekąd w mych planach znaczenie magiczne, lecz ironicznie zinterpretowane, jako działanie algebraiczne i przeniesione w sferę symboli matematycznych, gdzie dwa minusy, czyli śmierć cywilizacji i śmierć miasta, miały dać plus sensu. Tak sobie wyroiłem w ospałym i natrętnym przemyśliwaniu tuż przed snem we włoskim, prowincjonalnym pensjonacie, gdzie przyrządem cieplnym, skonstruowanym z dwóch żyletek, zapałek, nitek i kabla od lampy ugotowałem w wiadrze wodę, powodując spięcie elektryczne, ciemności i lamenty w całym somnambulicznym przybytku. No, więc tuż po spowodowaniu awarii elektrycznej i tuż przed zaśnięciem byłem poszukiwaczem sensu. Jakiego sensu? (Poszukując nocą sensu wkładam przełyk do kredensu - pracuje katarynka odwiecznej ironii). To było wczoraj, a dziś sens bardzo się ode mnie oddalił, a zawitał jego brat, absurd...
W drogę! Rzucam hasło swym mięśniom nóg, lecz włączam inne, nieznane urządzenie. Czuję, że wszystkie mikro wibracje mego ciała, spiny elektronów, drgania cząsteczek, wszelki oddziaływania pomiędzy mikro masami i nano energiami, wszelkie poruszenia tajemne i tak nieprawdopodobne, że cudowne, co życiem się zowią, te zawirowania płynów komórkowych i wewnątrzustrojowych, pulsowanie tkanek, ta misterna, tajemnicza całość cudem w kupie utrzymana, zmienia rytm z prawoskrętnego na lewoskrętny. I to nie pierwszy raz doświadczam tej cudownej mocy panowania nad swym ciałem, jak nad materializacją swej woli. Tak, właśnie to czuję. Czuję oto, że wyjęty zostaję spod prawa, totalitarnego prawa natury, prawa ciążenia. Mój umysł uzyskuje nagle jedność z ciałem, a wola, czyli impuls czynu, przekłada się swobodnie na działanie...
Czuję, że wznoszę się ponad ziemię. Pode mną rozpościera się geometryczny, płaski fresk spektaklu granego przez kosmiczne siły (a gdzie ich siłownia, na Syriuszu, czy w miejskim ratuszu, coś szepcze w mej głowie jakiś chochlik), niewzruszone kanony poruszeń i upadków ciał wszelkich w eko- i technosferze naszej ziemi, jak powiadają. A więc szybuję już miękko i bezgłośnie, czując pęd wokół głowy i w swym wnętrzu, co daje przejmujące uczucie plato przed organicznego. Świat mnie zachwyca. Jest pełen niewinności i błahy, jak dekoracja, makieta Arkadii, jak wzór tapety, jak perski dywan, tkany przez 6-lemią dziewczynkę arabską, nie znającą zasad symetrii geometrycznej, a tkającą, jak maszyna tkacka sterowana komputerem. Jest, więc on błahy, nie narzucający się, wdzięczny i urodziwy, bo widziany z tej wysokości odcedzany jest ze zła chaosu, bezsensu. A jednak gdzieś w głębi narasta ból słodki, bo tej dekoracji, tej zasłony nie zerwiesz, nic rozpłatasz na pół i nie objawi ci się prawda ostateczna (a może jajecznica czterojajeczna - z oddali rozbrzmiewa), rozbłysk światła zabliźniający kosmiczny teatr podziałów i ran...
Lecę tam, gdzie niesie mnie pierwotny zamysł. Niczego nie koryguję. Przecież wszystko, co czynisz w płasko racjonalnej niewiedzy oddala cię tylko od stanu pierwotnej całkowitości, a stawiając pierwsze kroki, zawsze idziesz w rozsypkę... A więc leć i czuj całym sobą, że lecisz właściwie, do celu... I czuję teraz wyraźnie, że nie działam, nie decyduję, nie gubię się w jałowych domysłach po drodze, ale coś mną działa samoczynnie, powoduje mną bez wysiłku. Tak, jakby to pierwsze poruszenie, pierwszy impuls woli włączył właściwy mechanizm nieuchronności i zgody na nią...
Przede mną dymiący stożek Wezuwiusza. Plująca ongiś ogniem piekielnym góra wygląda jak obiekt dekoracyjny z jarmarcznego landszaftu. Pejzaż pode mną zaczyna się klarować. Kończy się bezimienna geometria. W dole widzę ruiny miasta. Miasta-cmentarza, które w poszukiwaniu sensacji szminkujacych radośnie twarz własnej śmierci, odkopał człowiek współczesny, czyli bękart stworzenia. Odkopał starożytny cmentarz, który był ongiś żywym miastem, by tłumy gapiów mogły wykupić bilet na spektakl mówiący, że umierają tylko inni, a my żyć będziemy wiecznie. Wypada, więc zawitać teraz do owej krainy komercyjnej śmierci, śmierci-makiety, śmierci jarmarku cudów, aby zapomnieć, że za tobą kroczy ona, negatyw życia, jego źródło i kres...
Ląduję miękko, jakbym przeskoczył przez niski mur, który zostawiam za sobą. W mym wnętrzu zachodzi błyskawiczna metamorfoza. Maszyneria ciała przeprogramowuje się samoistnie. Zaczynam wahać się, myśleć gorączkowo, wydawać polecenia mięśniom, decydować o marszrucie. Czuję się znowu u siebie w domu, w domu niewoli... Rozglądam się wokół. Cmentarna cisza, szare, spłowiałe mury i kompletna bezludność. Ruszam w kierunku czarnej dziury drzwi okazałego domostwa. A wokół ta cisza, ciężka jak głupota niezliczonych pokoleń ludzkich, które opuściły ten spektakl. Wchodzę do wnętrza. Spodziewałem się mroku, lecz dach domostwa runął pod ciężarem popiołu i mam nad sobą jasny błękit nieba-sufitu. Idę wolno przez ściany pustego grobowca. Lecz uszy me łowią dźwięk, który na pewno nie należy do akustycznej poetyki tego miejsca. Jestem lekko zaniepokojony. Po obejrzeniu kilku fresków naściennych, wiem już, że znajduję się w starożytnym burdelu. Zaś dźwięk, który dobiega mych uszu, brzmi jak dentystyczne wiertło, które być może remontuje spróchniały ząb czasu. Idąc w kierunku dźwięku przekraczam próg obszernego pomieszczenia i od razu identyfikuję sprawczynię fonicznej działalności. To żywa istota i jej żywa pasja...
Przed znakomicie zachowanym freskiem przedstawiającym jedną z dyscyplin ars amamdi, praktykowanych w owym miejscu, a zwanej zagadkowo fellatio (uczeni w piśmie i nieucy doby współczesnej mówią o tym „obciąganie laski") przykucnęła w rozkroku młoda kobieta. Moje wejście nie zakłóciło jej ceremoniału. Spomiędzy rozchylonych nóg dobiega natrętne brzęczenie elektrycznego szerszenia. Jej ciało podparte na jednej ręce wygina się na kształt łuku histerycznego, lecz zapewne nie uczucie histerii pręży jej mięśnie. Poczułem, że wszechogarniająca, bezwstydna rozkosz jest suwerenną kapłanką odprawiającą na ołtarzu jej ciała obrządek słodkiej samowystarczalności. Głowa kobiety odgięta do tyłu patrzy na mnie kocio zmrużonymi oczyma, a uśmiech przyzwalającej pogardy muska jej usta. Rozchylają się lekko, sączą senną zachętę:
- Podejdź do ściany i patrz na mnie. Nic nie rób, tylko patrz. Nie odchodź stąd, bo jesteś zaproszony i choć zupełnie niepotrzebny, to mile widziany - cedzą sennie grube, zmysłowe usta dziewczyny.
Usłyszałem, więc słowa, które natychmiast odebrały mi całą moc samczą, która powoli narastała, a burzliwy i skomplikowany umysł, wieczny agregat niepokoju, którym obarczone było me ciało, przemienił się nagle w dwuwymiarowy fresk naścienny. Tyle ze mnie zostało, bo nagle coś zatrzymało się we mnie i stałem się pozbawionym historii życia patrzeniem. Przylgnąłem do ściany i rozpłynąłem się w tynku. Lecz ta potworna mimikra, nagłe uprzedmiotowienie, nie bolało. Patrzyłem tępo.
- Tam na zewnątrz, w twoim świecie zapewne byś mnie powalił i zgwałcił, albo zrobił cyniczna aluzję do nędznej roli samotnie „walącej gruchę”, czy też przeprosił za niezręczną obecność i odszedł - mówiła kobieta masturbując się z bezceremonialnym oddaniem. Była młoda i opalona. Jej szczupłe ciało rozwierało się nadziane na elektryczny wibrator, którym z niespiesznym, lekko sennym gestem sondowała wzbierające falą wnętrze. Cała, bez reszty zanurzała się w oceanie rozkoszy i tylko czubek jej nosa stykał się z zewnętrznym światem, a usta wolno, lecz dobitnie cedziły:
- Tu jesteś w mym świecie i ja dyktuję prawa. Me prawa są dla ciebie bezwzględne, choć ty jedynie możesz ocenić, czy okrutne. Zapewne wolisz występować w innej roli, ale w tym miejscu nie jest ona przewidziana. W twoim świecie ja też nie mam prawa wybierać roli. Mam ją przypisaną od urodzenia. I ty też masz przypisaną rolę. Też nie masz wyboru, bo odwieczny chór Starych Samców (przez moment przebiegła przez mą głowę myśl, że może chodzi jej o „SS", albo inny aryjski lub semicki związek tajny lub radę plemienną) przekonał cię, że to dobra rola, a im gorsza dla mnie, tym lepsza dla ciebie. Mój świat jest światem odwetu. Role się tu odwracają, a ja, tylko ja, je ustanawiam. Ja jestem Uosobieniem Samiczej Agresji (zacząłem domniemywać, że sugeruje kryptogram U.S.A, lub inny kryptogram ruchu feministycznego) i odpycham ciebie, gardzę tobą jak wrogiem i mentalną jałowizną, aby całe swe uczucie sobie zadedykować. Karmię się sobą i sobą się poję. Lecz jeśli się zjawiasz jako intruz w mym świecie, to dyktuję ci prawa, które nie są nagą przemocą lub prymitywnym poniżeniem, lecz ulegasz uprzedmiotowieniu, a więc najperfidniej godzę w twój butny wizerunek pana i władcy. I czujesz boleśnie, że w mym świecie nic nie znaczysz...
Zamykam oczy. Natrętnie brzęczy elektryczny szerszeń. Czuję, że całe me wnętrze wypełnione jest popiołem. Jestem wypchaną popiołem kukłą ze spalonego wstydem teatru. Powoli otwieram oczy. Kapłanka samospełnienia dochodzi do szczytu misterium. Jej ciało rozrywa spazm rozkoszy. Wygina się w zastygły mostek, a usta jej wyrzucają potoki nieznanych słów. Upuszcza na podłogę elektryczny stymulator i oparta oburącz wygina się w mostek, a z jej sromu tryska potok szklistego śluzu. I nagle z jej rozwartej, ociekającej śluzem vaginy zaczyna wypełzać ogromna, tęczowa ważka. Siada przed nią na podłodze starożytnego sanktuarium rozkoszy i ćwiczy delikatnie wibrujące skrzydła. Patrzę na to w niemym zdumieniu. Po chwili ważka zrywa się do lotu, z upiornym furczeniem okrąża komnatę i siada na ścianie. W ułamku sekundy wtapia się w tynk i nieruchomieje jako element pradawnego fresku.
- Miłość jest fontanną, z której tryskają tęczowe krople życia. Rodzą się lotne, piękne owady marzeń i szybkiej śmierci w słońcu lata. Teraz i zawsze i na wieki wieków (nim spłynie do ścieków - pracuje zamachowe koło mej ironii). Miłość do siebie, to wrota do miłości wszystkiego, co wraz z tobą żyje, odchodzi, powraca...
Kobieta podnosi z ziemi wielką butlę wypełnioną wodą, odchyla głowę i leje ożywczy strumień do rozwartych ust i na twarz. Kaskady wody spływają jej po ciele. Odstawia butlę. Ze stojącej obok torby wyjmuje biały ręcznik i wyciera ciało.
- Przez tysiąclecia mieszkałyśmy w świątyniach i nasze ciała były świątyniami, w których mężczyźni odzyskiwali na moment amputowaną przez miecz Marsa cząstkę duszy, zwiewną woalkę Wenus. Dzisiaj przyszłam uświęcić, po latach profanacji przez bydło ludzkie, tę świątynię podlej kondycji, lecz de facto arkę przymierza z nieokiełznanym żywiołem natury. Dzieje kobiety w klatce męskiej cywilizacji, to niekończące się próby uświęcenia podłości życia, które zaaranżował na obraz i podobieństwo rzeźni z szyldem sklepu z zabawkami. Daremne i śmieszne, bo ten, kto ma siłę, ten ma rację (ten, kto ma kutasa lubi lalki na obcasach - ozwał się głos w mej głowie). A więc prostytucja sakralna w świątyniach Wielkich Bogiń dawała nam azyl polityczny i biologiczny. Uchroniłyśmy nasze ciała przed konsekwencją inwazji cuchnących wydzielin męskich lędźwi, z których to powstawały i powstają nieprzeliczone rzesze niewolnic i ich panów, mięsa mielonego w maszynach świętych wojen i tego mięsa producentek, wielkiego kołowrotu rozpłodu i eliminacji rzesz zbędnych, choć jednorazowo przydatnych egzemplarzy. Nasze ciała były wiecznie młode. Młode, bo nie pokalane... Nie pożerały naszych ciał zagnieżdżane w brzuchach innych kobiet człowiecze płody, które rodząc się napełniały krzykiem rozpaczy posępne mury rzeźni. Wypłukiwałyśmy z naszych vagin sokiem cytryny lub roztworem octu jabłkowego męskie nasienie, aby nie dać się zapłodnić, zaciążyć, dać się wyssać na ołtarzu rozrodu dla śmierci... Nasze siostry podłej kondycji też broniły się przed rolą płodnych macic na użytek męskiego teatru śmierci. Ta wspólna odmowa uczestnictwa w zbrodni napiętnowała nas ich pogardą. Byliby wielce radzi, owi posępni władcy, gdyby nasze bierne i powszechne przyzwolenie opatrzyło ich spektakl debitem naszego wdzięcznego oddania. Lecz nie. W odwecie stworzyli celibat męskich pasożytów, groteskowy spektakl tuczenia świątynnych wołów. Żałosne błazeństwo. A my ukryte w poniżeniu, lecz zwycięskie, odkręcające kurki tępej, samczej żądzy, wodzące na pokuszenie ślepe stada, zawsze zwycięskie. Wielkie Boginie odeszły w cień historii wraz z tryumfem męskiego, racjonalnego umysły odcedzonego z wielkodusznych uczuć, a na ich miejsce zameldowali się ich synkowie, maminsynkowie, fałszywi herosi zmartwychwstania i odrodzenia. Owe papierowe kukiełki teologicznych rojeń, demonstrujące obcą im genetycznie i duchowo właściwość. Bo przecież to Matka Natura odradza się wiecznie, a na jej żywym łonie miotają się samcze nekrofile podczas zabaw w krwawej piaskownicy. To z naszych macic i cierpienia znoju narodzin ich cielesność i hardość, a nie z ich żebra, o ironio, o wielka mistyfikacjo ślepoty i nienawiści do Prawdy kapłańskich kukieł - płomienna obrończyni kobiecej ścieżki kreacji powoli nakłada na siebie czarną trykotową koszulę, a następnie zręcznie wciąga białe, płócienne szorty…
A kiedy wyprostowała się i unosząc do góry brodę klepnęła się po udach rzekła:
- To już koniec, a każdy koniec, to początek, więc zacznijmy od nowa. Powiedz mi, jak masz na imię?
- Logos - Nagle twarz zapłonęła mi rumieńcem. Co za pretensjonalną bzdurę palnąłem - Bardzo cię przepraszam, ale odrealnił mnie twój spektakl i w zamieszaniu umysłowym powiedziałem coś niezgodnego z prawdą. Na imię mam Longin i zazwyczaj unikam zdrobnień, aby nie kojarzyć się z bohaterem kreskówki.
- Na imię masz Logos. To twoje prawdziwe, uśpione imię. Powiedziałeś prawdę, i zaraz przerażony powrócić chciałeś do bezpiecznego opakowania kłamstwa. Ja mam na imię Sofia, chociaż oficjalnie przyklejono mi nalepkę z imieniem Monika. (Monika chętnie palec w pizdę wtyka - natychmiastowa odpowiedź trochę mnie stremowała).
Sofia patrzyła mi w oczy, a ja czułem narastającą atmosferę czegoś niezwykłego, czegoś na kształt podnoszenia zasłony z tajemnicy odwiecznej. Podeszła do mnie i pocałowała w policzek. Następnie z torby podróżnej wyjęła dwie mandarynki. Rzuciła mi jedną, Kiedy pochwyciłem owoc powiedziała:
- Gdybym ci podała jabłko zakrawałoby to na powtórkę pewnej farsy mitologicznej. Zresztą pozostali bohaterowie tego spektaklu nie wzbudzają mej sympatii. Popatrz zresztą sam i oceń wartość tego przekazu symbolicznego. Świat męski jest ślepy na ów mechanizm duchowej inicjacji. Tabuny teologów, dozorców panopticum skretynienia ludzkiego, mniemały naiwnie przez wieki, że mocą swego zbrandzlowanego i spedalonego ducha mogą tworzyć ogrody zoologiczne dla kobiet i zakładać kagańce milczenia na naszą tajemna moc. Wierzyli, chłystki posrane, ze strachu przed żeńską zagadką, że to z ich żeber tworzy nieustannie Jahwe nawóz ziemi - kobiety. Lecz to my tworzymy, pomimo pozornego podeptania i bezwartościowości, siłę i rozum szlachetnej cząstki męskiego rodu, a przede wszystkim furię i obłęd czeredy męskich matołów tworzących piekło tego świata. My dolewamy oliwy do ich podłego ognia...
Spojrzałem na ścianę. I dostrzegłem niezwykłe malowidło. Przedstawiało ono starca z siwą brodą, o surowym, bezdusznym obliczu, odzianego w fioletową szatę i stojącego pod owocującą jabłonią. Spomiędzy fałd szaty na wysokości jego lędźwi wypełzał potężny wąż, którego cielsko, zakończone było monstrualną żołędzia obrzezanego członka męskiego. Starzec spał w pozycji stojącej, zaś waż wykonywał faliste ruchy, poszukując czegoś na oślep. Cały epizod odbywał się w rozległym, zamglonym pejzażu dzikiej natury.
- Możesz wejść w ten dramat, bo otwarły się przed tobą wrota Wiedzy. Za chwilę się zamkną i pozostaniesz głupi, jak cielę, jeśli nie skorzystasz z tej szansy. To obraz, który zaraz wyblaknie, bo miting z wiedzą jest tyleż ważki, co ulotny...
Zupełnie oniemiały wszedłem w szary tuman mgły i przybliżyłem się do Fioletowego Starca. Obszedłem go dookoła. Spał i chrapał. Jego ciało było ze stali (Towarzysz Stalin niósł Hitlerowi koszyczek malin - to była odpowiedź, którą usłyszałem). Wąż, który poruszał się nieustannie, znieruchomiał. Podniósł czerwony łeb ze ślepym okiem. I w tej samej chwili zobaczyłem widok przerażający. Starzec z wężowym fallusem stał nad urwiskiem wypełnionym stosami gnijących ciał, zwałami kości, kikutami spalonych drzew, ruinami miast, nad którymi unosił się gesty dym. I wtedy zobaczyłem rzecz straszliwą, obraz rzeczywistego mechanizmu zła TEGO ŚWIATA. Z pyska węża-fallusa wytrysnął potężny gejzer ognia, wypełniając pożogą dolinę Jozafata... Ogarnęła mnie zgroza, lecz jednocześnie coś inspirująco, zbawiennie mnie uderzyło...
To było światło. Nie myśl, nie głos, nie przykład, który spłynął z góry (raz spłynął z góry przykład odziany w skóry, a innym razem zatruty gazem - obok i bez znaczenia jakoś). To światło wypełniło mnie, a ręce me mocno pochwyciły łeb węża i wepchnęły w rozwarte usta chrapiącego starca. Natychmiast spłonęły szaty, a potem ciało demona rozgrzało się do czerwoności i zaczęło topnieć w bezkształtną kałużę metalu. Zza drzewa wyszła Sofia z jabłkiem na otwartej dłoni.
- Spisałeś się lepiej niż twój brat Adam. Ty przyjąłeś wiedzę, a on się jej przestraszył, bo bardziej bał się srogiego ojca niebieskiego, niż swej głupoty. Twój umysł przez tysiąclecia zgromadził sporą porcję informacji i właściwie je wykorzystał. Ale pamiętaj bracie, że w tym systemie bio-cybernetycznym jest wirus. Czy wiesz o tym? To wirus porządku, porządku jedynie słusznego. Zabójca wszechmożliwości i wielotorowości. Czy wiesz, kto go stworzył? Nikt go nie stworzył. On stworzył wszystko. Ten wirus, to DNA. Nitka wirusa wyprodukowała w planie czasoprzestrzennym zwały białkowej otuliny, mierzwy ślepej i tępej ekspansji materii. W ciele ludzkim osiągnął on ten poziom skomplikowania reprodukowalncj, żywej materii, który wyprodukował, jako niezwykły produkt uboczny, samoświadomość. Aby zachować ową doskonałą formę kosmicznej przechowalni zastosował wirus wariant inhibicji, czyli powstrzymania procesu. „Czyń sobie ziemię podatną..., nie będziesz miał bogów cudzych przede mną... wytrać ich mieczem, ich kobiety i trzody, a miasta zrównaj z ziemią... aby powstała jedna owczarnia i jeden pasterz". Wirus długo, po omacku tworzył, Lecz gdy przejrzał się w zwierciadle świadomości swego produktu, przemówił mniej więcej tak:
- „Bądź durny i ślepy, a ja w twej głupocie żyć będę wiecznie. Daję ci ziemię, abyś uczynił z niej swą stołówkę, ale korzystaj z niej tak, aby żarcia starczyło po wsze czasy. Bądź zachłanny, lecz zapobiegliwy, żyj w niezmiennym porządku i dyscyplinie, bo twa wiecznie odnawiająca się martwota jest mym wiecznym życiem".
I zaraz wtrąciła istotne uzupełnienie hipotetycznego cytatu z myśli utkanych z DNA:
- Lecz nic nie jest doskonałe, zwłaszcza to, co małoduszne i kalkulatywne, nawet w skali kosmicznej. Porządek, więc zgorzał we własnym ogniu okrucieństwa obrońców jedynie słusznej wiary w wirus, a z zapobiegliwości o stołówkę zasobów biologicznych uczyniono bałwana bezmyślnej konsumpcji i grabież wszelkich surowców, przydatnych do produkcji, czyli mnożenia kapitału (raz do urynału wpadł stwórca kapitału - machina pracuje bez ustanku). I oto z jego dopustu, z pierwotnych zachowań samoobronnych wirusa, wyrodziło się coś, co ma cechy globalnego dopustu letalnego. Oto, więc wiedza radosna: pula informacji nieograniczona, priorytety w skali globalnej nie znane, a to, co dziś doskonałe, jutro gówno warte (kiedy zjadłem jabłko tarte odbyt warknął - gówno warte - poczułem, że głos znowu rośnie w siłę, bo głupocie żyje się, dostatniej). Nikt nie wygna cię z raju wszechmożliwości, aleś sam wygnał się z raju rozumu! - Obwieściła Sofia podając mi jabłko i uśmiechnęła się przyjaźnie.
Lecz kątem oka dostrzegam, ze plugawy klaun o wielkiej głowie, mięsistych, czerwonych wargach, odziany w żółto-czerwony trykot patrona sieci fast shitu, podbija jej dłoń, a jabłko znika w mglistym bezkresie.
- Już myśleliście, skurwysyni jebani, ze nie ma porządku na świecie. Już, pierdoleni frajerzy, bramy chaosu otwierać chcieliście, w oceanie wszechmożliwości się pławić, ducha odzyskiwać, rozumu postradanego nagle poszukiwać. Niedoczekanie! Moje imię Legion, a gdy zetniesz mą głową, to odrośnie nowa, stokroć potężniejsza i stary, dobry porządek wzmocni, a moce przemiany go nie skruszą. Wypierdalać z centrum dyspozycyjnego do fabryk, do roli, hamburgery wpierdalać, podatki płacić, pieniądze po bankach kisić i do boga się modlić, zwłaszcza przed telewizorem, można też w kościele, na meczu piłkarskim i kopiąc w jaja bliźniego. Jam jest porządek, schemat, wasz bóg mocny i innych bogów mieć nie będziecie przede mną! Rozumiecie pojeby, do kurwy nędzy?!
Demoniczny klaun wyciągnął przyrząd, który widywałem na filmach s-f, czyli pistolet laserowy i skierowawszy w naszą stronę puścił wiązkę, czyli wiąchę:
- Wypierdalać do bezmyślności, bo kto wiedzą wojuje, od wiedzy ginie - cisnął w nas ze swej broni potężnym hamburgerem, który w locie stanął w płomieniach. Poczułem, jak zostałem nim porażony i że lecę w mglistą otchłań. Zacząłem machać rękoma i nagle spostrzegłem, iż wyrzucona bezwiednie mandarynka toczy się po podłodze pradawnej komnaty. Wiedziałem, że przed chwilą doznałem sugestywnej halucynacji. Sofia w tym czasie obierała swą mandarynkę i zaśmiewała się serdecznie.
- Mam chyba rację, że nie zadaję się z tymi wrednymi typami. A ty się nie przejmuj. Każdy ma takiego boga, na jakiego zasłużył, na jakiego otworzył swój umysł, a nie zamknął go w momencie prostackiego, wymuszonego wyboru czyli nakazu. Lecz pamiętaj też, że zasługi gromadzi się długo. Choć to tylko przenośnia, bo długo pozbywać się trzeba brudu, który jest podstawowym materialnym i duchowym produktem tego świata. Człowiek rodzi się czysty duchem, lecz świat wypełnia go brudem, aby służył wiernie i bezmyślnie jego potęgom - zakończyła swój wykład.
Stałem oniemiały, lecz żeby nie być ostatecznie skompromitowanym pacanem podszedłem do leżącej na podłodze mandarynki i kopnąłem ją zawzięcie. Owoc poszybował ku ścianie, ku miejscu, gdzie znajdował się fresk ze Stalowym Starcem i moją bramą do wiedzy. Na ścianie zobaczyłem pompejańską prostytutkę ujeżdżającą w przykucku wyłupiastego handlarza oliwą. Mandarynka rozprysła się na jej pośladku.
- Pragnę spożyć owoce twego ciała i zwiedzić ogród twej duszy. Słyszałem trochę o jedności przeciwieństw, a nie tylko o dyktaturze proletariatu i jedynym bogu. Jesteśmy dwiema połówkami Całości, które klaun zamienił na połówki hamburgera i polał keczupem idiotyzmu -przemówiłem żarliwie.
I kontynuowałem w nagle obudzonym zapale.
- Czy zdajesz sobie sprawę, że już cię widziałem? Tak, widziałem cię na obrazie Boticellego Primavera, na cypryjskiej plaży, na szczycie piramidy księżyca w Teotichuanacan, na płotnie Ingers'a Źródło, a na pewna śmiałaś się do mnie z plakatu reklamującego podpaski „Same times is bloody”. Wiem, że życie twoje, to Opus Magnum i opus w maglu równocześnie, a utkane w kobierzec Natury i mechanicznej brzydoty, świętości i kiczu, poprzez który bóg przemawia głośniej, niż Adolf Hitler. Jestem szczęśliwy, że plujesz mi w twarz deszczem ożywczym, że poniżasz mnie tak boleśnie, abym wywyższenia z nagła łaknął...
Sofia patrzyła na mnie jedząc mandarynkę i uśmiechała się słodko, choć z politowaniem. Kiedy skończyła jeść słodki owoc leniwie oblizała palce. I po chwilach powolnej błogości i kociego rozleniwienia ciała okręciła się nagle w błyskawicznym piruecie, a wokół zapachniało fiołkami. Coś zaiskrzyło i napełniło powietrze dreszczem elektrycznym. Ten nagły ruch i jego zatrzymanie, a potem chwila napięcia przed odsłona kolejnej tajemnicy. I oto kobieta, chimera i różą, podniosła rozpostarte dłonie do góry, demonstrując krwawiące rany zwane powszechnie stygmatami. Podeszła do mnie i rzekła:
- 26 minut temu na stacji benzynowej w Pozzuoli w chłodnym wnętrzu wychodka odwiedziłam twój sen, nie sen. Zabrałam z niego ten przedmiot, abyś nie miał wątpliwości, że przykładałeś rękę do kutasa, a nie planów boskich. Zapamiętaj sobie dobrze: prostsze jest znalezienie drogi do Nieba, niż przejście przez labirynt Ziemi. Już myślałeś, że odcisnąłeś swe piętno na historii świata. Bądź pewny, że twa nicość jest szlachetniejsza, niż mury wszystkich świątyń i cały skowyt ociemniałych umysłów. Chciałeś zmienić bieg maszynerii tego świata nie wiedząc o tym, że z tego świata nie jesteś. Nie jesteś też z mojego świata. Skąd, więc jesteś?
Podeszła do podróżnej torby i pochyliwszy się nad nią wyjęła z wnętrza biały, porcelanowy dzbanek z pałającą pąsem różą. Uniosła nieznacznie dzbanek do góry. Skóra jej dłoni była nieskazitelnie gładka.
- Poznajesz ten przedmiot? Rozbiłeś go w proch chcąc ocalić Białego Starca. Mały chłopcze o dużym sercu, czy wiesz, że Biały Starzec właśnie umiera? Stało się inaczej, niż to sobie wyroiłeś. Otóż przezroczysty płyn wniknął do zmęczonego ciała przez igłę, zaś dzbanek podrzuciłam do twego snu, aby sprostał twym naiwnym wyobrażeniom i wzbudził twój święty zapał. Samochód też ci zabrałam, stoi u bram nekropolii i jeszcze się nam przyda. Wypełniłam w ten sposób twe skryte pragnienie, gdyż bardzo kochasz teatr, a lękasz się prawdy, bo nosi maskę śmierci. Zabrałam cię do siebie, bo byłeś mi niepotrzebny, choć mile widziany, zaś wszędzie niepotrzebny jesteś i znienawidzony. Bo gdzie zachłanność potrzeb rządzi, tam nie ma miejsca na zrozumienie wartości zjawisk samych w sobie. Ty sam w sobie jesteś skarbem i światem cały, światem do odkrycia i zagospodarowania rozumem. Dla mnie nic nie znaczysz, a jednocześnie znaczysz wszystko, bo mnie bez ciebie nie ma. Jesteś mi niepotrzebny do ruchania, ale jesteś niezbędny do istnienia, kapujesz? Odpocznij, więc chwilę, bo zaraz wyruszamy - i odeszła krokiem sarny.
A gdy szła w pozornym skupieniu, nagle rzuciła dzbankiem o ścianę, a ten wniknął miękko w ścienne malowidło, na którym zmienił się w różę we włosach kurtyzany i jej białą karnację ciała, zaś dziobek przyjął kształt kutasa, którego wysysała w rozwartych ustach. Właściciel dziobka od czajnika miał ciemną karnację, wybałuszone oczy i pozaburdelowo wykonywał zawód centuriona na terenie Palestyny. W młodości dozorował proceder ukrzyżowania wędrownego kaznodziei i ludowego wichrzyciela, niejakiego Joshui ben Josepha. Wykonywał rutynowe zajęcie okupanta podbitego kraju. Umarł w spokoju, w łagodnym umysłu otępieniu, odbywszy przedtem stosunki seksualne z 1697 kurtyzanami w 144 miastach imperium. Umarł jednak nie dowiedziawszy się rzeczy istotnych…
Otóż podczas kaźni ukrzyżowany powiedział w przestrzeń wypełnioną pulsującym upałem: „lama, lama spadaj chamie" Przerażony Józef z Arymatei odwrócił się i dostrzegł Lamę Ole Nydhala ze słuchawkami łokmena na uszach. Zobaczył też, jak żołnierz kohorty podszedł do podrygującego gapia z innej bajki i kopnął go w dupę. A wtedy Ole Nydal zamienił się w Smoka Wadżry i zrobił na drutach całun turyński, kierując się miłością do wszystkich żywych istnień i różą wiatrów odbytniczych. Joszua, wbrew powszechnej famie, przeżył kaźń, zaś sumeryjski bóg Oannes przeżył pod wodą około 4000 lal po przybyciu z trzeciej od gwiazdy Syriusz planety Nubiru i pałając miłością do znanych ludzi adoptował Joshuę, zamieniając go w mistyczną rybę w wodzie wiedzy przedwiecznej. Stąd wzięła się pogłoska o śmierci buntownika-kaznodziei i pretekst do włączenia rzekomej ofiary w jahwistyczny mit ofiarniczy (synobójczy). Zaś ezoteryczną informacją o losach Joshui jest symbol ryby, który informuje wtajemniczonych o tym, że zanurzając się w wodzie żywej osiągnąć mogą życie wieczne. Jeśli jest to jednak woda fizyczna, osiągnąć mogą jedynie śmierć, bez gwarancji innego życia...
Centurion Regulus nie posiadł owej wiedzy i wierzył tylko, że zanurzywszy członka w ustach kurtyzany osiągnie orgazm. Oglądając dobrze zachowany fresk, w który wniknął czajnik usłyszałem ową opowieść. Sofia miała usta zamknięte i uśmiechała się tajemniczo. Kto był owym zakrytym narratorem? On to wie…
- Nasze ciała zanurzają się powoli w Kosmicznej Spirali, odwiecznym ruchu śmierci i odnowy. Wyrywam cię z linearyzmu cywilizacji, który prowadzi do kloaki. Wiem, ze śledzisz fazy księżyca, a zatem nie zaskoczę cię mówiąc, że za 7 godzin Luna obumrze w fazie nowiu. My razem z nią. Biały Starzec też, lecz się nie odrodzi. Szkoda go, jak rozjechanego psa czy skoszonej trawy. Szkoda też, że tak żałośnie bronił embrionów, które przemieniają się w procesie socjalizacji w przystawki do macicy lub kałasznikowa. Był tak śmieszny, że szkoda mi go było, gdyż śmieszna starość urąga mądrości Natury. Nie dostrzegł nigdy w rozbłysku wiedzy, iż bóg rodzący syna, kobieta rodząca się z żebra mężczyzny lub bóg - absolut dyndający jajami, to niedorzeczne brednie. Jego Logos nie spotkał nigdy Sofii, więc odszedł w mroku. Ty zaś, mój chłopcze, otrzymasz to, czego nie otrzymał Biały Starzec, oraz miliardy wołów zmielonych w fabrykach, na wojnach, w bełkocie giełdy, w spazmach umysłu przed komputerem czy kopiących swe żony w brzuch, bydlaków o chamskich pyskach, co w młodości były jeszcze twarzami. Otrzymasz pełne człowieczeństwo. Twój mózg przejdzie zabieg neurohormonalny, a samcza biochemia odda pole do popisu na rzecz człowieczej. Ja też zrobię to samo rozpuszczając hormonalną samicę. A wiesz gdzie to się stanie? Czy masz pojęcie o ważkości owego miejsca?
Choć przez pewien czas udawałem chojraka, lub, jak kto woli, starałem się nieporadnie wybić na partnerstwo, to teraz byłem zupełnie bezsilny. Bezsilny, jak przewijany noworodek. Patrzyłem na Sofię, jak hipopotam na tablice mojżeszowe. Czekałem na oświecające słowa.
- W dupie u pani Malinowskiej! To miejsce mistycznych transformacji ducha. Co się tak gapisz, matole! Myślisz, że wszystko dostaniesz, jak mleko z cycka. Zrób coś! Mów coś, śpiewaj coś, zachwyć mnie i podnieć swą iskrą bożą na pasku samczej inwencji. Jestem przecież kobietą, wiec zapłodnij mnie nasieniem swej myśli! To, co widziałeś przed chwilą, to moje misterium, to akt desperacji, to modlitwa ciałem do mego wewnętrznego mężczyzny. To wędrówka po pionowej ścianie. Picie z pustego kubka, kontynuacja losu tych, co umarły puste, gdyż nie chciały umrzeć pełne odchodów. Bij głową w ścianę, aż się kamień zamieni w stado białych jeleni. Myślisz, że nie wiem o tym, ze stale odkręcasz logiczny kołowrotek języka? Zrób to raz, a dobrze. Zabij racjonalność i oschłość serca, a urodzisz się pełen wiedzy i miłości...
Poczułem, że unoszę się w przestrzeni i trzymam Sofię za rękę. Pod nami sypały się roje gwiazd. Na niebieskich piłkach planet tętnił proces przemiany materii w energię, a czasem energii w materię, zaś najczęściej słowo stawało się ciałem, grochem, czołgiem, urynałem. Tam zaś, gdzie nie było słowa, grała w szachy wesz łonowa. Sofia stała się zupełnie przezroczysta i przeniknęła me ciało. I ze mną zaszedł podobny proces i choć już przeniknięty Sofią, jako Logos odkryty, z Longina odfiltrowany, przeniknąłem też Sofię. I wtedy cała przestrzeń w tęczowym, zawrotnym pędzie zassała się w nas. I stała się Światłość Przedwieczna, która potężnym mlaśnięciem połknęła się i zapadła w czerń. Przez punkt czarnej nicość wystrzeliliśmy kosmicznym bogactwem form na drugą stronę zwierciadła, czyli czasoprzestrzeni (choć to nic nie zmieni, nawet jeśli dzieje się bezwiednie). Stało się, więc coś, co uczeni zowią wielkim wybuchem...
