Wilk Miejski Wilk Miejski
404
BLOG

Sen wieczny w Ponurzycy

Wilk Miejski Wilk Miejski Kultura Obserwuj notkę 0

Czerwcowe dopołudnie czołgało się leniwie zakurzonymi drogami Ponurzycy. W swej ospałej wędrówce miało towarzysza. Był nim Izydor Burak, syn Błażeja Buraka i Jagny z domu Herod, urodzony droga naturalną i naturalnie otępiony alkoholem. Naturalnie, bo w wymiarze temperującym świadomość do rozmiarów postrzegających materialny wymiar życia, zaś sprawnie amputującym nowotwór metafizycznej trwogi. Izydor wędrował w kierunku wiejskiego domu kultury, mieszczącego się w starym, odremontowanym w czynie społecznym młynie wodnym. Przeszłość młyna spowijała czarna legenda. Po wyzwoleniu, czyli po rabunku mienia, uprowadzeniu bydła i zgwałceniu kobiet wszystkich kategorii wiekowych, Sowieci sprezentowali chłopom niemieckiego młynarza. Pognębieni i upokorzeni chłopi wzięli srogi odwet za swą sromotę, lecz nie na winowajcach, ale na z nieba spadłym koźle ofiarnym. Zbity i skopany do nieprzytomności młynarz został związany sznurami i ułożony na mrowisku na skraju lasu. Byli tacy, co odwiedzali miejsce konsumpcyjnej kaźni parę razy dziennie, lecz 9-letni Izydor poszedł raz obejrzeć to, co pozostało po Franzu Globcke, dobrym i uczynnym człowieku, którego wojna przeniosła do obcego kraju i także wojna, a dokładnie z niej wynikłe ludzkie zdziczenie, przeniosło go na łono Abrahama poprzez mrówcze jelita. To, co zobaczył nie wywołała w nim entuzjazmu, a jedynie strach i wstręt, ale dał się bezwiednie zainfekować kolektywnej nienawiści, więc nie uronił łzy współczucia...

Lecz Izydor zapamiętał i nie zapomni po kres dni swoich widoku nagich kości pokrytych krwawymi ochłapami, sterczących z młynarskich łachmanów, po których nerwowo kłębiły się roje mrówek. Kiedy wrócił do domu i usłyszał rubaszny bełkot pijanego ojca i donośny śmiech matki, coś go tknęło i zrozumiał, ze ta kolektywna zbrodnia, tępa i bezsensowna, musiała sprowadzić na wioskę nieszczęście. W przyrodzie nic nie ginie i nawet bez boskiego udziału, ale w konstelacji kosmicznych energii, pewnym akcjom towarzyszą reakcje. Nie ludzie poruszają mechanizm tego świata. I także nie ludzie sprawiają, w kogo uderzy fala zwrotna zła i czy z ludzkiej perspektywy będzie to grom sprawiedliwy...

- I doigraliśmy się, kurwa, za stare grzechy - mamrotał Izydor - te antychrysty, te pierdolone biznesmeny, co tu nowoczesność chcą instalować, nie bez powodu spokój mącą w naszej wiosce. Pan Bóg nie rychliwy, ale sprawiedliwy!

Izydor pchnął drzwi młyna i wszedł do domu kultury. Z ciemnego korytarza przeszedł zaraz do obszernej izby okupowanej przez milczącą i ponurą (zgodnie z tradycją miejsca) gromadę ludzką. W głowie stołu oblepionego wioskową ciżbą stała wysoka, elegancko ubrana kobieta trzymająca wymownym gestem rękę na czarnej torebce. Zgromadzony naród wlepiał w nią wybałuszone gały. Za chwilę wszyscy dowiedzą się, czyj umysł sterany kieratem agrarnej harówy i wypłukany wódką z resztek przyrodzonego blasku spłodził najlepsze dzieło na świecie magnetycznej obróbki informacji. Andromeda Karoll, bo nią właśnie była owa rosła biznesłumen otworzyła z namaszczeniem teczkę i wyjęła zręcznie kartkę papieru. Sprawnie aranżując dramaturgię powoli podnosiła w górę papie-rowy werdykt konkursu. Powoli usta zgromadzonych zaczęły rozdziawiać się, jakby towarzystwo wioskowych dopuszczone było do kontemplacji cudu. W ciszy zabrzmiał oschle i zdecydowanie, lecz z tresowaną elegancją, głos Andromedy K.:

- Pierwszą nagrodę w naszym konkursie na twórcze interpretowanie danych z sieci Internet otrzymuje mistrz kreatywnego myślenia, Izydor Burak - i badawczy wzrok Andromedy począł poszukiwać ofiary postępowych igraszek.

Wszystkie oczy spoczęły na skurczonym i zażenowanym Izydorze. Pierwszy raz w życiu odczuł brzmienie swego nazwiska, jak chłośnięcie batem po twarzy. Od lat zrósł się z owym zgrzebnym, warzywnym, często pastewnym synonimem swej wioskowej doli. Ale teraz coś go zabolało, coś dźgnęło w samo chłopskie, prostoduszne i pokorne serce ościeniem złej, jadowitej kpiny, pogardą miastowej wyniosłości, technicznego postępu żelaznym batem...

Przed wielu laty wiejski nauczyciel, niejaki Lipszyc, ideowiec i aktywista ZMP opowiedział wiejskim dzieciom o podłych praktykach jaśnie panów, którzy z nudów i z pogardy dla ludzi podłego stanu naznaczali wedle własnego widzimisię piętnem ohydnych i upadlających nazwisk swych prawnie przypisanych poddanych. Nauczyciel mówił to z takim świętym gniewem, że w młodocianym umyśle Izydora powstał przerażający obraz sadyzmu i wyuzdania ziemiańskich ciemięzców, którzy jemu i jemu podobnym na pokolenia całe odebrały przyrodzoną dumę z rodowego nazwiska. Wielokrotnie, kiedy leżał w łóżku, a sen jeszcze nie przychodził, bo pijany ojciec chrapał jak gigantyczny borsuk, Izydor widział oczyma wyobraźni taką oto, nieodmiennie boleśnie, lecz i gniewnie, rozpamiętywaną natrętnie scenę:

Oto łajana służba niesie poprzez dworski ogród przykryty białym obrusem stół i stawia go nad brzegiem stawu. Stół zapełniają półmiski z mięsiwem i pieczonym ptactwem, patery z owocami, nieprzeliczone flasze trunków i wysmukłe czasze kielichów. Obok stołu biesiadnego służba stawia wygodne fotele. W niejakiej odległości od sanktuarium obżarstwa ustawiony zostaje mały stolik, przy którym zasiada rządca ze stosem urzędowych paszportów, wielkim kałamarzem z gęsim piórem, tudzież stosownymi pieczęciami. W fotelach zasiada rozbawiony dziedzic w towarzystwie zaproszonych kompanionów, których twarzy nie kala chmura refleksji. To cyniczne i podłe pyski, maski duchowej miernoty. Z dziada pradziada celebranci snu, obżarstwa, prokreacji, polowań, świętowania i wojowania. Z pokolenia na pokolenie bijący chamów po pyskach i żywiących się codzienną strawą poniżania czworaczej hołoty. Tak ich widzi, rozpierających się w starych kontuszach, żupanach i surdutach nowego kroju, na obitych skórą fotelach. Widzi ich rozpasaną, lubieżną i małoduszną działalność satyryczną, inspirowaną zabawą kosztem bliźnich. A gospodarz w te słowa peroruje:

- Nuda zżera człowieka, niczym wielogłowa hydra, a zabawa to najlepsze remedium na plagę nudy. A więc bawmy się, panowie bracia!

W rozwarte gardziele leją się miody i tokaje, wspierają je ogniście gorzałki i araki. Do pańskiego stołu podchodzi w niskich pokłonach Żyd-karczmarz dzierżący spore naręcze flaszek z trunkami. Uzupełnia baterię stojącą na stole i głębokim pokłonem sygnalizuje chęć odejścia. Jeden z kompanionów ciska mu specjalnie na ową okazję spreparowaną monetę. Żyd chwyta zapłatę i nagle twarz arendarza wykrzywia grymas zdumienia i bólu, a moneta pada z sykiem na trawę, odrzucona gwałtownym gestem odruchu samoobrony. Karczmarz stoi oniemiały, zdezorientowany i płacząc, jak małe dziecko dmucha na oparzone palce. Zaś towarzystwo biesiadne pokłada się ze śmiechu. Znakomity szpas na dobry początek, znakomita przystawka na zaostrzenie apetytu, bo przecie tyle jeszcze dań znakomitych, tyle ubawu po pachy. I już nie zwracają uwagi na niecnie i szyderczo pognębionego Żyda, bo przecież w zabawie, jak w kalejdoskopie, wszystko się zmienia i czas ostrzyć apetyt na nowe kąski. Korzystając, więc z owej chaotycznej i oczekującej nowalijek wesołości, arendarz chwyta chyłkiem wystygłą już monetę i milczkiem umyka z pola ostrzału. Dostrzega to jednak jeden z kompanionów i woła gromkim głosem:

- Walek, szelmo, szczuj parcha legawcem, a to żywo, gamoniu nieużyty! Jeszcze Mosiek pomyśli, że panowie oka na lichwiarza nie mają, ot co!

Stojący opodal parobek posłusznie spuszcza ze smyczy myśliwskiego wyżła i naszczuwa wprawnie na uciekającego Żyda. Pies z donośnym szczekaniem pędzi za nieszczęśnikiem, dopada go i z furią szarpie poły chałatu. Widowisko jest przednie i panowie bracia purpurowieją ze śmiechu. Kiedy wesołość ucicha, siedzący centralnie dziedzic majątku krzyczy:

- Szykuj się durniu do pracy! Jako ten Adam w raju imiona zwierzynie wszelkiej nadawać będę z łaski Pana Zastępów, a ty łyk pospolity, pisarczyk marny, spisywać wiernie z mego przykazania będziesz, co żywo! Nieobyczajne to, by zwierz chadzał po ziemi nazwą stosowna nie opatrzony. Wedle bożego planu każda istota żywa, czyli jego kreatura, aby zaistnieć w świecie imię posiadać musi. A więc do dzieła!

Siedzący przy skromnym stoliku rządca macza w atramencie gęsie pióro i kładzie przed sobą czystą książeczkę paszportu. Skupiony patrzy na dziedzica. A ten pozę teatralnej powagi przybrawszy i po łbie podgolonym się drapiąc do niecnej ceremonii ochoczo przystępuje.

- No panowie bracia, zaczynamy w imię boże! Na początek rodzina młynarza. To chłopisko bogate i łba hardo zadziera, więc mu łeb do ziemi przygniemy. Nazwiemy go Pipa! Dobre sobie, co, panowie?! - szerokim, bezdusznym uśmiechem kwituje udaną, cyniczną obelgę.

Odpowiedzią kompanionów jest wulgarny, radosny ryk śmiechu. Rządca zmienia paszporty, kaligrafuje napisy, stawia urzędowe pieczęci, a panowie bracia przy poważnej, urzędowej pracy bawią się setnie. Lecą jak z rękawa nazwiska-wyzwiska, piętna dożywotnie i etykiety publicznej hańby. Burak, Herod, Kiszka, Gemba, Deptuch, Kulas, Serdel, Grzyb, Duda, Noga, Draus, Kiełbasa, Pierdun, Czerwonka, Buła, Bobek, Gołota, Zmora, Jebuś, Dupa, Chodak, Wągier, Cycek i inne delicje obelgi... Przy akompaniamencie siarczystego, grzmiącego, jak wielkanocne palby z moździerza, śmiechu rzesze ludzi przyoblekane są w szaty dozgonnej zniewagi. Rządca kończy swą pracę i podchodzi do dziedzica ze stosem paszportów. Kłania się w pas i przed dziedzicem stawia dokumenty chłopskiej hańby.

- Zechce, jaśnie pan podpisać i urzędowej mocy nadać - zwraca się z rutynową prośba,  ale na twarzy starego człowieka nie widać cienia uśmiechu.

Podpity dziedzic zamaszystym, kulfoniastym pismem opatruje paszporty urzędową legalizacją. Kompanioni w tym czasie trudzą się twórczo nad produkcja uryny wlewając w siebie kaskady trunków. A po trawie wokół stołu psy rozwlekające resztki kości i mięsiwa. Towarzysze spełniającego nudną funkcję urzędową dziedzica zajadają teraz winogrona i plują pestkami. Od czasu do czasu ziewają szeroko. Dziedzic spostrzega swoje zaniedbanie i co prędzej aranżuje nową odsłonę pańskiej uciechy, a chłopskiego poniżenia w imię świętej racji stanu i boskiego porządku świata. Odkłada pióro i w te słowa obleka komunikat o nowej odsłonie ludycznej:

- Nudno, panie bracie! Każę dziewki przywołać, żeby jakie ucieszne widowisko nam zgotowały. Kiedy brzuchy pełne, a z łbów się kurzy, czas na amory, panowie bracia! Czas kuśki rozgrzać widokiem babskiej sromoty!

Dziedzic podnosi, więc głowę znad dokumentów i woła do siebie parobka:.

- Walek, durniu przeklęty, biegnij do czworaków po dziewki. Wybieraj te młode i krzepkie, jak rzepy, aby panom braciom oczy ucieszyć, a jak w oko wpadnie któremu jakiś koczkodan cycaty, to może i coś więcej będzie, ale innym razem - uśmiecha się szeroko i mlaszcze lubieżnie - do dzieła, po suczki ucieszne, nuże durniu!

Przy stole narasta wrzaskliwe, jurne podniecenie. Kompanioni wysączają resztki trunków z flaszek i ciskają nimi w żrące odpadki psy. Trafione zwierzęta podkulają ogony i z piskiem odskakują na bok, by zwabione nienasyconym instynktem głodu powrócić na pole żeru i obstrzału. Ten psi cyrk, to też przednie widowisko, zakłócana powaga zwierzęcej, fizjologicznej żarłoczności, więc biesiadnicy zrywają boki z wesołości. Ale niecierpliwość w powietrzu wisi. Po chwili jednak Walek czyni zadość i przyprowadza cztery dziewczyny w białych koszulach i z sianem we włosach, senne i przerażone, spoglądające z niemym niepokojem na swego pana i władcę. Znają jego kaprysy i wiedzą, że nic dobrego je nie spotka, lecz obawiają się najgorszego. Oczy pijanych kompanionów odzierają lubieżnym spojrzeniem dziewuchy z koszul i kładą na trawie z rozkraczonymi nogami. Ale dziedzic jest w dobrym humorze i ukrzywdzić swych dzierlatek nie dozwala. Ma dla nich inny, nie mniej perfidny model zabawy.

- Panowie bracia! Bóg stworzył kobietę, aby mężczyźnie nudno nie było. A więc wedle boskiego wskazania, każmy owym gołąbeczkom rozweselić nasze oczy. A do swawoli, panowie bracia, nie rwać mi się, bo mi ręce do roboty potrzebne, a nie nogi do dźwigania brzemienia. Zabawić się możemy setnie, ale bez chędożenia, bo to publicznie nie po bożemu, a my tu przecie z łaski Pana naszego zażywamy wesela, mocium panowie! Wesołość i ukontentowanie, to los sprawiedliwego, nieprawdaż?!

Rzedną nieco miny podochoconym capom, gniewne błyski w oczach wyrażają dezaprobatę dla uzurpacji mistrza ceremonii. Ciekawe, co w zamian za naturalne spełnienie chuci zaoferuje im towarzysz miły, pan na włościach. Dziedzic podpisuje ostatni paszport i gestem niechęci oddala rządcę. Rozpiera się w fotelu i woła:

- A teraz, baby, zakasać spódnice i marsz do stawu pranie ucieszne nam zademonstrować! A róbta to tak, aby uciechy i zabawy więcej, niźli pracy pożytecznej było, bo to przecie teatrum dla nas, a nie gospodarski obowiązek. Zrozumiały gęsi zatracome, kocmołuchy zahukane, co?!

Dziewczyny spoglądają po sobie z głupawymi uśmiechami i w milczeniu, posłusznie podchodzą do stawu, a podkasawszy wysoko spódnice kucają na brzegu i nieporadnie symulują obrządek prania. Pijani kompanioni z rozdziawionymi gębami obserwują wypięte tłuste, białe zady dziewczyn. Wulgarnie i obraźliwie komentują ucieszną dla nich, a przykrą i niezręczną dla wykonawczyń pralniczą pantomimę. Podochocony dziedzic wstaje z fotela i woła do dziewczyn:

- No i jak tam, moje tłustodupe kaczki-praczki, czemu to w takiej powadze swe zajęcia odprawiacie? Nuże, wesołości nam trzeba, bo w Ponurzycy pókim panem ponuro przez przekorę nie będzie. Ściągajcie koszule i jak te rusałki w wodzie baraszkujcie, a żywo! Ja, pan wam to mówię, kocmołuchy zatracone!

Dziewczyny bez słowa ściągają koszule i niespiesznie wchodzą do wody. Zachowują się swobodnie obnosząc swa nagość przed pożądliwymi oczyma pijanej męskiej kompani, bo cóż innego mają robić, no co? Jak cycki i łona zakrywać będą, to pewnikiem od pana po pysku dostaną. Więc lepiej udawać, że niby nigdy nic. Lecz po chwili jedna z nich, od niechcenia ochlapuje towarzyszkę wymuszonej kąpieli. I naraz strzela śmiech perlisty i zaczynają się wodne igraszki. Dziewczyny zapominają, że są obserwowane przez lubieżnych capów, swych dręczycieli i w przyrodzony, z pokolenia na pokolenie praktykowany sposób wodnych igraszek wioskowych kobiet, oddają się z zapamiętaniem niewinnym swawolom w kaskadach piany i potokach perlistego śmiechu. Zachowują się tak, jakby przyszły tu na wieczorną kąpiel, po całodziennym znoju dla oczyszczenia ciała i wyładowania tłumionych emocji. Zapominają, że mają tylko być widowiskiem dla jaśnie panów, a nie beztroskiej zabawie się oddawać. I tu popełniają błąd...

Przez jakiś czas kompanioni obserwują żywiołowe widowisko, lecz z biegiem czasu przestaje to ich kontentowć. Przecież oni mają się bawić, a nie dziewki folwarczne. To oni, szlachta z dziada, pradziada zasługują na wesołość, a nie jakaś czerń folwarczna. Pańską rzeczą jest bawić się, a chłopską pracować. Pracować zwłaszcza dla pańskiej wesołości. Chłopska wesołość urąga porządkowi rzeczy- Pańską rzeczą jest gapić się na babskie cycki i włochate podbrzusza, zaś babską rzeczą jest wygadzać panu różnorako, jak też mores przed nim odczuwać. A tu rzecz niedopuszczalna się dzieje: dziewki harcują zapamiętale, o świecie bożym i o panu swoim w ferworze zapomniały. To przecie porządek boski naruszony został, podwaliny świata zachwiane! Czas temu kres położyć!

Dziedzic podbiega szparko do parobka i z jego ręki wyszarpuje bat. Zamaszystym, bojowym krokiem podchodzi do baraszkujących w wodnej kipieli dziewuch i zapamiętale zaczyna okładać batem mokre pośladki, uda, plecy. Rozlega się straszliwy pisk batożonych dziewczyn. Dziedzic sapiąc z wysiłku wykrzykuje:

- A murwy przeklęte, strzygi zapowietrzone! Z pokorą i posłuszeństwem, z gracją, acz nie zuchwale, cielska tłuste prezentować jaśnie panom wypada, a nie ku uciesze własnej, jak gęsi w wodzie się taplać! A masz, jedna z drugą, na dupie naukę wypisaną za brak moresu i uszanowania dla dobrego obyczaju! - charcze wściekle, zasapany oprawczym wysiłkiem dziedzic.

Dziewczyny piszcząc i lamentując wybiegają z wody i okładane batem w pośpiechu panicznym porywają z ziemi koszule, a potem przyciskając je kurczowo do ciała umykają pośpiesznie przez ogród. Jedna z nich podczas trwożnej ucieczki potyka się i pada jak długa. Pozostałe znikają w gęstym maliniaku. A ta nędznie, na oczach oprawców, upadła dziewucha, płacząc w kułak, leży bezradna. Coś ją sparaliżowało i nie wie, co z sobą począć. Wstać i na pośmiewisko wydana pokuśtykać w ślad swych towarzyszek, czy leżeć dalej, może wieczność całą, aż ją ziemia pochłonie...

Ten drobny, lecz dla opojów wielce ucieszny, epizod przywraca na powrót rozhukaną wesołość rozeźlonej kompanii. Rozbawieni birbanci biorą się pod boki i śmieją ochryple. Pociągają tęgo z flaszek i pogrążają się ostatecznie w pijackim otępieniu, w rozszalałej malignie, w opętańczym korowodzie rubasznych czerepów.

- Padła jak ulęgałka i nosem w ziemi ryje, jak kret jaki! A to pizda grecka, ladaco przebrzydłe, dupą Panu Bogu w okno niebieskie świecić, żeby ją diabli! - szyderczo bełkocze dziedzic - Bóg pokarał pokrakę, bo wodnych igraszek babom folwarcznym się zachciało, jakby nimfami jakimi były, kocmołuchy zatracone!

Dziewczyna podnosi się z ziemi i błyskając w pijane ślepia dorodnym tyłkiem znika w krzakach. Pozbawieni przyczyny swej karczemnej wesołości, słaniający się na nogach i toczący pianę z pijanych gęb, z nazwy jeno jaśnie panowie, wyglądają przez moment, jak wataha upiorów tańcząca nad śpiącym w rowie wędrowcem. Kompania opojów siada, więc za stołem i wraca do libacji. Łby zaczynają powisać u otumanionych birbantów, a mowa ich staje się nerwowa i bełkotliwa. Po chwili Morfeusz przynosi w darze sen czarny swym opitym do nieprzytomności podopiecznym. A w ten czas psy korzystają z okazji i wskoczywszy na stół żerują bezkarnie roztrącając zastawę. Oto wspaniały plon w winnicy życia zebrany przez pokorne sługi boże...

Izydor otwiera oczy i otrząsa się z mgły rojeń. Spostrzega, że jest bacznie obserwowany przez wioskowe towarzystwo. Przełyka ślinę czując niemiłą suchość w ustach. Jest przerażony i wściekły zarazem. Po jaką cholerę brał udział w tej pierdolonej szopce, w tym kursie komputerowym, który otworzył mu oczy na przerażający bezmiar racjonalnej głupoty. Czeka ze spuszczoną głową na ciąg dalszy swej publicznej kaźni. Pręgierz milczenia zdejmuje zeń Andromeda K.

- Pan Izydor Burak ukończył kurs komputerowy z pierwszą lokatą wykazując znakomite opanowanie techniczne warsztatu i dużą biegłość w korzystaniu z zasobów informacyjnych sieci Intemet - mówiła z namaszczeniem Andromeda Karoll - Na bazie pozyskanych danych i po ich wnikliwej analizie pan Burak stworzył synkretyczną mantrę o brzmieniu: “Aum-ma-ma", której praktyczne zastosowanie przywróciło do życia zdechłe podczas porodu koźlę, a także cofnęło radykalnie stan zawałowy u 96-letniej Zenobi Baryły, gospodyni miejscowego proboszcza. Mało tego. Owa cudowna fraza rytmiczna spowodowała gigantyczny rozrost dyń w ogródku przydomowym wynalazcy, z których jedna osiągnęła wagę 120 kg. W dowód uznania geniuszu eksploratorskiego wręczam zwycięzcy kartę kredytową “Master Czart", oraz 1000 prezerwatyw firmy “Schit Dream". Brawo!

Na sali podnosi się tumult radosnego podniecenia i po chwili huczą zapamiętale oklaski. Izydor wstaje i powolnym krokiem, z entuzjazmem idącego na ścięcie podchodzi do uroczystej i wyniosłej Andromedy. Z jej rąk odbiera plastikowy, barwny prostokącik i pudełko z wizerunkiem nagiej kobiety w pończochach i szpilkach, ssącej lubieżnie własny kciuk. Ogłupiały zwycięzca konkursu gapi się tępo na trzymane kurczowo nagrody. Zwłaszcza tą epatującą plebejskim seksem.

- Co pan czuje, jako zwycięzca prestiżowego konkursu? - pyta z uśmiechem mistrzyni ceremonii.

- Czuję, że mi, kurwa, staje, o tak! - strzela prostodusznie zagapiony Izydor.

- Cóż za pikantny żart, panie Izydorze - zręcznie interpretuje prostackie wynurzenie Andromeda K. - zapewne ma pan na myśli wzrost potencjału intelektualnego, nieprawdaż?

- Prawdaż, prawdaż łaskawa pani - odpowiada oprzytomniały Burak patrząc z bojaźnią i uwielbieniem na biznesłumen - o to mi właśnie chodziło, a pani to tak pięknie ujęła. Intelekt mi staje dęba, jak narowisty ogier, otóż to!

Andromeda prostuje się i podnosi brodę. Izydor czuje, że czas się usunąć w cień i dać pola następnym laureatom konkursu. Z opuszczoną głową idzie, więc powoli Izydor przez milczącą i zagapioną salę. Siada na krześle i dalej gapi się na golaskę z pudełka. Zastanawia się poważnie, czy jego magiczna mantra zdoła ożywić tę papierową dziwkę. Zastanawia się też, czy z taką karliczką fajnie byłoby to robić.

- Drugą nagrodę w naszym konkursie otrzymuje Norbert Anieli - z oficjalnym wdziękiem oznajmia szykowna dama - pan Anieli przy pomocy programu graficznego i na bazie informacji zaczerpniętych z Internetu uzyskał autentyczny wizerunek Ducha Śniętego, którego autentyczność potwierdził synod biskupi w Rajgrodzie. Święte oblicze, po elektronicznym rozbudzeniu, posiada moc oświecania ludzkich umysłów, nawet w stanie zaawansowanej demencji, a także podczas nocy polarnej, przy niskim stężeniu wit. A w siatkówce oka. Posiada też natychmiastowe działanie poliglotyczne. Przy świadkach ów komputerowy obraz Ducha Śniętego pokazany uczniom klasy I wywołał ożywioną dyskusję dzieci na tematy teologiczne  w czystej łacinie, a także przywrócił władze umysłowe Sebastianowi Borsukowi, emerytowanemu nauczycielowi wiejskiemu tkniętemu dementywną chorobą Altzheimera. To wielkie osiągnięcie, więc wyraźcie państwo swój aplauz - szeroki, tryumfalny uśmiech rozkwita, jak róża jerychońska na twarzy bojowniczki postępu, Andromedy K.

Sala grzmi długotrwałymi oklaskami. Do Andromedy podchodzi bladolicy, długowłosy młodzieniec. Staje obok międląc nerwowo dłonie i oczekuje na stosowne wynagrodzenie. Jest zażenowany, ale jego wnętrze przepełnia ciche samouwielbienie. Czuje się ostatnim, który stał się pierwszym.

- W nagrodę za swe osiągnięcia pan Anieli otrzymuje 10 faksymili biblii Guttenberga oraz zestaw edukacyjnych gier komputerowych firmy “Mente Captus" przedstawiających przygody dzielnego misjonarza Ezechiela, który posiadając znaczny zapas nowych żyć, pomimo zjedzenia przez tubylców, lwy, mrówki i krokodyle nie ustawał w działalności misyjnej nawracając murzynów na jedynie słuszną wiarę, czyli miłość do św. Cocacolindy Męczennicy, która oddała życie za 5 złotych koltów w domniemane ręce Wenus z Milo. - informuje uosobienie żeńskiej elegancji i intelektualnej swady.

- Całe życie marzyłem o tym, aby oświecać ludzkie umysły pogrążone w ciemnościach grzechu - mówi z powagą Norbert - lecz tylko światło Ducha Śniętego czyni to skutecznie, nawet bez namaczania w stężonym roztworze wody święconej i namaszczaniu krzyżmem św. guzów kulszowych na pośladkach.

Izydor obserwował z niedowierzaniem obcy i niepojęty ceremoniał wręczania nagród za osiągnięcia w dziedzinie, która jak bajka o żelaznym wilku odwiedziła jego wioskę. Był pewny, że stara zbrodnia ich ojców doczekała się wreszcie zasłużonej kary, kary podstępnej i perfidnej, niszczącej naturalną prostoduszność wioskowego człowieka. Wiedział, że wszystko, co na nich spada, choć nie jest piekielną męczarnią w katechizmowym stylu, jest infernalnym spektaklem poczętym w umyśle technokratycznego Dantego.

- Trzecią nagrodę w naszym konkursie otrzymuje pan Wincenty Buła, lecz z przykrością nie jemu owa nagroda wręczona będzie - dostojna Andromeda K. udramatycznia ton wypowiedzi - Pan Wincenty korzystając ze swej niebagatelnej wiedzy dokonał rzetelnej wyceny fabryki fajansu “Żabie Oko", którą rząd przygotował do prywatyzacji. Wycena pana Wincentego w oparciu o najnowsze dane pozyskane z sieci Internetu nie zgadzała się z kalkulacjami rządowymi. Wysławszy do stołecznego ministerstwa swój bilans posiał wiatr podejrzeń o malwersację na dużą skalę i rozpętał burzę prasową. Lecz jego intencje były czyste, lecz poziom realizmu bliski zeru, więc ostre, darwinowskie prawa walki o zyski z obrotu pieniądzem zgasiły jego świetlany obraz. Co stało się z panem Wincentym, wszyscy wiemy. Uczcijmy minutą ciszy pamięć o nieobecnym, a potem  proszę panią Bułę o odbiór nagrody.

Cała sala szurając krzesłami powstaje i zamiera w milczącym bezruchu. Izydor widzi oczyma wyobraźni głowę Wincentego zanurzoną w przydrożnym rowie i jego białe palce kurczowo zaciśnięte na pustej flaszce wódki. Widzi też tytuły lokalnych gazet: “Pijany nowator traci szansę na wielką karierę", albo taki: “Ekonomista amator spod strzechy komuś przeszkadzał". Izydor wie, że właśnie ojciec Wincentego, Jan Buła, był żarliwym prowodyrem wioskowego odwetu na niemieckim młynarzu. Brzmią mu w uszach złowrogie słowa biblii: “Krew ta na was i na syny wasze". Głowę osacza mu stado szerszeni brzęczących nachalnie myśli, lecz stoi cierpliwie i milczy, choć chciałby krzyczeć, przestrzegać swych wioskowych braci i siostry, budzić z sennego otępienia i do obrony nawoływać przeciw podstępnym, w biznesmeństwo przyobleczonym jeźdźcom apokalipsy. Póki czas na głów ocalenie...

Milczenie się kończy i chłopi szurając krzesłami usadzają się na powrót. Do Andromedy podchodzi chuda i blada, ubrana na czarno kobiecina. Ma łzy w oczach.

- Serdecznie współczuję pani Zenobio - z teatralnym patosem mówi biznesłumen - świat zawsze zawistnie spoglądał na wielkich reformatorów, a pani mąż, Wincenty, należał do tej szlachetnej kasty rycerzy prawdy i postępu. W dowód jego niezaprzeczalnych zasług wręczam na pani ręce roczną prenumeratę pisma “Rwetest Agrest" oraz dziesięć płyt kompaktowych z muzyką disco polo, która twórczo relaksuje uznojone umysły ludzi pracy na roli i na hali przemysłowej.

Kobiecina ze łzami w oczach odbiera z rąk wytwornej damy anonsowane przedmioty, chociaż naprawdę chciałaby wytrzeć chusteczką napływające do oczu łzy. Pomimo pozornego spokoju w powietrzu zawisa mgiełka ogólnej niechęci. Coś musi się zdarzyć, bo wszyscy podświadomie wietrzą tu inwazję niepojętego zła. Izydor nie wytrzymuje pierwszy i zrywa się z krzykiem:

- Do kurwy nędzy, ludzie! Obudźta się! Ta baba to morowa zaraza, co nam Wincentego zabrała i na innych się czai. Ludzie, narodzie chrześcijański, wypędźmy za opłotki tę służebnicę szatana, co chce nas opętać i do zatraty zaprowadzić! Teraz albo nigdy, bo czad otumanienia do umysłów nam sączy i w chochoły zamienia!

Izydor ryczy jak ranny lew, a ludzie siedzą ze spuszczonymi głowami i choć iskry gniewu tlą się w ich umysłach, to jakby bezwolnie pogodzeni ze swym losem, na który przecież zasłużyli i nie bez powodu jest ich udziałem. Izydor zrywa się nagle do szaleńczego biegu z podniesionym do góry krzesłem i jak samotny mściciel podbiega do stojącej spokojnie Andromedy. Kiedy zatrzymuje się przed nią, aby zadać śmiercionośny cios kobieta spokojnie zbliża do jego twarzy pojemnik z gazem łzawiącym i pryska mu w oczy. Rozszalały mściciel upuszcza na ziemię krzesło i chwytając się za płonące bólem oczy miota się po sali jak ranny zwierz, roztrącając ludzi i krzesła. Nikt z obecnych nie stara się dopomóc samozwańczemu obrońcy wioski przed dżumą technokracji, przed apokalipsą o twarzy gazetowej modelki.

- Widzicie państwo, jak kończy się głupie, pozbawione logiki i jasności widzenia, irracjonalne działanie ludzkie - z wyrazem triumfu i pogardy peroruje niezłomna biznesłumen - oto ten człowiek, zwycięzca naszego konkursu, trzymiesięczny słuchacz kursu komputerowego niszczy publicznie swe dobre imię i podważa wiarygodność naukowych osiągnięć. Niweczy nasz trud oświecania ludności wiejskiej. Oby był dla państwa żywą przestrogą przed uleganiem irracjonalnym, zabobonnym podszeptom ciemnej i przesądnej tradycji chłopskiej. My przynieśliśmy wam szansę na epokowe przeobrażenie mentalne, a ten człowiek chciał ją bezmyślnie podeptać. Czy współczują Państwo temu bezmyślnemu wrogowi postępu?

- Precz z tym skurwysynem! Niech spierdala ten zapowietrzony odmieniec! Po rękach panią całować powinien i dziękować za umysłowe oświecenie, zamiast burdy karczemne wszczynać i na kobietę przemocą nastawać! Do diabła z tym chujem zatraconym - odzywa się dryblas w gumofilcach i kufajce, siedzący rozparty w pierwszym rzędzie.

Wywołuje to poszum aplauzu. Ktoś otwiera drzwi, a ktoś inny potężnym kopniakiem w tyłek katapultuje Izydora na zewnątrz. Skonsolidowana w obliczu zagrożenia ładu i powszechnego umiłowania uśpienia ducha i błogiej bezmyślności przez atak szaleńca, wioskowa społeczność tak oto wyklucza ze swego grona czarną owcę. Izydor pada twarzą w piach drogi, a drzwi zatrzaskują się za nim.

Przez chwilę leży bez ruchu, lecz zaraz zrywa się na kolana i wbijając pięści w zaognione oczy przeraźliwie krzyczy:

- Ludzie, ratunku! Dajcie mi wody! Ta piekielnica wypaliła mi oczy - krzyczy żałośnie i rozpaczliwie, ale z domu kultury nie wychodzi żaden wiejski samarytanin.

Z pobliskiej chaty wychodzi jednak po chwili młoda, rumiana, korpulentna kobieta z misją wody i zbliżywszy się do Izydora chlusta mu potężnie w twarz. Izydor zastyga na chwilę w bezruchu, a potem nerwowo zaczyna trzeć oczy. Zdaje się, że to nie radykalne remedium na ten stan zaognienia ocznych śluzówek.

- Pali mnie dalej wściekle to kurewstwo! Poratuj mnie jeszcze, dobra kobieto - błagalnym głosem doprasza się Izydor.

Miłosierna samarytanka z Ponurzycy znika w drzwiach swego domu, aby za chwilę pojawić się z pełną miednicą i przewieszonym przez rękę ręcznikiem. Podchodzi do oślepionego mężczyzny klęczącego na środku wiejskiej drogi i ustawia przed nim miskę. Gładzi go po rozczochranych włosach i dodaje otuchy.

- Przemyj sobie oczy kumie - odzywa się dobrotliwie - jaki to łobuz tak wrednie cię urządził i za jakie grzechy?

Izydor nerwowo zaczął przemywać oczy. Po paru minutach wodnych egzorcyzmów spróbował spojrzeć na otaczający go świat Pierwszą osobą, którą zobaczył była stojąca nad nim pulchna Magdalena Grzyb. Kobieta uśmiechała się szerokim, dobrodusznym uśmiechem do sponiewieranego Izydora.

- No i co kumie, doszliście już do siebie? - spytała z anielskim wyrazem twarzy.

Izydor wzruszony, obolały i sponiewierany fizycznie, a też i moralnie, łka i nawilża swe poparzone oczy kaskadą łez. Czuje się jak mały chłopiec, którego mamusia wyratowała ze srogiej opresji.

- Nie ma co płakać, kumie, już po wszystkim, a złych ludzi Bóg doświadczy, bo nie rychliwy, ale sprawiedliwy, nieprawdaż? - koi ból i rozrzewnienie Izydora zacna kobieta, życzliwe uśmiechając się jak łaskawa Madonna- jeśli tak, to zapraszam do siebie na kieliszeczek wiśniówki dla kurażu, boście mocno podupadli na zdrowiu i patrzeniu, kumie.

Izydor gramoli się na równe nogi z miednicą w rękach. Chlusta wodą w piach drogi, a oddając miskę swej wybawicielce bierze od niej ręcznik i delikatnie, z namaszczeniem suszy obolałą twarz i przekrwione, zapłakane oczy. Uśmiecha się.

- Dziękuję ci, moja zacna Magdaleno - mówi słabym, płaczliwym głosem Izydor - chętnie wstąpię pod twój dach i pokrzepię się kieliszeczkiem dla kurażu.

Dobroduszna i macierzyńsko obfita Mgdalena bierze pod ramię Izydora i wprowadza do swojego domu. Zamykają się drzwi domostwa i ludzkie, podłe oczy nie widzą, jak kobieta wielkiego serca i nie mniejszego ciała, ofiarę naiwnego buntu przeciw inwazji ukrytego zła do należytej kondycji zaczyna doprowadzać. A robi to tak, jak nakazuje jej macierzyński instynkt, a pohańbiony, zdeptany moralnie rebeliant zapomina, że jest dorosłym mężczyzną i przeobraża się w małego dzidziusia złaknionego matczynego ciepła. Nikt, kto nie widział, jak uniwersalna miłość macierzyńska leczy rany duszy i ciała, jak stawia na nogi zdruzgotanych pięścią podłości świata i powalonych na plecy przez bezduszne reguły spodlonego życia, dużych, wielkich i naiwnych chłopców, ten niech nie daje wiary, temu, co się dzieje w izbie pani Magdaleny...

Usadziwszy na tapczanie bezwładnego i powolnego jej matczynym, troskliwym gestom opieki Izydora, pani Magdalena, kobieta lat 42, matka dorosłych dzieci, wdowa po mężu, co letalnie zapił się denaturatem, lecz pierwej przez lata był domowym oprawcą, tak, więc niewiasta, która doznała tyle męskiej podłości otwiera teraz swe wezbrane miłością matki serce i niesie ciepło i ukojenie ofierze losu. Podchodzi, przeto do fotela, zdejmuje perkalowy fartuch, moherowy sweterek, odpina i opuszcza na ziemię spódnicę, a potem zdejmuje z siebie różową halkę, białe, bawełniane majtki i czarny biustonosz, a potem miękko i bezszelestnie, jakby płynąc w przestrzeni podchodzi do siedzącego na tapczanie Izydora. Długo gładzi go po głowie, a wreszcie mówi serdecznie i cicho:

- Pójdź, mój biedny chłopcze na me kolana. Mam dla ciebie słodki dar ukojenia, białe, ciepłe mleko matki, które wzmocni cię, wypłucze troski, zabliźni rany i doda ci męskiej mocy, abyś mógł nieść ludziom pomoc, a nie sam pomocy od ludzi oczekiwać. To mój dar dla ciebie. To dar matki dla zbłąkanego syna, aby się, co rychlej odnalazł. Przyjmij ten dar, a zapomnij, żeś mężczyzna i że w twym rozporku spoczywa męski pług do orania kobiecej gleby. Pamiętaj!

Ale tego nie musi mówić Izydorowi, bo w jego głowie i lędźwiach tyle mężczyzny, co w żabim udku mięsa na niedzielny, rodzinny obiad. Bezwolny, obolały i bezwiednie prowadzony synowskim instynktem, staje się Izydor powolny sugestii Magdaleny. A ona tymczasem siada na kanapie z szeroko rozwartymi udami, w których zwieńczeniu rysuje się czarny, gęsty trójkąt sromowego runa, rozwarty różowym, wilgotnym wejściem do studni żywota. Ponad jej białym, obfitym brzuchem powisają wielkie balony piersi z ciemnobrunatnymi, wydatnymi sutkami, jakby była niewiastą stale gotową do matczynej laktacji. I te wszystkie, tak pełne erotycznego wabika, nasycone seksualna mocą kobiecą, obnażone atrybuty cielesności nie robią najmniejszego wrażenia na Izydorze. Rzekłbyś, nie dostrzega ich, otumaniony mlecznym zewem skrzywdzonego dzidziusia, który głód sprawiedliwości i harmonii bożej w spodlonym świecie chce ukoić balsamem matczynego mleka. Siada, więc duży chłopiec na kolanach wielkiej matki i przysysa się łapczywie do jej mlecznych piersi, a na twarz jego z wolna wschodzi uśmiech, niczym słońce na niebo poranka. W chłopskiej izbie naga, obfita Madonna, dawczyni mleka, ciepła i siły, mruczy cicho kołysanki, a po jej twarzy, rzekłbyś uśpionej, lekko uśmiechniętej owym zagadkowym uśmiechem wiedźmy, czyli kobiety wiedzącej, przechadza się obłok szczęścia i spełnienia, blask odwiecznej mocy natury, dawczyni życia i śmierci. A wokół jej troskliwie skłonionej głowy roztacza się tęczowa aureola świętości...

Zaś w tym samym czasie elegancka i cynicznie wyrachowana Andromeda prowadzi dalej, jakby nic się nie stało, jakby pękła tylko żarówka, albo rura w wychodku, spotkanie w domu kultury ze zgromadzoną społecznością wioskową. Atmosfera przejściowo zaburzona epizodem szaleństwa Izydora jest skupiona i poważna. Uczestnicy spotkania wpatrzeni w eleganckie kształty i wsłuchani w uczoną mowę prelegentki kształtują z mozołem swą świadomość ludzi epoki elektronicznego przewrotu informacyjnego. Dowiadują się, że w ich wiosce liczne umysły wykazały talent i zdolność adaptacji do nowych realiów cywilizacyjnych.

- Drodzy państwo, właśnie otrzymałam fax z ministerstwa rolnictwa, który informuje nas o wielkim sukcesie naukowym naszej zielarki Weroniki Gucwy, reformatorki tradycyjnej wiedzy neurologicznej - objawia triumfalnie szykowna Andromeda K. - nasza znawczyni tajników natury wsparła swą tradycyjną wiedzę zastrzykiem informacji z sieci Intemetu i stworzyła przetestowany na szympansach w stołecznej Akademii Medycznej preparat przeciw depresji endogennej i skutkom stresu cywilizacyjnego. Preparat otrzymał znakomitą recenzję, zaś ministerstwo uhonorowało panią Gucwę nagrodą w postaci pary kur rasy Leghorm, zainseminowanej maciory rasy Polska Biała Olbrzymia oraz rocznej prenumeraty czasopisma “Elektroniczny Pasterz". To wielki sukces potencjału intelektualnego naszej wsi. Brawo! - rozpromienia się drapieżny babofon o twarzy pornoanioła.

Na sali zrywa się głośna owacja. Andromeda rozgląda się nerwowo po sali, ale nie dostrzega wśród obecnych wyróżnionej naturoleczniczki. Jej wzrok spotyka się ze szklanym i osowiałym spojrzeniem starego mężczyzny. Andromeda drętwieje.

- Panie Gucwa, czemu pańska żona nie zaszczyciła nas swoją obecnością? - zapytuje nerwowo Andromeda.

Zatroskany starzec podnosi się z krzesła i cichym głosem, patrząc niewiążącym wzrokiem przed siebie, mówi w przestrzeń:

- Dzisiaj rano żona moja, Weronika, nie obudziła się jak zwykle z wybiciem godziny szóstej. Kiedy dotknąłem jej czoła, było zupełnie zimne. Przyłożyłem, więc ucho do jej serca. Nie biło. Była zdrowa i pełna życia. Kiedyś podejrzewałem, ze jej czarne, jak krucze skrzydło włosy, to znak cyrografu spisanego z czartem. Teraz tego żałuję. Łatwo jest sądzić, trudniej wniknąć w ukrytą prawdę. Ale wiem, że jest ktoś, kto wysługuje się diabłu, choć na ustach ma zawsze szminkę pięknych słów. To ona!

Stary człowiek wskazuje przeszywająco palcem na stojącą dumnie w czarnym, eleganckim stroju rasowej biznesłumen, w mundurze adorantki Ołtarza Rozumu Andromedę Karoll. Zastyga w tym piorunującym geście, a wszyscy uczestnicy posępnego spektaklu manipulacji i krzywdy trwają w milczeniu. Lecz dramat samosądu już wisi w powietrzu. Wystarczy iskra, aby spowodować wybuch...

- Niech się pan uspokoi, panie Gucwa - chłodno i spokojnie mówi Andromeda - przecież każdy z nas prędzej czy później odejdzie z tego świata. To nasz ludzki los i przyjmujmy go z godnością. Pańska żona dołożyła wiele starań, aby stworzyć; lek, który zapewni długie i szczęśliwe życie innym ludziom. Odeszła, więc od nas jako bohater. Jesteśmy wszyscy z niej dumni. Na świetlaną pamięć jej osoby zaniechaj pan prymitywnych insynuacji! - oczy Andromedy, jak dwa sztylety, wbiły się w starca i czekały na małoduszna kapitulację.

- Zamilcz podła służko szatana! To za twoją przyczyną niewinni ludzie w szatańskie praktyki wplątani zostali i Bóg kary na nich zsyła. Do czasu waszego zjawienia się we wsi, wy antychrysty biurokratyczne, demony w ludzkiej skórze, ludzie żyli tu zbożnie i radośnie. Tu zawsze Bóg prostował ścieżki nasze! - wielkim głosem zawołał owdowiały nagle Jeremiasz Gucwa - narodzie chrześcijański, ludzie sprawiedliwe, ratujmy się przed zatraceniem! Na stos z tą czarownicą!

Tym razem płomienna oracja wioskowego Hioba, dotkniętego nieszczęściem za przyczyną szatańskich knowań technokratycznych gości, poruszyła umysły zahukanych i biernych wieśniaków. Na początku rozległ się groźny pomruk, a potem ciżba ludzka ze wściekłym rykiem rzuciła się na sprawczynię nieszczęść wszelkich w Ponurzycy. Los kobiety zdawał się przesądzony. Lecz oto nowoczesna niewiasta wyjmuje sprawnym ruchem z otwartej torebki ciemny, ziejący otworem lufy pistolet i z wyrazem determinacji i wściekłości, mierząc w rozszalały tłum, krzyczy:

- Z drogi skurwysyny! Każdego, kto się zbliży położę trupem jak psa! - cedzi przez zaciśnięte zęby Andromeda K. i wodzi lufą pistoletu po tłumie.

Tłum rozstępuje się trwożnie w obliczu nagle użytego argumentu rażącej siły, nie licującego w oczach wieśniaka ze społecznym statusem niewiasty. Tym bardziej uzbrojona i dziwnie spokojna biznesłumen jawi im się jako czarcie nasienie. Tknięci zwierzęcą, biologiczną trwogą o życie rozstępują się posłusznie, lecz w ich sercach płonie gniew i ból upokorzenia. Lecz kiedy Andromeda sztywnym i czujnym krokiem robota podchodzi do drzwi, te otwierają się nagle i staje w nich tryskający świętym gniewem, wielki w swej postawie bicza bożego, z oczyma nabiegłymi krwią jak u smoka i siekierą w ręku Izydor Burak. Kobieta cofa się o krok i widać, że traci panowanie nad sytuacją. Dostrzega to Izydor i zadaje kobiecie gwałtowny cios siekierą w głowę. Błysk metalu i wysoki kwik kobiecy, oto kulminacja fatalnej ingerencji biznesłumen w odwieczny ład wioski...

Andromeda zasłania się odruchowo ręką z pistoletem. Ostrze siekiery ścina dłoń u nasady, lecz w tym samym czasie pistolet wypala. Kula trafia Izydora w czoło. Izydor z różą śmierci na czole wytacza się przez otwarte drzwi i pada na wznak w proch ziemi. Okaleczona Andromeda trzyma przed sobą kikut odrąbanej ręki, z której krew tryska obfitym strumieniem niczym ze strażackiego węża. Ciżba ludzka przez ułamek sekundy zastyga sparaliżowana wizualną grozą wydarzenia, lecz po chwili rozszalały tłum rzuca się na Andromedę K. i w mgnieniu oka, kopiąc, okładając pięściami, i drapiąc wściekle odziera ją z ubrania. Nagie, poturbowane i poorane pazurami wściekłej tłuszczy ciało kobiety pada na ziemię. Rozlega się głuchy łoskot kopniaków. Nagle ciszę towarzyszącą zwierzęcej zemście przerywa straszny krzyk Jeremiasza Gucwy:

- Nie dobijajcie tej suki! To szatańskie nasienie i jako strzyga po śmierci nawiedzać nas będzie. Na stos z tym ścierwem!

Paru mężczyzn chwyta za ręce i nogi okrwawioną i omdlałą Andromedę i taszczy na zewnątrz budynku. Jakiś bystry i uczynny uczestnik złowrogiej ceremonii zajeżdża taczką wypełnioną do połowy gnojem. Wehikuł hańby stoi gotowy...

- Na gnój tę sukę! Za wioskę z tą czarcią służebnicą! W kopę siana ją wrzucić i niech gorzeje, jak święty obyczaj chrześcijański nakazuje! Niech zginie, przepadnie czarcie nasienie - władczo rozkazuje w pozie patryjarchy Jeremiasz Gucwa.

Ciało zmasakrowanej kobiety biznesu i ingerentki w consensus wioskowy zostaje przez liczne ręce brutalnie wrzucone do zagnojonej taczki i wiezione jest przez wieś w asyście rozwścieczonego, ciskającego przekleństwa tłumu. Wypełnia się oto dzieło ludzkiego odwetu za krzywdy...

Tymczasem odbywający naradę koledzy i koleżanki Andromedy K. nie przypuszczają nawet, jak straszliwy los dotyka gorliwą misjonarkę oświaty. Radzą kolegialnie nad nowym projektem integracji wspólnoty wiejskiej wokół zadań na miarę ich miastowych, biznesowych ambicji i posłannictwa nowych technologii, godzących cynicznie w odwieczny, ziemiopłodny, agrarny znój wieśniaka.

- Koleżanki i koledzy! Chcę wam przedstawić projekt założenia wiejskiego klubu SOK, czyli Stowarzyszenia Oświeconych Kobiet, który propagowałby wyższość praktyk oralistycznych nad klasyczny, tradycyjnie uznanym, jako akt pomnażania rodzaju ludzkiego, stosunkiem genitalnym - referuje z przejęciem Monika Lepczyńska - projekt ten ma za zadanie obniżyć na przestrzeni najbliższych 50 lat populację wsi polskiej o połowę, aby stworzyć warunki dla rozwoju nowoczesnego rolnictwa farmerskiego. Następną korzyścią społeczną, wynikającą z funkcjonowania KOS-ów będzie ewolucja biochemiczna umysłu kobiety wiejskiej pod wpływem hormonów męskich, zawartych w często przyswajanym “per os" męskim nasieniu. Konsekwencją tego będzie wzrost racjonalnego, analitycznego i kreatywnego myślenia kobiet wiejskich i przeniesienie ich zainteresowań z obszaru gospodarstwa domowego na tworzenie nowych technologii genetycznego doskonalenia roślin uprawnych i racjonalizacji w przemyśle przetwórstwa rolnego. Zaś znaczącym aspektem psychologicznym będzie fakt umysłowego wyzwolenia się kobiet z okowów zahamowań i pruderii, co pozwoli im czuć się równoprawnymi partnerami mężczyzn w życiu społecznym. Jakie jest, zatem, zdanie koleżanek i kolegów na temat mego projektu?

- Jestem za, a nawet przeciw, jak mawiał wielki reformator, który ruszył słońce wolnego rynku, a wstrzymał ziemię opiekuńczości państwowej i produkcyjności PGR-ów - rzekł z przekąsem dr. Bombastus, szef naukowo-biznesowej ekipy modernizacji wsi - pani projekt wydaje mi się zaledwie drobnym pociągnięciem o charakterze kosmetycznym w stosunku do mego projektu, który zamierzam przedstawić drogiemu koleżeństwu...

Izydor Burak podniósł się zdumiony z ziemi. Czoło krwawiło mu obficie i krew zalewała mu oczy, lecz był żywy. To wprawiało go w zdumienie. Przecież został ugodzony kulą w głowę i przeszywający ból towarzyszył zapadnięciu zasłony ciemności. W ułamku sekundy widział całe swe życie z nieprawdopodobnie wyrazistymi szczegółami i zapomnianymi zdarzeniami. Nie wiedział, dlaczego, ale szczególnie zafrapowała go podsłuchana parę dni temu rozmowa nad rzeką.

Otóż panna Rawicz-Rodziewicz, potomkini starej, szlacheckiej rodziny, nosicielka materiału genetycznego dziedzica, co ongiś przypinał chłopom plugawe łaty wrednych nazwisk, aktualnie maniaczka “New Agę" i wyznawczyni buddyzmu tantrycznego, medytowała nago w pozycji kwiatu lotosu wpatrzona w nurt rzeki, a siedzący obok niej narzeczony, baron von Krotsch, tak się do niej, nie bacząc na jej stan wewnętrznego wyciszenia i totalnej alienacji, odezwał namolnie:

- Moja droga, nie zgodzę się nigdy z twą teorią, że seks jest drogą do oświecenia, mechanizmem budzenia jakiegoś kurewskiego węża, którego nazywasz Kundalini - mówił nerwowo i z wyrzutem baron - ponieważ cię kocham i jestem wiernym Mormonem, a więc człowiekiem widzącym w prokreacji jedynie akt przekazywania ciała niezliczonym duszom dziecięcym, pragnącym się wcielić i zostać zbawionymi, nie zgodzę się nigdy z twym żądaniem, by nasze małżeństwo było bezdzietne. Albo pomnażamy rodzaj ludzki, albo koniec farsy! Wybieraj!

Rodziewiczówna wstała i przeciągając swe nagie ciało jak kotka odpowiedziała baronowi z ironicznym uśmieszkiem:

- Mój drogi, wyzwolenie z okowów materii, to jedyny cel oświeconego człowieka. Jeśli myślisz inaczej, to znaczy, że nie jestem twą “Pradźnią", kobietą-gnozą, nie jestem, mimo starań, Shakti dla twego spedalonego Brahmana, ani szlachetną ścieżką oświecenia, a jedynie płodną macicą. Jeśli tak, to spierdalaj, żałosny kołtunie!

Co powiedziawszy lekkim truchtem wbiegła do rzeki rozpryskując perliście wodę. Baron na ten czas stał jak kolek w płocie na brzegu i patrzył ogłupiały na bezbożną, radosną nimfę...

Ugodzony gumową kulą w czoło Izydor powlókł się wiejską drogą. Słyszał w oddali gwar ludzki i wściekłe okrzyki. Przyspieszył kroku, by wkrótce biec zapamiętale w kierunku źródła zgiełku. Intuicyjnie czuł, co może się wydarzyć i pragnął być świadkiem zgładzenia źródła zła, które nawiedziło ich wioskę. Wkrótce dobiegł do skraju wsi i zobaczył pogorzelisko stogu siana, w którym odgrzebał zwęglone zwłoki zgładzonej czarownicy. Odetchnął z ulgą. Sprawiedliwości stało się zadość. Wieś wycierpiała swoje i także po swojemu wieś obroniła się przed niezasłużonym nadmiarem zła.

- Bóg sprawiedliwie kieruje losem człowieka! - rzekł w samotności, lecz z patetyczną powagą przemawiającego do tłumu, Izydor.

Rozejrzał się wokół. W oddali dostrzegł płonący hotel, w którym rezydowali przeklęci technokraci. Poczuł, jak wielka radość, radosne uczucie triumfu napełnia go mocą. Odetchnął z ulgą. Oto smok leży pokonany, a on może spokojnie wracać do domu i odprawiać swój chłopski rolniczy ceremoniał, tak miły Bogu pod słońcem tej ziemi. Ruszył, więc lekkim, radosnym krokiem do swej chałupy. Lecz cóż to, kto to idzie naprzeciw niemu?

Izydor przeciera oczy ze zdumienia i nagły strach stawia mu dęba włosy na głowie. W odległości kilkudziesięciu metrów przed sobą widzi nadchodzącą Andromedę Karoll, obleczoną w białe giezło południcy, która z sierpem w dłoni, rozwartymi czerwonymi ustami i wywalonym ogromnym jęzorem zbliża się do niego. Izydora sparaliżowało. Nogi wrosły mu w ziemię. Stał i czekał biernie na wypełnienie się losu. Południca podeszła do niego, pokiwała palcem i odezwała się niespodziewanie łagodnie:

- Nie oszukasz, bracie, losu. Co jest ci pisane, nigdy się z tobą nie rozminie. Czy widzisz, obok czego stoisz? - wskazała kościstym palcem - To cel twego przeznaczenia!

Izydor spojrzał i zobaczył, że stoi przy wysokim kopcu mrowiska, w którym kłębi się ruda armia ruchliwych pożeraczy materii. Południca przyłożyła sierp do szyi Izydora i zadała szybkie cięcie. Bluznęła czarna fontanna krwi i Izydor zapadł się w ciemność. Słyszał tylko swój straszny krzyk odbijający się od zimnych ścian studni, w którą wpadał. Leciał przez fioletowy, lodowaty półmrok ku nieznanej czeluści rozwierającej się pod nim upiornym bezkresem...

Przebudził się zlany zimnym potem i zdyszany, jak po długim biegu. Wygramolił się z barłogu i zanurzył głowę w miednicy z zimną wodą. Kiedy wyjął ociekającą wodą głowę z białej czary miednicy usłyszał pukanie do drzwi. Ten odgłos życiowej normalności trochę go uspokoił. Podszedł do drzwi i otworzył je. W progu stała młoda, postawna kobieta w czarnym kostiumie. Izydor natychmiast rozpoznał jej twarz i odczuł lodowaty chłód w sercu.

- Nazywam się Andromeda Karoll. Jestem obywatelką Niemiec z polskim paszportem. Mój ojciec jest synem młynarza, Franza Globcke, który mieszkał w waszej wsi i został zamordowany przez wieśniaków pod koniec wojny. Nie noszę urazy w sercu, ale chcę poznać osobiście potomków zabójców mego dziadka. Przyjechałam tutaj z ekipą naukowców i biznesmenów, aby przeprowadzić serię eksperymentów w środowisku wiejskim - powiedziała do Izydora z uśmiechem znajoma, nieznajoma kobieta - czy mogę liczyć na zakwaterowanie w pańskim domu?

To były ostatnie słowa, jakie usłyszał w swym życiu Izydor Burak, po czym zwalił się, jak rażony gromem na ziemię i nigdy z niej nie powstał. Przeznaczenie chadza zawiłymi ścieżkami, lecz zawsze trafia celu...

Ale, czy przeznaczenie, czy może precyzyjny mechanizm ekonomii karmicznej, który to zakryty dla wielu, jest przecież jedynym uzasadnieniem wielkiej niesprawiedliwości dziejącej się pod słońcem tej ziemi. W przypadku, gdyby nasz los był tylko w naszych rękach, to cierpienie niewinnych i śmierć zdolnych, prawych ludzi byłyby tylko kpiną z elementarnych zasad sprawiedliwości kosmicznej, prawa zachowania wartościowych przedstawicieli gatunku ludzkiego, rodziny człowieczej, czy to z woli boskiej, czy Logosu, czy też Inteligencji Kosmicznej lub Wielkiego Architekta. Ale przecież uczestniczymy w sztafecie, gdzie balast lub bogaty posag antenatów, dziadów, naszych ojców i matek spływa na nas, jak toksyna lub błogosławieństwo i gmatwa nam życie lub prostuje ścieżki, pomimo ewidentnych wskazań, że nasz bilans życia wyglądać powinien inaczej. A dzieje się tak w przypadku całych rodzin, wiosek, miast, narodów, ziemskiego globu, a może całego Kosmosu. Kto to wie...

Ale jedno i drugie jest tu pewne, a to, że zabijanie niewinnych ludzi nie jest zajęciem przechodzącym bez echa, a zabójca człowieka jest z pewnością inny, niż zabójca komara,  bo w jego umyśle otwarte są już na oścież drzwi prowadzące do krainy śmierci i nie wiadomo, kto przez nie wejdzie do krainy życia, a może być to demon zagłady, albo dybuk napełniający umysł wieczną trwogą, albo duch głodny, śmierci swej nie rozpoznawszy, coś uparcie do żywych mający w swej bezradnej tułacze po ziemskim padole. A drugi pewnik, to waga każdego snu, który opowiada o tym, czegoś zapomniał, jako sprawy życiowo istotnej lub problematu nie rozwiązanego, a jątrzącego się podskórnie, na peryferiach świadomości, w dziennym teatrze jawy i w świadomym mozole budowania siebie, bo przecież w szkole nie uczą, jak zainicjować się w dojrzałą wiedzę o arkanach dostępu do krainy ducha. Bowiem twoje życie, to także plony tych, co cię powołali do istnienia i wielu bezimiennych, co weszli w ciebie i chcą zaistnieć, zaś ty musisz o tym wiedzieć i być sobą, a nie plasteliną przypadku...

Izydor Burak został pochowany na wiejskim cmentarzu dwa dni później. W ceremonii pochówku uczestniczył ksiądz, żona i dziecka jego, tudzież zapłakana Magdalena Grzyb, poważny Jeremiasz Gucwa i zagadkowo, demonicznie uśmiechnięta Andromeda Karoll, która zamieszkała w jego domu i rozpoczęła zasiew jadowitego bluszczu wiedzy elektronicznej, teorii gender i wszelkich miastowych, postępowych idei, co świat mają odmienić na lepsze, w tradycyjny, myślowy ugór wsi Ponurzyca, co na sumieniu miała jej dziadka, a ona, nie tak jak deklarowała, pamiętała o tym i uważała sprawę za nie załatwioną do końca. Jakiego to końca, co?

*

AntoniK

Zobacz galerię zdjęć:

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura