Wilk Miejski Wilk Miejski
356
BLOG

Eros fatalny

Wilk Miejski Wilk Miejski Kultura Obserwuj notkę 2

Panu L. w podzięce za empatyczną zdolność

odczytywania krwistej i zuchwałej Prawdy

opakowanej w knajacko-cyniczą formę mej narracji.

 

Zawsze prześladował mnie pech. Przyszedłem na świat w dużym mieście, ale w banalnej, klasycznie obciążonej narodowymi przywarami rodzinie, której klimat mentalny zamieniał codzienność w festiwal bigoterii, kłótnictwa i życiowego kapitulanctwa. Przeciętna poprawność rodziców, ich małość i pozorność w czynach i myślach odbierała mi zapał. Kraj, a może precyzyjnej cały obszar kontynentu, na którym miliony ludzi żyło w klatce ideologii i w darwinowskiej rzeczywistości walki o byt, był przykładem dziejowego pecha dla ludzkiej fauny zasiedlającej to ziemskie infernum. Mogło to zrekompensować cudowne zrządzenie bycia geniuszem szachów, jasnowidzem lub aktorem, albo też talentem sportowym wielkiej klasy, bo przecież owe kreacje wynoszą ponad szarą mierzwę tłumu i gwarantują nieprzeciętne życie w formie wyspy na oceanie nędznej przeciętności. To są jednak przypadki, wyjątki potwierdzające regułę kolektywnego i jednostkowego fatum...

Kiedy pewnego razu zdarzył mi się niezwykły przypadek, okazał się finalnie także boleśnie upokarzającym pechem. Otóż, kiedy byłem w ósmej klasie, a za oknem wypełnionej nudą klasy szalała wigorem życia wiosna, wpełzała ciepłem i zapachami do klasy, jak zew lepkiego, cierpkiego, ale słodko i boleśnie wabiącego zakazanego szaleństwa pewna spokojna i niezwykle zdolna koleżanka klasowa, Basia, zaprosiła mnie po lekcjach na spacer do lasu. Byłem zaskoczony tą niecodzienną propozycją ze strony klasowej piękności, dziewczyny wysokiej, kruczowłosej, cycatej i biodrzastej, jak gwiazda filmowa. Nie spodziewałem się jednak, że będzie tak perfidna i ufnie, jak pacan, podreptałem za nią w leśną gęstwinę na własne pośmiewisko. Bukowy las stał w ogniu wiosennego słońca. Od szkoły wiatr przywiewał aromatyczny zapach gotowanej smoły. W ślepej naiwności spoglądałem na świat, jak na kuszący, pełen dwuznacznych uśmiechów korytarz wiodący do komnaty rozkoszy.

Kiedy Basia upewniła się, że jesteśmy poza zasięgiem wzroku potencjalnych podglądaczy stała się nadskakująco miła i zalotna, zaczęła obejmować mnie i przytulać, a w ucho szeptać czułe słówka. Tak mnie to wzięło, że o świecie całym, jak naiwne cielę zapomniałem i rozanielony zacząłem prosić Basię o więcej. Ona jak by tylko na to czekała, ochoczo podkasała obcisły fartuszek, opuścił majtki i stała z tryumfalną miną pokazując bez żenady czarne futerko cipki. Mało tego. Zachęcała z figlarnym uśmieszkiem, abym przyjrzał się dokładnie, jaki to skarb kryje się w gęstwinie jej gaiku. Świat zawirował... Bez chwili wahania przyklęknąłem przed fantastycznie dostępną, obnażoną dziewczyną i delikatnie zacząłem rozgarniać jej runo, aby przełykając z wrażenia ślinę, zobaczyć różowe falbanki sterczące z mile rozwartej szparki, studni żywota, cudownej róży wiosny….

 I kiedy tak wpatrywałem się jak urzeczony w to oszałamiająco cudowne zjawisko, nagle spomiędzy różowych zakamarków trysnęła struga moczu zalewając mą twarz. Towarzyszył temu głośny, szyderczy śmiech Basi, która sprawnie podciągnąwszy majtki pokazała mi język i wesoło podskakując odbiegła, jak inkarnacja Pipi Langshtrupf. Zadała mi perfidny cios wstydu i upokorzenia, a potraktowała to jako doskonałą zabawę. Moje podniecenie, nadzieja na niezwykłą przygodę i duma z tego, że interesuje się mną piękna dziewczyna przemieniły się w wycie skopanego kundla, które rozrywało mą duszę zbłaźnionego naiwniaka, kretyna uśpionego i zręcznie, choć podle zmanipulowanego, kiedy w niemym osłupieniu obserwowałem, jak w słonecznej perspektywie sylwetka Basi oddalała się w teatralnych podrygach złośliwej papugi...

A ja klęczałem jak sparaliżowany i mechanicznie ocierałem z twarzy stróżki ciepłego jeszcze moczu. Wszystko wyło we mnie, a pragnienie zabicia Basi i rozszarpania jej na strzępy rosło w mej piersi, jak diabelskie drzewo. Ale po chwili gniew się wypalił, a poczucie bezsilnej hańby wzięło górę nad żądzą odwetu. Wiedziałem, że nikomu się nie poskarżę, nikogo nie wtajemniczę w złośliwą przewrotność Basi, bo nie ją, a siebie bym w ten sposób skompromitował. I tak w samotności i tajemnicy nosiłem brzemię swego upokorzenia. A ilekroć stawałem oko w oko z Basią, ta lekko się uśmiechała, a mnie ściskało się gardło, szumiało w głowie i chciałem, żeby ten wredny świat zapadł się wraz ze mną w otchłań. Ale, o ironio, to właśnie Basia, w czasie szkolnej zabawy na zakończenie podstawówki, wyciągnęła mnie pijanego do tego samego lasu, ustnie usztywniła ptaszka i dała się po prostu wydupczyć na mchu, nie zwracając uwagi na to, że brudzi szałową sukienkę. Szeptała mi na ucho, że przystojny ze mnie facet, ale straszny dupek i robi mi prezent na zachętę, abym nauczył się smakować życia. Znowu panowała nade mną, ale teraz nie raniła... Lecz ja niczego się nie nauczyłem, a przygody z Basią, to były jedne z nielicznych odstępstw od jałowej monotonii przegranej egzystencji. Owe gorzko-słodkie doświadczenia mej młodości, to jedyny krwisty stempel na szarym papierze mej nudnej codzienności. We wszechogarniającej atmosferze zastępczego, pustego życia na palcach jednej ręki policzyć mogłem tropikalne wyspy niezwykłych doświadczeń. Wszystkie one, te krótkie, niezasłużone epizody przedziwnego snu na jawie, zdarzyły się przypadkiem i przeszły bez echa w dalszych odsłonach mego pechowego i pozbawionego smaku życia...

Niczego nie osiągnąłem i nie doświadczyłem na miarę czasu, przestrzeni i innych wymiarów wzniosłego życia. Nawet mój wymiar podstawowy, czyli długość ptaszka, był także pechowo marny, bo długość 12 centymetrów, to raczej przepustka do śmieszności, a nie do kariery Don Juana. Na domiar złego już od wieku 13 lat miałem silne owłosienia klatki piersiowej i nóg, tak więc podczas zajęć z wf-u wielu kolegów naśmiewało się ze mnie, że jestem owłosiony jak małpa, a nieśmiały jak panienka. Wiedziałem więc, że mam wiele materialnych dowodów na to, że jestem wybrakowanym egzemplarzem człowieka. Było mi z tym dobrze, bo w tłumie przeciętniactwa nikt nie wskazał mnie palcem. W szarej mierzwie miernoty nikt nie zaczął podejrzewać, że ukrywam w sobie kaliber niedozwolonej nieprzeciętności. Ze jestem kronikarzem czasu i prześmiewcą nikczemnych autorytetów. Tak więc w przeświadczeniu rówieśników o mej miernocie nie inspirowałem nikogo do podjęcia badań nad skłębioną otchłanią mej duszy i odkrycia mej drugiej twarzy wojownika wyobraźni. Tak więc przewlekłem się przez lata szkolnej obróbki, jak stolec przez jelita...

Moja praca mechanika, rozpoczęta nolens volens po ukończeniu zwodówki, w zajezdni tramwajowej była chronicznie nudna i pusta, jak flaszka po balandze. Była tylko pretekstem do pijaństw i włóczenia się po knajpach i dancingach ze striptizem. Była więc wielkim, fikcyjnym błazeństwem dla dorosłych metrykalnie i zawodowo mężczyzn, a de facto żałosnych, pogubionych bobasów. I choć czasem zahaczało się w bełkotliwych rozmowach o politykę, zajadły, histeryczny antykomunizm, bezsilny zaśpiew samowyniszczającej nienawiści, a czasem o brak Boga i jego sprawiedliwości w pierdolonym, okrutnym świecie, to były to tylko bezpłodne rojenia życiowych popaprańców i nieudaczników. Woda na młyn potęgi komunistycznego państwa i miernoty uciśnionego człowieka w dorzeczu Wisły.

Zaś dziewczyny, które ode czasu do czasu przetaczały się sapiąc i postękując przez moje łóżko, trafiały tam w obopólnym pijanym widzie, w milczącej, posępnej powadze i z biletem powrotnym do nikąd. Kleiły się do mnie na balangach, które urządzali kolesie z dzielnicy, albo w pijalniach piwa, gdzie spędzałem masę czasu i obserwowałem życie pijanego narodu. Zawsze kobiety wybierały mnie. Nawet wtedy, gdy były brzydkie i wulgarne, bez szemrania godziłem się na dalszą część, nie potrafiąc zdobyć się na głos sprzeciwu. Bo tak zwane “dobre wychowanie”, obawa przed  skrzywdzeniem lub nie spełnieniem oczekiwań partnerki, zabija instynkt samozachowawczy i pozbawia godności, a idea asertywności jest tak obca matołkowi po katolickiej obróbce mentalnej, jak piruet na lodzie beznogiemu. Tyle wiedziałem, lecz nic nie przeciwdziałałem...

A, więc to obyczajowe matołectwo powodowało, że w mej infantylnie zafiksowanej głowie, odmowa kobiecie była hańbą dla mężczyzny, zarówno ta w towarzyskiej adoracji, jak i udawaniu zainteresowania, a zwłaszcza w dziedzinie seksu, gdzie ambicjonalna przykrość jest największa. Decydowałem się więc, a raczej bezwolnie byłem popychany, na przygody erotyczne, które nie miały smaku i sensu. A pozbawiony bodźców mentalnych, osobiście nie zainteresowany, mój źle dorobiony klucz do rozkoszy, kiedy mi na on czas nie stawał, napalone partnerki ręcznie lub ustnie dochodziły swego, dojąc mnie jak bezwolnego cielaka i zasypiały skwaszone, a ja długo wierciłem się z boku na bok nim zasnąłem, zwalczywszy poczucie wstydu i bezsensu. Zdarzały się też spotkania z posępnymi, lub łzawymi neurotyczkami, które w niezdarny i pełen niepotrzebnych, nudnych i czasem niesmacznych wynurzeń, okrężnie zawikłany sposób, dążyły uparcie do seksualnego zbliżenia, udając filozofki, czy humanistki brzydzące się niskimi instynktami. I właśnie z nimi było najgorzej, bo zalegały jak drewniane kukły i oczekiwały sprawnej obsługi, a tu człowiek kompletnie wygasił żar w piecu, ptak dawno w uśpieniu i więcej masz litości dla tej poplątanej głupolki, niż uwagi dla jej kobiecego manekina. Więc były potem szlochy, lamenty, przekleństwa i oskarżenia o nieczułość, głupotę i podłość. Wszystko było nie tak, a wyjścia ku krainie normalności nie mogłem dostrzec. Jedyna droga mego życia prowadziła przez szarą aleję martwych drzew zaniechanych czynów, zeschłych uczuć, odwieczny trakt przegranych, centralną promenadę wiodącą ku wielkiej hałdzie popiołów niespełnionego życia...

I jeszcze ta zgniła śliwka, która z pozoru była słodkim melonem, czyli żałosna przygoda z kuzynką Małgosią, która przyjechała do nas na wczasy wczesną jesienią. Rodzice nie bardzo się nią interesowali, bo przecież mieli swe własne, odwieczne kłopoty z brakiem forsy, ukrywanym pijaństwem ojca i nerwicą lękową matki, więc opiekę nad złaknioną niecodziennych atrakcji dziewczyną powierzyli mnie. Parę dni łaziliśmy po starówce, parkach i byliśmy w oceanarium. Brakło mi konceptu, więc zaproponowałem wyprawę na plażę. To było to, na co czekała. Wykąpała się niespodziewanie radośnie, w bieliźnie, w sztormowo sfalowanym morzu, wcześniej wypiwszy ćwiartkę wiśniówki na wydmach w mym towarzystwie. Zaimponowało mi to, gdyż woda była już zimna i nie zdecydowałem się na kąpiel, a ona pluskała się w morzu dobre pół godziny. Wierzyć się nie chciało! Kiedy wyskoczyła z wody, zaczerwieniona jak rak i podochocona szaleńczą zabawą, zrzuciła bieliznę i zalotnie chichocząc kazała sobie wyszorować plecy mym swetrem. A potem skakała wokół mnie golutka, figlarnie zapytując, czy jest “fajną laską”. W końcu zaczęli zbliżać się ku nam nadmorscy spacerowicze, więc kazałem jej szybko się ubrać i zarządziłem odwrót do domu. Małgosia ociągała się i zaproponowała parę piw w nadmorskiej kafejce. W trakcie bezceremonialnej i pełnej szczerych wynurzeń rozmowy moja kuzynka dała mi do zrozumienia, że mogę zakosztować jej wdzięków dzisiejszej nocy. Choć rzeczywiście była to całkiem ładna dziewucha, trochę przy kości i zgrywna jak się patrzy, nie przyszło mi do głowy, że mogę pozwolić sobie, jako kuzyn, na skosztowanie jej kobiecych owoców ciała. Odpowiedziałem więc Małgosi zafrasowany, że chyba to nie będzie podobało się mej mamie, która katolickie zasady moralne rygorystycznie egzekwowała i niezłego by rabanu narobiła, gdyby nas przydybała na grzechu rozpusty. Małgosia tylko oko puściła i powiedziała tajemniczo, że to już jej głowa i spryt w tym, jak to mi zręcznie i dyskretnie nieba nocą przychyli i poruty żadnej nie zrobi. Bo przecież smutno było by na świecie, gdyby ludzie kretyńskich zakazów łamać nie chcieli i żyli w nudnej i bezbarwnej karności wobec koszarowo-inkwizytorskiego drylu. No i przekonała mnie.

Kiedy przyjechaliśmy do domu zachowywała się skromnie i była małomówna przy kolacji, choć matka zaraz wyczuła, że sobie nad morzem trunku nie żałowaliśmy. Myślę, że to wpłynęło na jej czujność, bo przecież nic, a nic poznać po sobie dziewczyna nie dała, że jej figle w głowie. Kolacja zakończyła się w milczeniu i wszyscy, jak pora przykazywała, pożegnawszy się udaliśmy się na spoczynek nocny. Poszedłem więc spać do swego pokoju i długo leżałem w łóżku nasłuchując kocich kroków Małgosi. Ale nic się nie wydarzyło, więc zasnąłem. Nagle poczułem, że ktoś wskoczył do mego łóżka i przytula się do mnie. Otworzyłem oczy i zobaczyłem w świetle ulicznej lampy roześmianą twarz Małgosi kładącej symbolicznie palec na wargi, a jednocześnie chwytającą mnie pod kołdrą za ptaszka. Co miałem robić, przytuliłem się do jej gorącego ciała i pocałowałem w usta. A kiedy włożyłem rękę miedzy jej zachęcająco rozchylające się uda, poczułem jak jest wilgotna i jak całym ciałem wyraża swą kobiecą pożądliwość. Potem odchyliła kołdrę i długo pieściła językiem i wargami mego nabrzmiałego ptaka, a ja ledwie powstrzymywałem spazmy szarpiącego zachwytu. Aż wreszcie przestała katować mnie rozkoszą i szepnęła na ucho, abym w nią wszedł. Zapytałem automatycznie, czy jest bezpiecznie, a ona z uśmiechem szepnęła, że przed wizytą bociana chroni nas spiralka. Nie zastanawiałem się więc, tylko wślizgnąłem się między uda Małgosi i pogalopowałem do słodkiego celu. Sam nie wiem jak to się stało, ale kiedy doszedłem do rozkoszy, ona dramatycznie wygięta w łuk szeptała w oszalałym transie miłosne zaklęcia, doprowadzona szczęśliwą synchronizacją fizjologicznych napięć do swego szczytu. Potem szeptaliśmy sobie zmęczeni słodkie słówka i powiem szczerze, że w tym krótkim spotkaniu z żywiołem kobiety odczułem coś na kształt prostej i czułej miłości. Ale niedoczekanie, aby takie dobro stało się mym chlebem powszednim.

Niestety, rozczuleni błogim spełnieniem zasnęliśmy beztrosko przy sobie. Lecz jeszcze nad ranem przebudził mnie piekący policzek wymierzony przez matkę. Małgosia obudzona gwałtownie takim samym karcącym rękoczynem zaczęła płakać i rozpaczliwie zapewniać, że mnie kocha. Wywołało to jeszcze większą furię matki, która zawoławszy ojca odbyła krótki sąd nad “moralnymi zwyrodnialcami”. Ojciec nie bardzo się tym przejmował, ale chciał mieć święty spokój, więc dał Małgosi pięć minut na spakowanie się i obwieścił, że jej noga nigdy tu nie postanie. Matka lżąc moją kochankę jednej nocy od dziwek i kazirodczych łajdaczek wyciągnęła ją nagą za włosy z łóżka i wypchnęła na korytarz. A ja leżałem jak kłoda w łóżku i biernie, w otępieniu i przerażeniu obserwowałem ten upiorny spektakl. Trzasnęły drzwi i Małgosia, wypchnięta niemiłosiernie w blady świt, zostawiła mnie samego ze wstydem, rozszalałą matką i słodkimi wspomnieniami zmieszanymi z bólem bezsilnego upokorzenia, w przepełnionym nudą i pustką przeklętym domostwie.

A po tygodniu przyszedł od Małgosi list, sprytnie opatrzony urzędowym nadawcą, czyli ZUS-em (widocznie miała znajomą urzędniczkę), więc go matka nie przechwyciła. Wyczytałem w nim gorzkie oskarżenia, że bardzo się na mnie zawiodła, że zachowałem się jak podły tchórz i maminsynek, ale jeśli chcę odzyskać jej miłość, to powinienem na parę dni wpaść do niej i porwać na jesienną wyprawę w góry… Nigdy jej nie odpisałem, bo nie wierzyłem w miłość dłuższą niż jedna noc i nie chciałem być sprawcą rodzinnego skandalu, a przede wszystkim, to nie miałem ochoty i wigoru na tak szalony krok. Porzuciłem więc szansę na wyjście z zaklętego kręgu pechu i nudy, a wkrótce zapomniałem, że są jaśniejsze i krwiste strony życia. Leżąc na łóżku późnym wieczorem, kiedy to przywlekałem się do mego domu niewoli i zaprzedania miernocie, słyszałem jak na wyższym piętrze trwa nieustanny mecz bokserski na ciosy fizyczne i razy słowne pomiędzy małżeństwem alkoholików, których dzieci poszły w świat, a ich zaczęła zżerać nuda i nienawiść za zmarnowane obopólnie życie. Leżałem i słuchałem, jak na górze wrze bój desperatów, a na dole gra akordeon i trwa popijawa, na którą nie wybiorę się jednak, bo sąsiad, pan Felek, nienawidzi mego ojca, bo mu kiedyś w robocie do flaszki z piwem wlał szczyny, a więc siłą rzeczy nienawiść dotyczy także mnie. Oto matnia, z której jest jedno wyjście...

Tak, trzeba wreszcie to zrobić, wreszcie wyzwolić się ze śmieszności i poniżenia, uwolnić od różańca z jadowitych szyszek bieluni, który łańcuchem pustych i szalonych w swym banalnym, nieznośnym w nagości biologii i amputacji sensu dni, minut, chwil, zamyka w młynku modlitewnym pecha, zwala mnie w piekielną otchłań z tapetą  pozornej normalności, co imię jej HAŃBA... Wstaję więc, zdejmuję z wieszaka klucz od strychu, cichaczem otwieram drzwi i poprzez mrok brnę schodami ku magicznemu kwadratowi granatowego nieba, który za chwilę dostrzegę w dachowym lufciku. I oto staje się to, co wiedzie do finału, a wszystko dalsze toczy się jak w zwolnionym filmie. Widzę przed sobą wielką panoramę uśpionego, pociętego świetlistymi wstęgami ulic, szumiącego niczym wielki agregat mocy piekielnych, dudniącego stoczniowym łomotem i stukotem niewidocznych pociągów, wielkiego Lewiatana miasta, które pożera tysiące istnień ludzkich złożonych w ziemi, takoż psich i kocich wprasowanych oponami w asfalt i bruk, wypluwa tony śmieci, tryska kaskadami spermy w śmierdzących skarpetami hotelach robotniczych i w pachnących tanimi perfumami pokojach z segmentem na wysoki połysk, dymi z kominów i rur wydechowych aut, śmierdzi siarką i fosfogipsem, niczym przedsionek niewidzialnego, choć przeczuwanego infernum...

Patrzę na tą orgię śmierci i upodlenia, patrzę i żądza nieistnienia rozpiera mą pęczniejącą histerycznie gardziel, aby eksplodować szaleńczym wrzaskiem i nagłym pędem ku krawędzi dachu. Lecz co to! Kiedy jedna noga zawisa nad otchłanią, za rękę chwyta mnie Małgosia. Jest jasna, jak siostra Księżyca i mocna, jak miłość.  Uderza mnie w twarz, aż tryska fontanna gwiazd. Czuję niezwykłą radość i uniesienie. Nie lecę w dół, lecz wznoszę się w górę, prowadzony wielką siłą kobiecej miłości, objęty jej mglistym, lecz ciepłym ciałem, a gwiazdy układają się w napis: „Żyj!”

Budzę się spotniały, przerażony, a jednak ocalony... Otoczony miernotą i brzydotą życia, pielęgnowałem swój ogródek pecha, czyli przypisania do brudnej strony spektaklu ludzkiego. Chciałem tego! Życie sączyło się dalej leniwym i mętnym strumykiem na peryferiach radości i sensu istnienia. Byłem pechowcem na własne życzenie i własną zgubę, ale znikąd nie znajdywałem motywacji do przezwyciężenia tego fatum. Więc nic, prócz tych cudacznych i niewydarzonych życiowych rodzynków, nic niezwykłego i wartościowego, nie zakołatało do drzwi mej zasranej egzystencji. Książki, nawet ciekawe i mądre, nie były dla mnie niczym więcej, niż lekarstwem na nudę, nie rozszerzały, więc mych horyzontów życia, nie wyzwalały głodu odmiany, lecz były wiatrem w me duchowe skrzydła, oddalały od świata. Szybowałem w bezkres wiedzy przeklętej, krainę czystego ducha. Biegnące wytrwale w kadrze okna zmienne scenografie pór roku były mi boleśnie odległe, zawsze nie w porę i przegapione, umykające jałowo i bezpowrotnie jak wyrzuty sumienia i zamazane wizerunki niespełnień. Przemijałem i rozsypywałem się w proch, a proces ten pod słońcem i przy żarówce, nie miał w sobie mocy i grozy metafizycznego dramatu. Znikałem w pyle codzienności, jak odchody w muszli klozetowej...

I choć teraz jest inaczej, to wcale nie rozwiązałem dylematu sensu mej ziemskiej egzystencji. Siedzę w więzieniu. Zabiłem drania, więc zostałem osądzony i skazany, za winę z paragrafu, za sprawiedliwość... To była ubecka gnida, koleżka ze szkolnej ławy, potem nieudacznik i raptem jeżdżący czarnym moskwiczem pieprzony funkcjonariusz tej maszynki do mielenia człowieka. Na dodatek bił matkę i „mył” żonie twarz w muszli klozetowej. Wszyscy wiedzieli i milczeli. Mieszkał niedaleko. Kiedyś letnim wieczorem wlokłem się do knajpy i usłyszałem paniczny krzyk kobiecy. Wiedziałem skąd dobiegał. Wlazłem na trzecie piętro i zadzwoniłem do drzwi. Otworzył mi spotniały, w podkoszulku i z mordą otumanioną alkoholem. W kącikach ust miał pianę. Kopnąłem go w krocze, a zwiniętego w roladę i jęczącego z bólu, chwyciłem za włosy i zawlekłszy go do kuchni wyrzuciłem przez okno w czeluść podwórka-studni. Pacnął jak wielki arbuz o zaszczany bruk podwórka. Jego żona rozorała mi pazurami twarz. Odepchnąłem rozhisteryzowaną kobietę i ruszyłem z szumem w pustej głowie w ciepłą noc...

Czekałem końca i nie miałem złudzeń. A kiedy się ukrywałem, koczując między wioskami i miasteczkami, zatrudniając się do robót wszelkich, zrobiłem sobie z pomocą zręcznej ręki fachowca, na którego chyba nieprzypadkowo trafiłem, maoryski tatuaż twarzy. To taki mój ryt inicjacyjny, bo tylko wojownik, który zabił wroga i pożarł rytualnie jego duszę, aby wzmocnić swą wewnętrzną moc, manę, może to uczynić, jako widomy symbol przynależności do elity klanu…

 Czy ja należę, zatem do elity? Chyba tak, bo gitowcy się mnie boją, jak ognia i nie zmuszają do grypsowania. Kiedy chcieli mnie psychicznie „zlaczować” i przymusić do wstąpienia do ich pieprzonej organizacji, dotknąłem ich herszta, zwanego „generałem”, palcem do serca, wymamrotałem letalną mantrę MUA, brzmienie odwracające porządek rzeczy, antytezę świętej sylaby AUM, a ten dostał zaraz zawału i ledwie go odratowano. Zrobiło to wrażenie…

Mam teraz spokój. Dostałem osobną celę. Siedzę i piszę. I także uprawiam seks. Ale to inna, dziwna i przerażająca, ostatecznie pechowa historia. Tantra, czy wyzwolenie, lub jak kto woli, wyniszczenie ego, łącznika z realnym światem, jest zjawiskiem złym, czymś, co w naszej tradycji nazywa się ścieżką lucyferyczną, a jej właśnie używam w praktykach seksualnych. A moja Dakini nie jest ze świata, tylko ze mnie. To nie obłęd, to świadome zerwanie więzów ze światem. Za życia... A może jeszcze gorzej, bo jest w tym ścieżka zimnego, wyrachowanego odrzucenia człowieka, na którą nieopatrznie wstąpiłem, odrzucenie drogi ku miłości, czyli odnalezienia ludzkiej pełni w duchu i ciele. Kraina ducha jest piękna, ale nieludzka. W niej mieszkam i czuję martwy spokój i dziką rozkosz. Czy to pech, czy koniec chaosu? No? Fatalny początek owocuje fatalnie, czy nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło? Mam czas, a jego wygaśnięcie przyniesie odpowiedź, jak każdemu czlowiekowi, nie ma innego wyjścia...

                                                                 *

AntoniK

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Kultura