I stało się dobrze i sprawiedliwie, gdyż „nie wie lewica, co czyni prawica”. Nagle ozwał się głos: „Jak to nie wie, kurwa, wie wszystko, bo tych skurwysynów trzeba pilnować, żeby jakiejś zaściankowej dekomunizacji nie zrobili w drodze do Europy". Głos należał do towarzysza Turbana Jerzego. I ciało też. I przestrzeń także, wytapetowana heksagramami z dyndającymi pejsami i z wypreparowaną skalpelem zgrabnego geszeftu gwiazdą Dawida i wypełnionymi mantrą „BLE". Jerzy Turban nago koziołkował w przyjaznej przestrzeni zwinięty w precelek i z zapałem praktykował autominetę. Od czasu do czasu otwierał ryjek i wołał:
- „Niech żyje męska samowystarczalność! Niech żyje męski homoseksualizm, mężczyzn pierdolących kobiety o męskich umysłach, mężczyzn pierdolących się między sobą i kobiet o męskich umysłach pierdolących się między sobą! Niech żyje Jahwe bóg jedyny, który nie chce mieć innych bogów przed sobą, nawet tych z pizdą i tych malowanych! Niech żyje wybrany do eksperymentów genetycznych naród Izraela! My wybieramy się najlepiej spośród narodów świata, gdyż DNA o lepszych zwojach w pejsach Żyda, niż jajach goja, tak... My najlepiej pożyczamy na procent kiełbasę i ocet, najlepiej obrzezujemy napletki do czystej minetki, najlepiej maszerujemy do ziemi obiecanej, nawet w okolicach Krakowa, a także najlepiej wiemy, że dinozaury nie są koszerne, zaś Tory w Rosji nie sposób czytać, bo jest szersza o 15 cm, czyli o chuja majstra. Do nas także należy rekord świata w chodzeniu z arką po pustyni i fakt, że nie jest to odnotowane w księdze Guinesa poczytujemy za antysemityzm! Więc, niech żyje prasa koszerna i polska mizeria! Zaś, co się tyczy naszego wkładu w dzieło ekumenicznego pojednania, to zamierzamy z obrzezanych napletków w miastach: Hajfa, Tel Aviv oraz Eliat uszyć ceremonialny baldachim i wysłać go do Watykanu, aby przypomnieć ślepym czytaczom pisma świętego, co jest miłe przed obliczem Pana! Na pohybel gojom i Żydom! Niech żyją ludzie szmoncesu tudzież interesu, dużego interesu, zwłaszcza między nogami, a pucharem i maklerskim cygarem!" - milknie nagle zadławiony i groteskowo rozkaszlany, żałośnie zdławiony własnym, obficie wytrysłym nasieniem, a wokół rozległa się nagle kanonada oklasków.
Ale on chciał jeszcze coś wołać, coś prorokować, ale gwałtowny atak kaszlu przeszkodził mu w działalności oratorskiej. A i po brodzie ściekające nasienie nie dodawało mu splendoru, więc zamilkł… Ale gdy przez megafon ogłoszono, że nastał szabas, on posłusznie kasłania zaprzestał, aby nie czynić zdrożnego wysiłku i zaraz udusił się własna wydzieliną lędźwiową. I wtedy władzę w kosmosie przejęła na moment prawica, ogłaszając, iż najlepiej obrzezane pały, to skinhedzi, a najlepsi politycy, to ksiomdze i rzeźnicy, na ten przykład Ojciec Brzica, co biskupa Stiepanycza zachwyca... Patrzyłem przerażony na ten kosmiczny spektakl. Tyle wysiłku na nic! Tyle aktów boskiej kreacji przemieniło się w telewizję komercyjną, żel do włosów, fryzjerstwo sromowe, prażone orzeszki i rakietę „Persching”. A ja już myślałem, że złączony z Sofią odtworzę kosmiczną Prajednię. A tu proszę - wieczny powrót światów, durniów i schematów...
Ale nie dość tego... I wtedy to zobaczyłem, jak na arenę dziejów kosmicznych wtacza się ojczym narodu nadwiślańskiego, fornal z obyczaju, Olo Kwasiżur. Idzie krokiem chwiejnym i niezgrabnym, kaczym człapem pijanego fornala. Niesie na sobie galanty ancug, uroczy, jak uśmiech proboszcza do nowego ministranta, a palce międlą w geście petenta dopinany guzik u marynary, zaś nogawice jego portek składają się w wieśniaczą harmonię. Doktor Zasadowski przepisał mu specjalną dietę łojową, po której zastosowaniu przemienił się z wieprza w plejboja z Orzysza. Żona dla pikanterii wyperfumowała go zapachem pussydżus. Jego, osadzone w nalanej, tępej twarzy, małe oczka knura mętnie śledzą kosmiczny spektakl. Żałośnie patetycznym, nędznie teatralnym gestem daje znaki ukrytym wykonawcom woli kmiota na urzędzie i tak bełkocze:
- Wódki dla wszystkich! Nie, kurwa, tylko dla towarzyszy! Pierdykniem, bo od Moskwy odwykniem! Choć, co tam Moskwa! Pal ją sześć i job twoju mać! Jak kto wyuczył się dawać dupy Białemu Niedźwiedziowi, to i Kaczorowi Donaldowi też da galanto i koncesję na parobkowanie w jego folwarku otrzyma, a co, kurwa!? Ja wszystko potrafię, bo jak naród zgodnie zawyrokował, a głos narodu, głosem boga, no nie, to właśnie elastyczność jest cnotą naczelną każdego polityka, a ja tak elastyczny jestem, że papieżem, śmieciarzem, piłkarzem do metalu, glinarzem, a i prezydentem rozległej Mongolii i wielkim sekretarzem loży wolnomłynarskiej być zdołam. Ja potrafię, jak kaznodzieja z Pcimia być zręcznym demagogiem i czynię to lepiej od księdza Henryka Piankowskiego. Tak jest, kurwa! Eeeee... O, rany! Będę rzygał! Pokażcie mi testament Breżniewa, bo nic już wyrozumieć nie mogę z pierwszej czytanki. A tu jakaś Unia, Euro, moratorium, Bruksela, giełda i inne takie. Pomóżcie rodacy i ty moja ukochana, a szpetnie zdradzona partyjo czerwona!
Olo Kwasiżur rzyga do otwartej izby pamięci narodowej, a potem siada pokornie przy stole i zjada przemienioną w gazetę kiełbasę wyborczą. Potem beka donoście, a z jego ust wylatuje gołąbek Pokoju w Oliwie i leci na zjazd symboli, które naród z kremem woli. Na koniec zwala się pod stół, a tam dzielnicowy o twarzy setera irlandzkiego zaczyna mu mordę lizać...
Bardzo mnie to poruszyło, bo przemiany ustrojowo-społeczne w dorzeczu Wisły zeszły na psy, a te szczekają w kosmosie, a nikt ich moresu nie nauczy, więc karawana stoi. Już się próbowałem zabrać za sanację obyczajów politycznych i skundlenia umysłowego naszej elity rodem z czworaków i zrzeszenia handlu perkalem i tarcicą drzewną, aż tu słyszę głos złowrogi:
- Nie czyń tumultu zimnokrwisty emisariuszu planetarny - rzecze do mnie Set, ptasiogłowy bóg śmierci, wielkiej wyzwolicielki z okowów materii - leż spokojnie, a podksiężycową ciemność wnet rozjaśni światłość wiekuista. Twoja dusza, Ka, zaraz wstąpi do słonecznej barki, a my, wielcy mistrzowie ceremonii, wydatnie ci w tym pomożemy.
Leżałem na marmurowym stole we wnętrzu mrocznego, kamiennego pomieszczenia oświetlanego nerwowo migającymi pochodniami. Ową upiorną salkę wypełniał balsamiczny zapach żywicy i suszonych ziół. Uczestnik sakralnego patroszenia i konserwowania opróżnionego zewłoku, Anubis, bóg z dyplomem chirurga i szakalim pyskiem, zgasił papierosa i naciągnął gumowe rękawiczki. Przekręcił gałkę zakurzonego radioodbiornika „Sonata”. Z głośnika popłynęły podniosłe pienia „Gaude Mater Poloniae”.
- Możemy zaczynać profesorze - ozwał się szakalopyski Anubis do Seta, swego brata w boskim zwierzougłowieniu - komplet narzędzi szatana ze stali hieratycznej dostarczyła nam sumeryjska firma „Cerber”, jedyny producent podpasek z waty szklanej i sapiencji na wagę zwycięstwa nad ciemnością.
Dostrzegłem, jak dwa zwierzogłowe potwory pochylają się nade mną i zaczynają obmacywać pokryty łuską mój brzuch. Przerażony zaczynam się gwałtownie miotać, próbując w panice wyswobodzić się z pasów bezpieczeństwa „Hordy Afront” opasujących me toporne, rybie cielsko. Lecz nic nie mogę zdziałać. Czuję się bezbronny, ze wszem we władzy wrogiego żywiołu...
- Nie miotaj się, jak piskorz w sieci, bo nie dostąpisz łaski zmartwychwstania, jak na syna bożego przystało, a na dodatek jeszcze wysoko notowanego na giełdzie cywilizacji gwiezdnych, przedstawiciela antropomorfów - wycedził szyderczo Set, przerwany z powodu opadu meteorytów przy stanie 3:2 dla Gorana Ivanisewicza - wzniosłość i odwieczność liturgii ofiarnej wymaga pogodzenia się z losem, a nie skomleń o odsunięcie kielicha , bo przecie za kołnierz wylewają tylko niewierzący w moc ducha.
- Skalpel nr. 7 i odsysacz posoki, bo oto zacinamy wymię hoże, zawsze nożem, a potem penetracja, maceracja, impregnacja, petryfikacja, a więc mumifikacja, tradycja potwierdzona wielością egzemplarzy, służących nawet jako opał w parowozach, fachowa preparacja materiału genetycznego, w tej formie gotowego do klonicznego rozmnażania geniuszu na użytek mentalnej biedy narodów i intelektualnych wzwodów kast kapłańskich - zagaja Anubis.
Widzę, jak powłoki brzuszne rozchodzą się rozcięte ostrzem skalpela, a w jego wnętrzu spostrzegam wielki pęcherz pławny. Życie ze mnie upływa, świadomość się mąci, a mój rybi ogon miarowo, spazmatycznie bije o marmurowy blat. Set przebija z nagła pęcherz nożem. Słychać suchy wystrzał i całe wnętrze mrocznej sali tortur wypełnia się mistycznym światłem. Czuję się wyzwolony z absurdu, jakim jest ciało, zwłaszcza rybie, a także Chrystusa, w wegetariańskiej formie opłatka, i szczęśliwy także, unoszę się w ciemne powietrze nocy. Nade mną srebrzyście świeci księżyc. Kiedy się zbliżam ku niemu dostrzegam, że niebieska pani, Luna, ma twarz Moniki. Jest piękna, ale ze zgroza spostrzegam, że w lewym oku ma belkę. I wtedy słyszę dobiegający z dołu skrzekliwy głos Seta:
- Z mumii powstałeś i w mumię się obrócisz!
A z moich ust wyrywa się krzyk przerażenia:
- Moniko, Moniko, czemuś mnie opuściła?!
- Bo nie zadaję się z zimnymi facetami, zwłaszcza takimi, którzy chowają się w ciele ryby przed obowiązkiem partnerskim i poczuciem rzeczywistości - woła jej głos z oddali, a ja już wiem, że opuściło mnie wszystko, co ludzkie...
Z przerażeniem stwierdzam, bowiem, że jestem rybą pływającą w ogromnej kapsule prującej przez pustkę kosmosu. Nagle przypłynął do mnie inny stwór z rybim cielskiem i ludzką głową oraz kończynami chwytnymi. Otarł się delikatnie o me ciało w geście powitalnym i powiedział:
- Kapitanie Oannes, dzieli nas 13 lat świetlnych od lądowania w Sumerze. Nasi stacjonarni agenci ziemscy donoszą, że gatunek homo sapiens przechodzi właśnie burzliwą rewolucję neolityczną. Powstają znakomite, prężne elity kapłańskie, które najgodniej przetransportują wirusa DNA przez czas i przestrzeń. Aby zapewnić im cieplarniane warunki dla wegetacji i rozpłodu musimy zagwarantować bezstresowe pasożytnictwo na organizmie niewolniczej mierzwy ludzkiej. Dla uzyskania lepszego efektu zastraszenia i manipulowania ludzką trzodą należy dać kapłanom model boga o wypróbowanej sprawności socjotechnicznej. Laserofax z centrali wyznacza wam, towarzyszu Oannes, tą zaszczytną rolę. Czy wywiążecie się należycie z postawionego przed wami zadania, czy skierować was na szkolenie partyjne?
Zasępiłem się. Nie zdawałem sobie sprawy, że tak odpowiedzialne zadanie postawiono przede mną. Jako bóg mogłem naznaczać i prowadzić ręce wybranych, stanowiących o porządku natury na ziemi. A jak mi się nie uda? Jak moi podopieczni okażą się niedorośli do rangi zadań. Jeśli człowiek nie dorasta do ideologii, to biada człowiekowi, nieprawdaż? Lecz ja nie będą wycinać w pień narodów, kastrować niewolników, palić niemowląt w piecach, wydzierać serc ludziom, bo ja chcę ich nauczyć, jak być szczęśliwym w niewiedzy i radości z małego, choć najgorsze to, jeśli nie posiądą oni technicznej sprawności we wznoszeniu gigantycznych budowli z kamienia i cegły. Wtedy, bowiem motłoch kpić będzie z kapłanów, nauczycieli złotoustej głupoty i wyrżnie ich w pień, potem wyrżnie się nawzajem, aż zostanie garstka, która w spokoju koczować będzie po ziemi, zbierać owoce, polować na zwierzynę, kochać się, malować, tańczyć i nie wierzyć w boga, wojnę i postęp techniczny. Cóż za straszna wizja! Zacząłem miotać się nerwowo.
- Poproszę o dyskietkę z „Mein Kampf” Hitlera, „Protokoły mędrców Syjonu", autorstwa funkcjonariuszu Ochrany, dzieło prawdziwe, choć sfałszowane, „Miasto słońca” księdza Campanelli oraz „Karierę Nikodema Dyzmy” proroka Dołęgi Mostowicza. Po lekturze tak fundamentalnych dzieł przyjmę na siebie misję bycia bogiem na użytek nasz i całego wybranego materiału genetycznego, teraz i zawsze i na wieki wieków ciemnych. Amen...
Otworzyłem oczy. Za kierownicą kabrioletu siedzi Monika i uśmiecha się. Nie ma już Sofi, bo ona jest snem, a Monika, to rzeczywistość. Widzę, że jest w znakomitej formie. Tryska energią. Przyglądam się jej uważniej i spostrzegam, że jej forma, to dziwne, histeryczne podniecenie, a uśmiech, to spastyczny grymas. Z trudem powstrzymuje się, żeby nie wybuchnąć. Sytuacja staje się ciężka, więc czując kompletną pustkę w głowie pytani Monikę o nasze aktualne położenie życiowe, przeszłość i jej konsekwencje. O nasze położenie w konstelacji spraw ziemskich w kontekście do niebieskich.
- Zaraz po wyjeździe z Neapolu zachciało ci się przetestować na własnym umyśle rewelacje wyczytane w książce prof. Allegre „Muchomor i Krzyż". Myślę, że jesteś infantylnym maniakiem, a ja cierpliwą idiotką, bo uraczyłeś mnie spektaklem, który przyprawił mnie o głębokie urazy psychiczne i dawno powinnam odwieźć cię do szpitala na detoksykację, zamiast słuchać twoich skamleń, kazań i proroctw. I żeby tylko! Próbowałeś skakać w biegu z samochodu, stawać na siedzeniu z krzykiem, że unosisz się w przestrzeni kosmicznej, spotykasz jako Logos Sofię i tworzycie wspólnie prajednię kosmiczną. Opowiadałeś też o jakichś bogach-kosmonautach, skandalach politycznych, udawałeś kobietę opowiadającą o męskiej tyranii, dematerializowałeś przedmioty w swej imaginacji i próbowałeś onanizować się bananem, jak jakaś dziwka. Jedna rzecz jest zdumiewająca. Opowiadałeś też gorączkowo o śmierci papieża, którą pragniesz powstrzymać. Wyobraź sobie, że pięć minut temu radio Watykan podało komunikat, że nad ranem dzisiaj, czyli 13 czerwca 1997 roku przestało bić serce biskupa Rzymu i tron piotrowy jest osierocony. Tuś dotknął prawdy. Jak to się stało?
Patrzyłem na Monikę i poczułem, że bezsilny gniew ściska mnie za gardło. Czerwony muchomor, Amanita muscaria, klucz do boskiego pałacu, uchylił mi rąbka tajemnicy, wprowadził do słabo oświetlonego przedpokoju, gdzie obserwowałem światło sączące się przez szpary drzwi z jasnych komnat i łowiłem fragmenty recytowanej Kroniki Akaszy. Otarłem się o światło wiedzy, o uniwersalną Gnossis i powróciłem do czworaków ciemnoty. Jednak fakt, że papież umarł lub został uśmiercony, wstrząsnął mną. Wstrząsnął mną też domysł, że Monika serdeczna kumpela moja, plastyk i scenograf telewizyjny i świetna dupa na dodatek, ciągnąca wzorowo laskę, bo tak ceni kobiety męski umysł, jest też wzniosłą hierodulą, wtajemniczoną w prastare ryty misteryjne kobietą ducha. Coś ważnego mnie dotyka, a ja miotam się jak piskorz w sieci (miotał się w sieci, bo mu ogon zjadły dzieci - zacząłem odpowiadać ironią). Jestem, więc zerem, zwykłą białkową otuliną dla podróży DNA przez kosmos, wytwarzającą pole elektromagnetyczne i ekskrementy...
- Stój, zatrzymaj się... Jeszcze chwila, a szaleństwo wyleje swój czarny atrament na mą świadomość. Przerwij tę opętańczą jazdę! - wrzasnąłem.
Monika patrzy na mnie uważnie. Jej twarz rozluźnia się. Wyraz histerycznej nerwowości przeradza się w troskliwe spojrzenie. Zaczyna zwalniać. Zjeżdżamy z autostrady. Jedziemy drogą wzdłuż gajów oliwnych. Zatrzymujemy się. Grają głośno cykady. Jest upalnie. Wychodzimy z samochodu.
- Czy chcesz coś zrobić. Wykrzyczeć się, pobiec przed siebie, napić się wody, odlać, a może chcesz się kochać ze mną. Jeśli tak, to połóż się wygodnie na ziemi, spełnię cię oralnie, co ty nazywasz obciąganiem laski. Wiem, że to lubisz, a ja wiem, że to poniża ciebie i mnie, a więc w kwestii poniżenia równowaga, a przyjemność po obu stronach, nieprawdaż? Wybieraj, więc masz wiele dróg, lecz jeden cel - oszukać siebie. Służę ci pomocą, bo jak wiesz, jestem gorliwą wyznawczynią tej powszechnej religii. Masz we mnie matkę, sekretarkę, dziewczynę do bicia i kurwę do upustu nasienia.
Nie słuchałem już Moniki. Ruszyłem przed siebie. Idąc pomiędzy z rzadka rosnącymi oliwkami doszedłem do małego skrawka pola, który orał właśnie spokojnie rosły, brodaty rolnik. Dostrzegłem, że na ziemi leży potężne cielsko ubitego węża. Nieopodal spostrzegłem żelazny, zakrwawiony pręt. Stanąłem jak wryty.
- Zdrastwujtie daragoj drug! Pozdrawljaju tiebia z dniom pabiedy nad Arymanem. Czy słyszałeś już coś na temat odwiecznego dualizmu kosmicznego? Braci Bliźniaków - Żywiołaków biegunowo odmiennych, co? Zapewne wierzysz w hermetyczne brednie o jedności przeciwieństw. Gówno prawda! Ten stwór, który leży ubity nazywa się Aryman. A ja, nazywam się Ormuzd, lubię jasność i ład! On jest uosobieniem chaosu, kurewskiej wirtualności, z której chuj wie, co może wyniknąć. To typowy anarchista. Ubiera się na czarno i powiewa czarną flagą mroku i bezkształtu, zwanych uczuciem i intuicją. Ja zaś jestem, kim jestem - Ahura-Mazda, wielki książę porządku, jasności i form powtarzalnych. Lubię żelazną laska pasać trzody lub zabijać wichrzycieli. Lubię mieszkać w białych domach. Najbardziej chwalę sobie siedziby w Moskwie, Dubaju, Beijinie, Watykanie i Waszyngtonie. Tak naprawdę, to mam wiele imion, a są to: Marduk, Jahwe, Zeus, Perun, Baal, Moloch, Indra, Waruna, Thor, zaś ich ziemskie inkarnacje zapewne są ci dobrze znane w osobach Aleksandra Wielkiego, Hannibala, Cezara, Atylli, Tamerlana, Dżyngis-Chana, Napoleona, Hitlera, Stalina, Bandery, czy tego dupka Husajna lub pajaca Regana. Zaś moi odwieczni przeciwnicy, to nieobliczalne siły Entropii, których nienawidzę i muszę nad nimi panować. To wszelkie koncepcje mówiące, że istnieją dezintegracje pozytywne i śmierci starego dla narodzin nowego. To pierdolone brednie dla rebeliantów! Kiedy się urodziłem, cały świat usłyszał straszliwy ryk: Ego! (twoje ego z psiego łajna jest, kolego - rozpoczynam ironiczną, niemą potyczkę). Jam jest, który jest, jestem oceanem, kamieniem i ptasim rdestem! Jestem wierutnym kłamstwem i iluzją, ale kto ma siłę, ten ma rację. A teraz widzisz mnie, jak orzę ziemię udając mędrca, co uprawia pole wiedzy. Nabierasz się na to, bo wierzysz, że idąc ścieżkami labiryntu życia dojdziesz do potwora, którego musisz zabić. Połknąłeś haczyk filozofii UBeka, więc tropisz i zabijasz. Tak, jak i ja zabijasz niepojętego i straszliwego potwora chaosu. Ale ja mądry jestem, bo wiem dobrze, że to gra, kosmiczna gra, a potwór jest moim bratem lub siostrą. Ty zaś traktujesz to śmiertelnie poważnie i wierzysz, że go zabijesz i pokonasz na zawsze, ale to nie uda ci się to nigdy! On, bowiem jest twoim bratem z krwi i kości, twoją mleczna siostrą, twoim dopełnieniem. I tak stale zabijając siebie, męczysz się, bo sam zabić się nie możesz częściowo, bo ego i nie ego, to jedno. Za chwilę zapomnisz o tym, chuju pierdolony, bo pamiętasz nie to, co istotne, ale wygodne i sen błogi dające!
Patrzę, a oracz pług odkłada i z sakwy wyciąga flachę i pociąga. Wąż, co leżał powalony, łeb podnosi i w górę się pnie. I cyce ogromne mu wyrastają, a twarz ma Merylin Monroe, zaś skóra opadła mu już całkiem, białe ciało się pyszni i nogi lubieżnie rozwiera, cipę rozwartą, jak muszla kauri ukazuje. To już heca plugawa, nie ma co!
- Witaj John! - woła z węża dobyta blond-piękność - zanim zastrzelą cię w Dallas ruchaj mnie i zabij, jak Jahwe zabił Lewiatana, jak dosiadał demona Lilith, którego odtrącił i na pustynię zesłął. Zabij mnie, byś nie rozpoznał prawdy i nie był umarły dla ego, co jest ostoją świata tego! Bo ego, to potęga świata, bomba i armata, kolego!
Toporny oracz podchodzi do prezentującej wilgotną gotowość aktorki i zamienia się natychmiast w pucułowatego bubka w garniturze z rodu Kenedy, ważniaka bez błogosławieństwa Rodschilda namiestnika Mamony. Rozpina rozporek i dziarsko wchodzi w rozwarty srom. I dzieje się to, co cały świat nazywa „szybkim numerkiem”, czyli banał pod słońcem i grzybem atomowym tej ziemi.
- „Dał, więc Pan Izraelowi całą tę ziemię, którą przysiągł dać ich ojcom. Oni zaś objęli ją w posiadanie i zamieszkali w niej, pierwej w pień wyciąwszy narody ją zamieszkałe, bowiem były one Panu obrzydłe" - ozwał się głos donośny.
A oni zaczęli tarzać się w konwulsjach rozkoszy. Kiedy zaś modniś, co był prostym oraczem, wyjął swój członek z jej łona, wypłynęła zeń ogromna masa pozabijanych ciał, wyprutych jelit, rozłupanych głów i spalonych kadłubów ludzkich. Całe morze bezmyślnego, potwornego okrucieństwa i zaprzeczenia idei życia. Bo to nie śmierć, ale mechaniczny przemiał materii…
- Nieprzeniknione są wyroki boże i nie pozna nikt, kędy chadza zamysł Pana (kiedy w tryby palec włożę, wiem, że jest to dzieło boże, co po nich zostanie na posadzce i tapczanie - pulsowało w mej głowie).
Nagle czuję pulsowanie w uszach, a czarne płaty zaczynają fruwać mi przed oczyma. Wyłaniam się z bezkształtnej otchłani i widzę nad sobą przerażoną twarz chłopca ze stacji benzynowej w niebieskiej bejzbolówce.
- Siniore turisto, zemdlał pan w klozecie wodnym, a ja pana stamtąd wyciągać i cucić. Pan już czuć się dobrze, prawda? Zatankowałem panu do pełna, ale jeśli chce pan jeszcze małe rekreacjone odbyć, to zapraszam do środka na szklankę akwa z lodem. Czy pomóc, siniore na nogi powstać? Prego, za mną, do naszego biura.
Patrzę zdumiony na ten cyrk słoneczny i błękitnego klauna. W głowie mi szumi, ale wstaję. Chłopak prowadzi mnie pod rękę do przeszklonego budynku stacji benzynowej. Sadza na krześle i za chwilę podaje szklankę z lodowato kostkowaną wodą. Piję, a zdrój żywy napełnia me wnętrzności rozkoszą prostego spełnienia. Jestem szczęśliwy. Chłopak to widzi i śmieje się klawiaturą białych zębów. Podchodzi do radia i przekręca gałkę. Zaczynają dobiegać skoczne dźwięki neapolitańskiej taranteli. Młodzieniec klaszcze w dłonie i podskakuje jak kogucik. Nagle muzyka ustaje. Po chwili ciszy rozlega się nerwowy głos informujący, że ogłoszony będzie komunikat specjalny. Chłopiec nieruchomieje. Odstawiam szklankę. Pompatyczny, niski głos-baryton zaczyna odczytywać hiobową wieść:
- „W dniu 13 czerwca 1997 roku nad ranem przestało bić serce biskupa Rzymu i sternika Nawy Piotrowej. Wielki pielgrzym rzymskiego kościoła wyruszył w swą ostatnią drogę. Odejściu towarzyszyły niezwykłe zjawiska. Jak doniosła agencja PAP Leokadia Śliwa widziała o godzinie 4.07 w swym ogródku ubranego na biało starca, który podlewał kwiaty. Kiedy zdumiona zapytała, skąd się tu wziął, usłyszała syczący głos: „nieszczęsna Leokadio potępiona jesteś na wieki, gdyż wykonałaś trzy dzieciobójcze aborcje u doktora Mamonia", co usłyszawszy pani Leokadia S zemdlała, a gdy się przebudziła z omdlenia, starca już nie było. Udała się pospiesznie na posterunek policji, aby zameldować o nietypowej próbie gwałtu. Kiedy podała rysopis napastnika posterunkowy Józef Burak poderwał się wzburzony z krzesła i zdzieliwszy ją na odlew w twarz ryknął: „wstydu nie masz, kurwo! Oszczerstwa na miejscowego, choć w Rzymie na stolicy papieskiej zasiadającego, naszego Karola świątobliwego rzucasz." I wypędziwszy ogłupiałą kobietę za drzwi do szefa swego zadzwonił, aby ten ocenił, czy niezwykłe wydarzenie do wiadomości publicznej podać. Na wieść o owym wydarzeniu ekspert rządu włoskiego do spraw parapsychologii stwierdził, iż prawdopodobnie odeszłą głowę Kościoła łączyły związki uczuciowe z emerytowaną kasjerką banku z Wadowic. Tyle informacji z Polski. Podano też nieoficjalnie, że Ali Akca na znak żałoby pragnie spożyć 10 kg polskiej kiełbasy bez chleba. Bułgarska agencja prasowa „Wiesti" podała zaś oświadczenie towarzysza Anionowa, emerytowanego agenta K.G.B., który skruszony przyznał się do tego, iż szkolił „szarego wilka", Akcę na torze przeszkód dla owczarków niemieckich w miejscowości Płodwiw, zaś w podróż do Rzymu dał mu kanapki z owczym serem. Po wyjeździe zamachowcy modlił się przez 5 godzin w cerkwi, po czym obejrzał film ,,Ewa chce spać", podczas którego miał dwie samoistne ejakulacje. Na wieść o nieudanym zamachu wykręcił koło zamachowe z traktora i wysłał do Moskwy w celu zbadania usterek. Teraz, zaś żałuje wielce za swe winy, lecz oświadcza, że gotów jest podjąć się podobnego zadania i ręczy, ze tym razem nie zawiedzie. Ostatnią wiadomością jest oświadczenie prezydenta Rosji, Władimira Żyrynowskiego, który zapewnia, że w ciągu trzech dni gotów jest objąć urząd „rimskowa papy", jeśli tylko odmówi koronkę różańcową z Violettą Gillas na wczasach w mangrowych lasach. Na tym kończymy nasz komunikat, składając państwu serdeczne kondolencje i polecając ku pokrzepieniu ducha wino Walencję" - i rozlegają się posępne tony „marszu żałobnego" Chopina...
Zerwałem się na równe nogi. Cisnąłem w bezsilnym gniewie szklanką w ogromną szybę frontową pawilonu. Deszcz szklanych kulek posypał się na ziemię przy ogłuszającym łoskocie uderzenia. Wybiegłem na zewnątrz. Przejeżdżające obok stacji samochody włączyły klaksony. Ludzie byli poruszeni wydarzeniem, które spadło na ich otępiałe od upału i telewizji głowy, jak doniczka z balkonu. Owce pozbawione pasterza głośno wykrzykiwały w obojętny przestwór swą rozpacz.
- Zdrada! - wykrzyknąłem - Nędzne skurwysyny! Białego Starca wykończyli! Nie, żeby zamknąć tę farsę duszpasterską, ten martwy teatr śmiertelnej grozy i od niej wybawienia na łonie Eklezji. O nie! Te cyniczne łotry zabierają się do remontu zbutwiałej nawy. Tworzą nowy, elegancki i nowoczesny wizerunek Eklezji. W stoczniach za oceanem zebrali doświadczenia. Wielki mistrz maskoński Kaczor Donald, wtajemniczył ich w arkana pop-kultury na użytek nasz i całego Kościoła Śniętego. Zawadzał im ten staroświecki „Krawiec dusz". Grubymi nićmi szył, jak dratwa szewce Boehme i ten, co miał oczy do patrzenia widział, że nie szył popeliny, a cymbałem brzmiącym i miedzią brzęczącą nie obszywał. Szył tunikę prawdy dla czasów końca! Nikt już nie kupował tej archaicznej garderoby, bowiem w spokoju spał przed telewizorem. Wielu wolało zobaczyć Neapol i umrzeć w butach katastrofy immunologicznej firmy „Ardidasz”, a kupionej w dupie u kolegi, niż do końca dni swoich przechadzać się po rygorystycznym, prowincjonalnym rynku w Wadowicach. Teraz rewizjoniści, konsylium pop-papistów wyda z siebie głos Pana, który przemieni oblicze ziemi, tej ziemi absurdu...
Chuje zreformowane! Dupki od reklamy i inżynierii mentalnej opajęczają świat! Bo przecież w Watykanie leżą największe pieniądze świata owego, duchowo zgniłego, materialnie babilońskiego, najmocniejsze sprężyny napędowe jego poruszeń, bo jeśli rządzi tu gigantycznymi finansami bankier „Czerwona Tarcza”, semicki, biegły liczykrupa, a kapelusz kardynalski kosztuje 6 mld. $, to inne usługi i pozycje urzędnicze też są w cenie. A ziarnko do ziarnka i największa w świecie miarka. Tak jest, towarzysze kardynałowie, Neożydzi rządzą światem!
Biegałem i krzyczałem zajadle. A kiedy się wykrzyczałem do ochrypnięcia wszedłem z powrotem do ciemnego i chłodnego wnętrza stacyjnego pawilonu. Błękitny anioł dystrybucji paliw siedział ze zwieszoną głową i płakał. Podszedłem do niego i położyłem rękę na ramieniu. Podniósł zapłakaną twarz do góry i wtulił w me biodro. Przejechałem ręką po jego włosach. Były twarde i elastyczne jak sprężynki. Wzdrygnąłem się. Chłopak pociągnął nosem i zerwał się na równe nogi.
- Nie, niente, siniore, nie jestem pederasti. Jestem katolikiem i evry day trzepię kutasa, bo moja bambina nie chce dać dupy, Santa Madonna, przed ślubem w kościele, a ja młody i chutliwy, jak azinus, jestem, krew moja jak vulcano, he, he! Ach, czemu ludzki żar amoroso jest tylko wyziewem fekalio, porke mizeria, przed obliczem boga? Czy to jest prawda, mam mamia, czy tylko senny majak, Santa Madonna!
I nagle zacząłem się śmiać, śmiać z całego szklanego serca i całego papierowego ducha. Pomyślałem, że ten świat, to komedia boskich pomyłek, a z pomyłek tych wynika marksizm i metafizyka, a także bicie konia i skrobanki doktora Mamonia, Karin Stanek tańczy Twista, a Kaszpirowski leczy kury nioski. Zapamiętałem się w tym śmiechu, jak w rytuale oczyszczenia, wyrzygania całego zła. Na pewien czas świat zewnętrzny przestał dla mnie istnieć, lecz gdy się opamiętałem zobaczyłem, że błękitny „petrotankista", poczciwy błazen petroopery z uwagą nasłuchuje radia. Podszedłem bliżej i zacząłem łowić słowa. Moje zdumienie rosło z chwili na chwilę. Otom pojmować zaczął mechanizmy wielkiego spisku, teatru stalowych marionetek...
- Panie kardynale Verdi, co było przyczyną zgonu świątobliwości papieża?
- Wnikliwe oględziny zwłok prowadzone przez dr. Corleone ustaliły, iż była to śmierć nagła, we śnie, spowodowana pęknięciem tętniaka aorty.
- Czy można brać pod uwagę inną przyczynę, mam na myśli otrucie?
- Wykluczone. Nad zdrowiem papieża czuwał oddany mu personel medyczny oraz cztery zakonnice z Polski, które stosowały terapię energetyczną Reiki i dietę, nie genialną ale optymalną. Od czasu do czasu odwiedzał papieża Anatolij Kaszpirowski, aby naprawić mu telewizor i młynek do kawy, a także zagrać w szachy i wygolić pachy. Papież słuchał także muzyki zespołu „Bajer Full", która, jak twierdził, podnosiła go na duchu, jak pięć złotych z podłogi. Papież jeździł też w wieku średnim na nartach, a w dzieciństwie na wrotkach i grał w Totolotka. Miał, więc wspaniałą zaprawę kondycyjną, spotęgowaną potencją maryjną.
- A wiec śmierć papieża możemy uznać za nieprzenikniony wyrok boży, za niezrozumiałą dla maluczkich logikę boskich planów, nieprawdaż?
- Uważam, że jako kardynał do spraw dogmatów wiary mogę uznać, iż nieprzeniknione wyroki boże w Kujbyszewie młócą zboże. Co zaś co do śmierci papieża, sprawę uważam za oczywistą: każdy cel ma swoje narodziny i śmierć, dlatego bóg jest poza celem, jest bezcelowy i bezdebitowy, zaś człowiek, nawet papież, jest celem nietrwałym, choć ruchomym i samym w sobie, nawet kiedy rzepkę skrobie i podróżuje po świecie, jak mumia w karecie.
- Pięknie powiedziane. Czy zatem, kardynale, możemy liczyć, iż zechce eminencja przełamać złą passę i stworzyć cele, które dosięgną majestatu boga?
- O, tak. Przygotowałem do odczytania prowizoryczną listę zamierzeń reformatorskich, które, jak mniemam, napełnią ciało Eklezji świeżą krwią i pozwolą zagubionym wrócić na jej atrakcyjniejsze łono. Oto nasze propozycje:
1. Papież nie jest głową, lecz członkiem kościoła. Na podstawie badań prof. Allegre stwierdzić można jednoznacznie, iż Jezus był inicjowanym w misteria agrarne hierofantą, a zatem jego włączanie w mit jahwistyczny i przypisanie mu roli mesjasza jest błędem lub manipulacją, do wyboru, bo na jedno wychodzi, zwłaszcza na przedmieściach Łodzi. Jezus przeżył ukrzyżowanie dzięki silnej dawce Amanita Muscaria, która spowodowała stan letargu podobny do śmierci. Wedle tradycji przedsemickich, kanaanejskich misteriów agrarnych, jedność kosmobiologiczną symbolizował bóg Fallus (An) zapładniający boginię Ziemię (Asztarot). Nic nie stoi na przeszkodzie, aby papież, zgodnie z prastarą tradycją, był ziemskim namiestnikiem tego boga, a świętość Natury oraz podstawowej jej siły integrującej i odnawiającej duchowo oraz fizycznie – Erosa, stała się dogmatycznym faktem. Dla dobra Kościoła odmieńmy jego oblicze na atrakcyjniejsze społecznie, hedonistyczne i uniwersalne!
2. Obrzezanie jest aktem destruktywnej ingerencji w Naturę. Na bezwodnej pustyni było zabiegiem higienicznym, który socjotechnicznie zinterpretowała kasta kapłańska, jako adopcję przez boga. Bóg ten kazał też zabijać nieobrzezanych, w więc był wrogiem porządku Natury. Nasz bóg kocha ludzi, kocha naturę, kocha postęp, napletki, minetki i prawa konsumenta.
3. Penis bez napletka jest studnią bez wody i jeźdźcem bez głowy, a zatem jego twórca, Pan zastępów i holocaustu ludów Kanaanu, Midianu i Edomu, a dziś Gazy i Hebronu, jest martwy i pogrzebany po wsze czasy. Członek z napletkiem, to symbol kosmonauty w hełmie, uniwersalny symbol ludzkiej ekspansji w kosmos, rakietowego surfingu.
4. Wszelki ludy i plemiona zamieszkujące Ziemię, która miała być oddana w pacht jej niszczycielom, banksterom i korporacją, co stoją za kościółkiem, giełdą i zaułkiem, one to mają prawo do swej wiary, do swej kultury, bowiem oni się jej wyrzekną, tak, oni się zapiszą do Wielkiego Kościoła Konsumpcji! Podajmy dłoń braciom islamistom, podajmy im ewangelię konsumpcji, zauroczmy ich spełnieniem na ziemi, codziennym seksem, niebem zmysłów na co dzień, z baratem, siostrą, matką, uczycielką i instruktorką fitness, a zapomną o hurysach, zapomną o bombach i nienawiści, pokochają zmysłowość i radosną konsumpcję materii!
5. Prokreacja tylko dla idei pomnażania ludu bożego, jest dziełem wątpliwym, Jeśli pomnożony lud boży dusi się, morduje, wyniszcza Ziemię, uważa seksualizm za rzecz nieczystą, to znaczy, że jest dziełem boga śmierci, a nie życia. Prokreacja jest przedłużeniem ludzkiej egzystencji, musi być przeto racjonalnie limitowana, zaś erotyka jako sztuka, uprawiana dla szczęścia, poczucia siły, pomnażania dobrobytu i rozwoju cywilizacji technicznej, którą ofiarował nam, jako swoją paschę, Pan z nieba, choć spod wody, bóg Oannes...
- Zaraz, zaraz. Wszystko, co usłyszeliśmy dotychczas brzmiało rewolucyjnie i radykalnie, ale szlachetnie, zaś następne projekty reformatorskie zaczynają trącić propagandą konsumpcjonizmu popkultury.
- Stul pysk dziennikarska pizdo, mikrofonem w dupę jebana! Kto podważa sens słów boskich skazany będzie na zamknięcie w klasztorze z krową lub urodzenie 10 dzieci, czy też dożywotni zakaz oglądania filmów pornograficznych i używania masturbatorów analnych. Najcięższe bluźnierstwa karane zaś będą dożywotnim zakazem wstępu do restauracji McDuplardsa i wilczym biletem do dyskotek i na mecze bejzbolowe. A teraz, drodzy słuchacze, chcę wam dokończyć dobrą nowinę i podać dalsze plany reform:
6. Kościół rzymsko-katolicki postanowił od dnia dzisiejszego zmienić formę ceremonii i charakter udzielanych sakramentów św., a zatem:
- Chrzest udzielany jest wyznawcy w wieku od lat 12 wzwyż, w basenie z dżakuzi, gdzie baraszkować można w strumieniu ciepłej wody w towarzystwie osoby płci przeciwnej lub tożsamej, wydry lub delfina. Zaleca się przeżycie 3 orgazmów. Tak przysposobiony do życia człowiek otrzymuje dokument, iż jest ochrzczony z wody, może zbierać z pachwin grzyby i wpędzać bydło do zagrody. Po specjalnej opłacie można otrzymać zezwolenie na chrzest z szampana, piwa lub uryny. Zakazany jest chrzest z surówki stalowej, gdyż anihiluje ochrzczonego, co sprawia przykrość rodzinie jego.
- Komunii św. udzielają kwalifikowani kapłani na terenie świątyń, zwanych potocznie restauracjami McDuplards lub Burdel Kit. Penitenci komunikowani są hamburgerami, czisburgerami, które popijają św. Cocacorbą i św, Milkszmerglem. Do komunii św. przystąpić można po rachunku sumienia, czyli spędzeniu przed telewizorem 10 godzin bez przerwy i zjedzeniu 5 kg. solonych fistaszków. Gorzej przygotowani komunikują się w Pizda Cap, bezpośrednio lub na wynos, w czym pomaga baran merynos.
- Bierzmowanie, czyli namaszczenie krzyżmem św. odbywać się będzie w salonach masażu. Kobiety masowane będą przez mężczyzn spermatocetem kaszalota, gdyż oficjalnie nie wspieramy homoseksualizmu kobiet. Może on być przyczyną zaniechania działań na rzecz prokreacji, a wtedy stać się może rzecz niepomyślna w postaci deficytu potencjalnych konsumentów dóbr cywilizacji technicznej. Mężczyźni mogą być masowani przez kobiety, jak i mężczyzn, jako, że ich ciała nie odgrywają wiodącej roli w procesie rozrodu, zaś ich poziom psychicznego ukontentowania znacząco wpływa na rozwój cywilizacji technicznej i utwardzania masy bitumicznej.
- Małżeństwo zawierane być może przez kobietę tylko z mężczyzną. Dziecko wychowywane jest w rodzinie Mansona wedle przykazań dobrego konsumenta. Dziecko po rozpadzie związku wędruje do Domu Uniwersalnej Rodziny Człowieczej, zaś rozwodnicy mogą wstępować w nowe związki. Mężczyzna może wstępować w związek małżeński z kobietą, mężczyzną, koniem, gęsią, kozą, hipopotamem, delfinem, kucykiem, psem i rosomakiem oraz wieloma innymi zwierzętami ciepłokrwistymi z naszego katalogu. Rozwód uzyskuje na życzenie. Losy dziecka po rozwodzie są kontrolowane przez Kościół, który dba, aby podczas mszy św. roznoszone były czipsy i chrupki wszystkim milusińskim, a szczególnie gorliwie modlącym się, rozdawane są lody „Algnida”. Inne związki są dopuszczalne, jako pomnażające szczęście osobiste konsumenta, ale limitowane na mocy specjalnych okólników. W tych związkach dzieci przeważnie nie występują, wiec nie ma prawnych problemów w produkcji embrionalnych kremów.
- Kapłaństwo obejmuje pracowników kwalifikowanych telewizji, dziennikarzy dyspozycyjnych, instruktorek fitness, bossów show-businesu, gwiazd kina, celebrytów, producentów reklam, kosmonautów, pracowników restauracji sieciowych np. McDuplards, maklerów giełdowych, programistów komputerowych, aktorek pornofilmów i superwajzerów z supermarketów. Pracuje się nad ustanowieniem nowej hierarchii kapłańskiej w oparciu o działanie na świadomość i podświadomość mas ludowych religii bez boga i miłości, ale pełnej gadżetów i zmysłowych przyjemności. Uniwier-kapłan, to przyjaciel katola, żydłaka, muslima, greka, ruska i murzyna, hamburgerem zbrandzluje, z rozumu wyzuje!
- Jak widzę nowe oblicze kościoła mocno przypomina obraz naszej kultury masowej i konsumpcyjnego stylu życia. Czy to jest walor, czy słabość nawy nowej religii powszechnej konsumpcji?
- Cóż za idiotyczne pytanie! Nasze doświadczenia mówią wyraźnie o wyższości radości zmysłowej nad wysiłkiem intelektualnym i rozwojem duchowym, a także radości konsumowania nad ideą ascezy i umartwiania, radości rozmytej tożsamości nad morderczymi podziałami i ostrą tożsamością, ot co! Przecież, powiedzmy to sobie otwarcie: Boga nie ma, a jest tylko interes Kościoła! Czy w obliczu wielkich sukcesów kultury masowej i idei konsumpcjonizmu, zmory wojen religijnych, euro-pielgrzymek islamistów, Kościół może płynąć pod prąd owych powszechnych wartości? Na pewno nie! Byłoby to samobójstwo, a to jest aktem najbardziej wrogim życiu, bo jak można nie chcieć żyć, skoro tyle filmów do obejrzenia, hamburgrów do zjedzenia, sms-ów do wysłania i orgazmów do przeżycia! Przyjemność zmysłowa jest święta, a Kościół jest od rzeczy świętych, a nie od rzeczy gada, jak to kiedyś bywało i nam reputację zachwiało. Koniec z utopią, niech żyje święta realność i jej odwieczne prawa, prawa fizjologii i zmysłowej przyjemności, bo ona, jak wszystko ludzkie, od Boga dana, no nie?!
- Bydło pierdolone! - Krzyczę przeraźliwie i widzę twarz Moniki wściekłą i zaciętą. Skąd u niej ta pasja? Pędzimy górską serpentyną. Przed nami czarna gardziel tunelu.
- Nie zatrzymam się głupku, bo dałam sobie słowo, że dowiozę cię do celu. Jestem człowiekiem z krwi i kości, więc cel osiągnę nieuchronnie. Tylko bóg jest poza celem. Bóg jest ideą bezcelowego rozpłynięcia się w nicość bezimienną. Czy ciebie to bawi? Bo mnie mierzi, choć czuję, że to moja prawdziwa natura, miłość do nicości, do pustki, która jest pełnią. Ale to prowadzi na manowce, zabiera smak i urodę bycia istotą oddzieloną od sedna, bytem poszczególnym, nagarniającym w ekstazie pod siebie wszystko, co ogólne i nie twoje. Bezcelowe, bezinteresowne istnienie, to bzdura, krach apetytu na życie, istnienie celowe, egoistyczne i zachłanne, to smak i uroda życia, ot, co! Ale ty nie dorosłeś do tego, tobie śmierć i bezkres ducha bliższe, niż życie i smak rzeczy.
Muszę teraz coś zrobić, coś na miarę swego potencjału duchowego, o który się w dalszym ciągu podejrzewam, pomimo tylu jawnych porażek i chybionych kreacji życiowych. Nie przyjmuję, więc do wiadomości, że pędzę samochodem prowadzonym przez szaloną kobietę, która pragnie mej zguby, jako wybrakowanego egzemplarza ludzkiej ekspresji genetycznego potencjału, ale zbieram siły, aby ocalić świat przed zalewem nowoczesnej formy religii masowej, bryndzy lekkostrawnej i błogo tumaniącej, która stanie się ostateczną mogiłą ludzkiej myśli krytycznej, poszukiwań dróg własnych, własnych, kacerskich schronień przed metafizyczną despocją, kiedy to bóg stanie się smaczny i pożywny, jak hamburger i żadnego odruchu samoobrony przed totalnym zmanipulowaniem taka rumiana boska kajzerka nie wywoła. Bije, więc nam ostatni dzwon, albo ostatnia trąbka do szarży na szańce podstępnego wroga. A więc, szarżuję!
Wpadam przez rozbite impetem uderzenia okno do wnętrza watykańskiej jadalni papieskiej. Walę się w deszczu szklanych odłamków na podłogę, a ochroniarz świątobliwej marionetki, litewski ksiądz Masturbanis, karateka i komandos, rzuca się na mnie z nożem w zębach. Ale ja już lewituję pod sufitem i lekko opuszczając się ku zdezorientowanemu napastnikowi czubkiem buta kopię go w ciemię, a wytryskający z roztrzaskanej czaszki mózg pada na salaterkę stojącą przed zatopionym w fizjologicznym ukontentowaniu, choć na co dzień zafrasowanym o losy świata, Białym Starcem, co wywołuje jego nagłe ożywienie.
- O, świetnie, ktoś wreszcie odczytał me myśli i podał na deser lody karmelowe! W zeszłym tygodniu cech piekarzy z Wadowic przysłał mi lotniczym cargo ulubioną kremówkę o wadze 5,5 kg., którą pałaszowałem przez okrągłe 5 dni, a której destruktywne działanie na biochemię mego mózgu było niczym w porównani ze szczęściem istnienia, którego doświadczałem. Tak bym się ucieszył, kiedy dostrzegłbym na stole małą torebkę oranżady w proszku, ten mistyczny dar przemysłu przetwórstwa spożywczego na rzecz duchowego odrodzenia narodu cierpiącego przez lata pod jarzmem marnej kuchni w mrocznych czasach PRL. O, gdybym ją zobaczył, syczącą na dłoni w kropelce śliny, bramę niebios i pocieszycielkę strapionych, to byłbym pewien, że Bóg powrócił już z wczasów na Saturnie i zajął się sprawami swego lichego ludu - sennie mamrocze starzec i ociera szczere łzy skrzywdzonego, przenoszonego embriona wielkich idei pax aeterna.
W drzwiach jadalni staje kardynał z dzbankiem opatrzonym misternym wizerunkiem pąsowej róży. Zdumiony patrzy na pobojowisko, spokój starca w bieli i moje powietrzne szybowanie ku jego podle przebiegłej osobie truciciela. A on w przypływie nagłej desperacji, udając, że mnie nie widzi, podbiega do sentymentalnie rozczulonego nad miską móżdżku, branego za karmelowe lody, starca w bieli i nalewa z dzbanka pomarańczowy płyn do szklanki. Gorączkowo, w emfatycznym uniesieniu przemawia językiem Judasza:
- Wasza Świętobliwość ma całą armię wiernych i oddanych rodaków, a za ich to staraniem szczęście wielkie dziś spotyka Namiestnika Piotrowego. Bo, oto leję w szklankę oranżadę w proszku, prezent od harcerzy z Ełku, którym to pierwej rozpuścił w wodzie źródlanej z Muszyny, darze górali orawskich i kochanków biskupa Pieca, którą ku uciesze wielkiej Waszej Świętobliwiści z duszy serca serwuję! Na zdrowie!
Biały Starzec chwyta wzruszony kryształową szklankę z toksyczną, choć jarmarcznie i apetycznie podaną zawartością i pije w fizjologicznym rozanieleniu. A ja wiszę w powietrzu, niczym latawiec na uwięzi, który ani w niebo bezkresne nie odleci, ani na ziemię nie spadnie, aby poddać się wyrokom grawitacji, ale w bezpłodnym zawieszeniu obserwuje i bezsilny kwituje poruszenia i kaprysy losu, a mój wpływ na bieg zdarzeń jest taki, jak wpływ drożdży piwnych na erekcję u hipopotama. Wiem, że nic nie zdziałam, że tylko świadkiem jestem swej zbędności i niemocy życiowej, a wszystko, co stać się miało, stanie się na mych oczach, aby mnie upokorzyć, a świat w trumnie śmierci za życia zręcznie ułożyć...
Po paru łykach fatalnej oranżady starzec z szczęśliwego, fizjologicznie odprężonego demencjusza, co skutecznie poluźnił krawat choroby, przeobraża się w skwaszonego i stękającego cierpiętnika, a w ułamku sekundy zachodzi w nim groteskowa metamorfoza i oto miast pokurczonego starca siedzi przy stole dziarski, fikający nogami w krótkich spodenkach Oskar Matzerat, który zlizuje z pępka leżącej przed nim nago na stole kaszubskiej służącej Marysi, pieniącą się pod wpływem jego gnomicznej śliny oranżadę w proszku. Służąca stęka rozanielona i coś o podobnej penetracji niższej partii ciała przynudza. Oskar kontent mlaszcze, a w otwartych drzwiach stoi już Gunter Grass z takoż otwartą książką w ręku, a w drugiej dzierży blaszany bębenek, na którym stepuje foxtrota miniaturka Łyska z pokładu Idy w wersji turystycznej. Gunter uśmiecha się i kiwa do Oskara palcem. Malec widzi gest swego ojca, który z powodów fanaberii twórczej, jest także jego matką i już pędzi ku niemu.
- Wskakuj gnomie do wielkiej literatury, bo mali ludzie godni są wielkości, tak jak małe piwo godne jest wielkiej ilości powtórzeń, aż stanie się źródłem jasności przedwiecznej i żółtym strumieniem uryny, lanym na pohybel armiom i rządom, a ku chwale kaszubskim grulom i dupie Maryni, bo małe są wielkiego fundamenty, małe łączy ludzi, zaś pragnienie wielkości skompromitował Adi H, który czołgi Maus i działa Klaus stroił, a nie ducha rozwijał, a tako rzecze Zenek Szustra - kończy perorę Gunter, a w tym samym czasie Oskar skacze i ginie we wnętrzu książki, niczym zerwana z haczyka ryba w toni jeziora...
- Umarł król, nich żyje król pik, a królowa małpa, krowa! - woła z entuzjazmem godnym końca epoki i narodzin superczasów watykański kardynał.
Wnętrze jadalni wypełnia jasność mistyczna, rozlegają się chóry anielskie, a z pękających klepek błyszczącego parkietu zaczynają wychodzić szkielety w kardynalskich purpurach i masturbować się doodbytniczo.
A Gunter Grass zamyka książkę, do której włożył jeszcze blaszany bębenek, kawałek mózgu komandosa dla podgrzania akcji, a Łyska z pokładu Idy oddał do wypchania paryskiej firmie „Deyrolle” i w nastroju refleksyjnej powagi mówi do świętującego kardynała prorocze słowa:
- Abdykuję przed koronacją, wielebne kapłony. Mam w dupie czarne, bo gram tylko białymi, zwłaszcza morsami i rudymi kłakami pizdy kaszubskiej, jak barwami jesieni, cieszę swe oczy. Kto mieczem wojuje, ten od miecza dynie w pacht dostaje i odlatuje w ciepłe kraje. A kto policzek drugi nadstawia, temu pierwszy staje się trzeci i po drwa do boru leci. To je całe, to je pół, to je krowa, to je wół, to je znojne widło gnojne. I jo temi widłami, lepiej niż papież z kardynałami i Clinton ze stażystki minetami, rządzę ludzkimi krowami i wołami, jeno ni wim, cy mogę posiać w życie trwogę. Kto ma uszy do słuchanie, niech mu je przemyje niania. Amen.
Spod sufitu watykańskiej jadalni spadam w osłupieniu, a także twardo i boleśnie na siedzenie pędzącego w zawrotnym tempie auta. Koniec. Wszystkie sprawy boleśnie spartolone, może nawet spierdolone…
Wjeżdżamy do czarnej gardzieli tunelu, samochód zawrotnie przyspiesza i zmienia się w cielsko czarnego konia. Monika siedzi naga przede mną. Końskie kopyta wybijają rytm mego serca. Tunel się kończy nagle, wpadamy w żółtą otchłań. Monika odwraca twarz. Jest to twarz Śmierci. Uczucie bezgranicznej słodyczy przeszywa mnie od pięt po czubek głowy. Me ciało faluje w rytmie finalnego orgazmu. Przyciskam me usta do białych warg Moniki. Są cudownie zimne. Monika odchyla głowę i mówi:
- Poznałeś prawdę i prawda cię wyzwoliła. Jesteś wolny i wolność cię pożre, niczym wielka ryba. To zaszczytne być pożartym przez wolność, a nie przez podatki, mandaty, nieudane operacje giełdowe czy też rekiny. Zjedzeni przez wolność stajemy się jej cząstką, a w świetle idei hologramu, nią samą. To niewymownie zachwycające! (niewymownie zachwycające są cukrowe zające, a czasem stosunek z burczybasem - napływa gdzieś z oddali).
Lecz my porwani wirem odwiecznej konieczności, losem niesieni, niczym zeschłe liście wiatrem, lecąc wspólne w otchłań, zamieniamy się płynnie w ciepłe, żółte światło. Jesteśmy wszystkim i niczym. Om mani padme hung!
Hau! Hau! Ilau! Szczeka pies. Skąd, u kurwy nędzy, znalazł się tu pies? Otwieram oczy i czar pryska. Leżę w zmierzwionej pościeli swego łóżka, a przez zamknięte żaluzje sączy się światło nieokreślonej pory dnia. Jestem niewyspany, zły i oszukany. Oszukany przez fizjologiczne zobowiązanie snu do świadczeń na rzecz regeneracji ciała i umysłu. Nagle przypominam sobie słowa mędrca i hierofanty, Heraklita: „nawet śpiąc uczestniczysz w twórczym stawaniu się wszechświata". Wszyscy, więc tworzymy, zwłaszcza bezwiednie, zaś na jawie buszujemy w zbożu lub rozwalamy domek z kart taty i mamy. A tu jakiś intelektuś zafajdany pieprzył mi, że twórczość, to elitarny przywilej artystów. Przywilej, czy snobistyczne rojenia o wielkości? Tere, fere, ku, ku! Intelektualne bździny i naiwne złudzenia! Przywilej bycia durniem, czyli istotą przypuszczającą, że spełnia coś jeszcze ponad nieuchronny obowiązek białkowych otulin D.N.A, czyli reprodukcję, i raz jeszcze reprodukcję! A ma ona tyle wspólnego z prawdziwym aktem twórczym, co wypróżnienie ze świadomym gestem powołującym do istnienia marmurowy wizerunek myśliciela. Twórczość, bowiem, to wielki przymus działania w malignie, wbrew sobie, na polecenie mrocznych sił naszej duszy, gdzie złożona jest w depozycie wiedza o wszechbycie, owa Kronik Akaszy, a jeśli dany nam talent, prawdziwy talent, to finezyjna i błyskotliwa forma artykulacji odwiecznych archetypów i symboli na miarę czasu, na miarę wskazań Anima Mundi, pozwala w labiryncie świata widzieć światło w tunelu. Ale to, co nazywają matołki twórczością, to tylko naskórkowy rytuał, zabawa w układankę z martwych symboli, do której klucz zamknął tatuś w sejfie kosmicznym, a dzidziuś naiwnie myśli, że dotyka wielkich tajemnic bytu, a tylko gaworzy w kojcu inplantów cudzomyślenia...
Bo świat człowieczej, twórczej wyobraźni podzielony jest zgodnie z prawidłami statystyki przejawów masowych, czyli zdolności do kumulowania i posługiwania się wiedzą w sytuacjach adekwatnych, czyli inteligencji, dość tragicznie, a mianowicie: 95% to matoły przyssane do cycków matczynych, które socjotechnika kapłańska przerobiła na dogmaty wiary i prawdy objawione, zaś marne 5%, to grupka desperatów, poszukiwaczy sensu i czasem spełnionych nowatorów, którzy wybrali marsz na przełaj, bez protez wyznań i ideologii, ku nieznanemu, ku nowym, być może szlachetniejszym i okazalszym, wymiarom człowieczeństwa. Tylko nieliczni podnoszą korce i odnajdują ukryte pod nim skarby, czyli ziarna wiedzy. Pozostali zaś noszą w korcach rozliczne formy plew: żarcie, noże, granaty, obcięte głowy i tony amunicji. I tak od tysiącleci...
Lecz one, ziarna wiedzy, śpią poniżej progu ludzkiej, masowej świadomości. Bo to, co najwartościowsze, najczęściej przeżywa ludzka gromada zjadaczy chleba, producentów gumy do żucia i cementu, a także masowego zarzynania bliźnich, podprogowo, a nie świadomie, w pełnym blasku zrozumienia i sensu. Bo wtedy tłuszcza stałaby się ludzką rodziną, a ta potrzebna jest tylko w hasłach politycznych i reklamach margaryny. Niewielu, zatem dane jest przekroczyć próg na ziemi, odpiąć ideologiczne i teologiczne protezy. Kołowrotek sztubackiej ironii podpowiada: „amputowane kończyny wyobraźni masturbują gęsi w łaźni, zaś masowa głupota rośnie w siłę, choć ma jaja zgniłe, a papierze i fryzjerzy cenią wiary kotlet świeży, bo istotne duchowe doznania z ptaszków im wyssała niania, zaś licznym dziewczynkom bozia rozum zatkała włochatą cytrynką”. Lecz to nie ostateczna, ale przewrotnie jajeczna, lecz nie dostateczna wersja końcowej pointy. A zatem może inaczej: „proletariusze podprogowości, łączcie się w marszu do świadomości!”. Tak, sztubactwo zawsze chadza obok dotykania tajemnicy, tak dla równowagi, dla harmonii stąpania na dwóch nogach po ostrzu brzytwy czujnej świadomości. A to zadanie wielkiej wagi, nie układanka intelektualnych puzzli, to też nie wyprzedaż posezonowa idei znalezionych w kniei, ale alarm na ziemskim „Titanicu”, lodowa góra głupoty zaprasza do brzucha!
A, więc sprawa poważna, śmiertelnie poważna. Kto nie wierzy, nich śpi przed telewizorem, a może przyśni mu się wizyta w sklepie z damską bielizną i demonstrujące ją, smakowicie przebierające się w „koronkowe ciuszki” piękne modelki, słodki, jak pralinki, a może ciemny las zamieniający się w jeszcze ciemniejszy labirynt, w którego czeluści czeka odpowiedź na wszystkie pytania, tak straszna, jak postać Minotaura z pizdą, że świadomość wywraca się na nice, a ty zanurzasz się w iskrzącym futrze kota i roztapiasz się we Wszechbycie… A może obudzą cię trąby archanielskie wzywające na transmisję z końca świata w telewizji z komentarzem papieża, morświna i krokodyla. Nie możesz jednak zapomnieć, że obudzisz się z ręką w złotym urynale, kupionym na raty, siedząc na kolanach mamy i taty, śmierci i kościeja. Ot, co! Zatem - pobudka, dla pacynki i krasnoludka, dla mas ludowych pogrążonych w toksycznych odmętach wód płodowych śmierci! Uwierzmy w nasze możliwości, nie fizjologiczne, a duchowe, nie w ewangelię kościołów i galerii handlowych, a zatem niechaj wytrwałe nogi poznania zaprowadzą nas do serca labiryntu, a oczy duszy niech zobaczą, że Prawda, choć niezwykła i przerażająca, zawsze wyzwala, daje siłę, daje wolę przekraczania wszelkich ograniczeń, progów, zapór, dogmatów, bogów, boskiej bojaźni, mizerii wiary katechizmowej, nacji, zwyczajów, regulaminów, kontroli, zon wydzielonych, gułagów i słodkiego uwodzenia Syren. Tylko od nas zależy, czy spędzimy życie, jako robaki ziemne, czy ptakowie niebiescy szybujący ku słońcu Prawdy...
*
Wrzeszcz, 23.03.1998 rok Antoni Kozłowski
Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura